📌 Ukraina ⚔️ Rosja Tylko dla osób pełnoletnich - ostatnia aktualizacja: 12 minut temu

#wojna

Historia murzynów z Urugwaju

manek1412012-11-14, 17:25
W związku z meczem Polska - Urugwaj postanowiłem nieco poczytać o naszym dzisiejszym przeciwniku. Natknąłem się na dosyć ciekawy wątek. Oto jak kiedyś poradzili sobie z problemem brązowoskórych.

Cytat:

Fakt, że w tym kraju niemalże nie ma ludności o ciemnym kolorze skóry wynika z jednej z najciemniejszych kart w historii Urugwaju. Otóż podczas wojny z Brazylią w XIX wieku wszystkich ciemnoskórych posłano w bój. Bez broni, na świetnie uzbrojonego wroga...



Wiedzieli co z nimi zrobić

Rycerz przestworzy

Cwieku2012-11-13, 9:08
Kolejna świetna historia Pana Biszopa klik

Niemcy, okolice Bremy, 20 grudnia 1943 roku.
Powiew zimnego powietrza i jego świst we wnętrzu postrzelanego bombowca sprawiły, że ranny pilot odzyskał przytomność. W samą porę – Latająca Forteca nieubłaganie traciła wysokość i właśnie znajdowała się na pułapie 300 metrów. Jeszcze minuta, a roztrzaskałaby się o ziemię.
Pilot sięgnął ku wolantowi, ale natychmiast syknął z bólu i opuścił ramię. Miał przestrzelony prawy bark. Chwycił więc wolant lewą ręką i przyciągnął do siebie. Maszyna wyrównała lot.
Podporucznik Charles Brown z trudem rozejrzał się, by ocenić sytuację. Oba silniki na lewym skrzydle przestały działać. Tablica instrumentów wyglądała, jakby ktoś potraktował ją młotem kowalskim i opryskana była krwią. Nie działał także kompas. Z tyłu bombowca dochodziły jęki rannych. Dziób maszyny był rozbity, a w kadłubie ziały ogromne dziury. Drugi pilot porucznik Luke Spencer siedział bezwładnie na fotelu z głową przechyloną na bok. Był nieprzytomny, ale raczej z powodu braku tlenu, niż ran.
Przez kabinę przeleciał złowrogi cień. Podporucznik Brown spojrzał w górę i znieruchomiał z przerażenia. Dostrzegł sylwetkę niemieckiego myśliwca.
Messerschmitt wykonał koło nad zmasakrowanym bombowcem i zrównał się z nim. Podporucznik Brown spojrzał ze zdziwieniem na jego pilota. Machał do niego ręką, jakby chciał mu coś przekazać.

Podczas I Wojny Światowej piloci wojskowi byli absolutną elitą sił zbrojnych każdego państwa. Tworzyli osobną kastę ludzi, którzy dokonali tego, o czym człowiek marzył od tysiącleci. Wznosili się ku niebiosom na swoich niezwykłych maszynach powodując niekłamaną zazdrość u żołnierzy z innych rodzajów broni.
Istniał wśród nich silny etos i etyka walki, którym większość z nich była wierna. Często zdarzało się, że po walce powietrznej zwycięzca lądował koło zestrzelonej maszyny przeciwnika, wyciągał go z wraku i wzywał pomoc. Atakowanie bezbronnego, czy strzelanie do ludności cywilnej było nie do pomyślenia.
Wystarczyło nieco ponad dwadzieścia lat, by ów etos trafił do lamusa. Podczas II Wojny Światowej lotnicy Luftwaffe masakrowali cywilów z karabinów maszynowych i strzelali do alianckich pilotów ratujących się na spadochronach.
Ci zresztą nie pozostawali im dłużni. Polscy i brytyjscy piloci zazwyczaj nie oszczędzali niemieckich lotników wyskakujących z płonących Dornierów, czy Heinkli.
Nie musieli nawet do nich strzelać. Wystarczyło trącić skrzydłem opadającego na spadochronie pilota, albo przelecieć koło niego na pełnym gazie. Podmuch powietrza plątał spadochron i nieszczęsny lotnik spadał na ziemię jak kamień.
Nieliczni piloci pozostali wierni staremu kodeksowi etycznemu. Jednym z nich był Oberleutnant Franz Stigler – myśliwski as Luftwaffe.
Rankiem 20 grudnia 1943 roku kilkadziesiąt bombowców B-17 „Latająca Forteca” 379 Grupy Bombowej US Army Air Force wystartowało z bazy lotniczej RAF Kimbolton w hrabstwie Cambridgeshire. Ich celem była Brema, a konkretnie – zakłady zbrojeniowe produkujące myśliwce FW-190. Misja była niezwykle trudna – zakłady w Bremie były częstym celem alianckich rajdów bombowych i wskutek tego Niemcy obstawili je gęsto stanowiskami artylerii przeciwlotniczej. W pobliżu stacjonowało także kilka dywizjonów myśliwskich.
Jeden z bombowców o nazwie „Ye Olde Pub” był pilotowany przez 21-letniego podporucznika Charlesa Browna. Był to jego debiut jako dowódcy Latającej Fortecy.
Powietrzna armada skierowała się na północny wschód i po kilku godzinach lotu nad Morzem Północnym skręciła na południe wlatując nad terytorium Niemiec. Bombowce wspięły się na wysokość 8 kilometrów i rozpoczęły zbliżanie do celu.
Niemieccy artylerzyści szybko dali o sobie znać. Obok Latających Fortec zaczęły wykwitać małe, brudne obłoczki pękających pocisków przeciwlotniczych. „Ye Olde Pub” porządnie oberwał w tym ostrzale. Jeden z silników na lewym skrzydle przestał działać, inny zaczął dymić, a pleksiglasowa osłona na dziobie samolotu była podziurawiona jak sito odłamkami pocisku. Mimo uszkodzeń samolot utrzymał się w formacji i razem z pozostałymi rozpoczął bombardowanie.
Kiedy bomby poszły w cel podporucznik Brown zorientował się, że zniszczenia dokonane przez artylerię przeciwlotniczą są większe, niż początkowo przypuszczał. Jeden silnik stracił bezpowrotnie, w innym musiał zmniejszyć ciąg do minimum, system elektryczny był uszkodzony, a instalacja tlenowa zaczynała szwankować. „Ye Olde Pub” musiał opuścić formację i na własną rękę wracać do Anglii.
Samotny bombowiec z dymiącymi silnikami został natychmiast spostrzeżony przez pilotów niemieckich myśliwców. Opadła go chmara kilkunastu Messerschmittów i Focke-Wulfów. Z jedenastu karabinów maszynowych Fortecy działały trzy – dwa w górnej wieżyczce oraz jeden z trzech umieszczonych w strzaskanym dziobie. Reszta po prostu zamarzła.
Na wysokości 8 kilometrów, na którą wspiął się bombowiec panowała temperatura minus 60 stopni Celsjusza.

Podporucznik USAAF Charles Brown


Mimo tego ledwo trzymający się w powietrzu bombowiec podjął walkę. Podporucznik Brown tak manewrował Fortecą, by rozbić szyk nieprzyjacielskich maszyn, a trzy karabiny maszynowe nieustannie pluły ogniem. Strzelcom pokładowym udało się zestrzelić dwie wrogie maszyny.
Atak trwał około 10 minut, a bombowiec odniósł podczas niego nowe rany. Obydwa silniki na lewym skrzydle przestały działać, a jeden z tych na prawym skrzydle dymił niemiłosiernie. Instalacja tlenowa była w strzępach, podobnie jak elektryczna. Tablica instrumentów była kompletnie strzaskana i zachlapana krwią – jeden z pocisków trafił podporucznika Browna w bark, przebił go i utkwił w niej. Tylny strzelec sierżant Hugh Eckenrode nie żył, a trzej inni członkowie załogi byli ciężko ranni. Właściwie – cała załoga odniosła rany, u trzech z nich były one jednak wyjątkowo ciężkie.
Pociski z Messerschmittów i Focke-Wulfów wyrwały potężne dziury w kadłubie i w bombowcu powstał ogromny, mroźny przeciąg.
Najgorsze skutki miało uszkodzenie instalacji tlenowej. Członkowie załogi zaczęli po kolei tracić przytomność. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętał Charles Brown był ostry przechył samolotu na prawe skrzydło. Potem zapanowała ciemność.
Odzyskał przytomność, kiedy bombowiec był na wysokości około 300 metrów. W ostatniej chwili zdrową ręką chwycił ster i wyrównał lot. Wobec zniszczenia instrumentów nawigacyjnych załoga Fortecy była jak zagubiony wędrowiec – nie mieli pojęcia, gdzie lecieli. Czy na północ, ku zbawczemu morzu, czy też wgłąb Niemiec.
Niestety – lecieli wgłąb Niemiec. Na domiar złego przelecieli nisko nad jednym z lotnisk wojskowych.
Porucznik Luftwaffe Franz Stigler z Jagdgeschwander 27 (27 Dywizjonu Myśliwskiego) uzupełniał właśnie paliwo w swoim Messerschmitcie Bf-109, kiedy zobaczył samotny bombowiec lecący na wysokości kilkuset metrów i wlokący za sobą warkocz dymu. Przerwał tankowanie, machnął ręką do kolegów biegnących w stronę swoich maszyn i krzyknął:
- Ja go wezmę!
Tamci przystanęli. Istotnie, na tak uszkodzony bombowiec w zupełności wystarczy jeden Messerschmitt.
Franz Stigler wspiął się do kabiny, zapuścił silnik i pokołował na początek pasa. Tego dnia uczestniczył już w walce – zestrzelił dwie Fortece z tej samej formacji, w której leciał „Ye Olde Pub”. Teraz wietrzył kolejne, trzecie zwycięstwo tego dnia, które oznaczało pewne odznaczenie Krzyżem Rycerskim.
Był asem Luftwaffe. Walczył wcześniej w północnej Afryce i miał na koncie 28 zestrzelonych maszyn.

Oberleutnant Luftwaffe Franz Stigler


Messerschmitt szybko nabrał wysokości i dogonił dymiącą Fortecę. Ustawił się za nią i położył palec na przycisku ur🤬amiającym karabiny maszynowe.
Nagle przed oczami stanęła mu postać jego dowódcy z Afryki. Ten weteran I Wojny Światowej zawsze powtarzał swoim pilotom „Pamiętajcie, że jesteście rycerzami przestworzy. Jeśli dowiem się, że któryś z was otworzył ogień do człowieka na spadochronie, wówczas osobiście go zastrzelę”.
Franz cofnął kciuk ze spustu. Ten postrzelany, bezbronny bombowiec był właśnie takim lotnikiem na spadochronie. Podleciał nieco bliżej. Przez dziury w kadłubie mógł zajrzeć do wnętrza maszyny. Zobaczył jak kilku rannych członków załogi opatruje trzech nieprzytomnych kolegów. Zbliżywszy się nieco bardziej zobaczył ochlapaną krwią kabinę pilota i Charlesa Browna walczącego z uszkodzonymi sterami. Przez ułamek sekundy patrzyli sobie w oczy.
Franz szybko domyślił się dlaczego bombowiec leci w złym kierunku. Zaczął machać do pilota, a kiedy zwrócił jego uwagę dał mu znak, by leciał za nim. Po czym wykonał skręt o 180 stopni, na północ.
Charles zrozumiał intencje niemieckiego pilota, chociaż nadal nie mógł uwierzyć własnym oczom…

Artystyczna wizja niezwykłego spotkania Latającej Fortecy Charlesa Browna z Messerschmittem Franza Stiglera gdzieś nad Niemcami. Autor Ernie Boyett.


Kiedy znaleźli się nad Morzem Północnym Franz jeszcze raz zbliżył się do kabiny Fortecy, zasalutował i wrócił do Niemiec. Lecący na jednym silniku bombowiec cudem osiągnął brzeg Wielkiej Brytanii i wylądował na lotnisku w Seething w hrabstwie Norfolk. Lotnisko było bazą 448 Grupy Bombowej i członkowie załogi „Ye Olde Pub” natychmiast złożyli wyczerpujące zeznania przed amerykańskimi dowódcami. Nie pominęli oczywiście niezwykłego spotkania z Messerschmittem, który zamiast ich zestrzelić wskazał im drogę do domu.
Ku ich zdziwieniu ten fragment zeznań został utajniony, a im zabroniono o tym mówić pod groźbą kar.
Widocznie amerykańskim dowódcom nie mieściło się w głowie, że za sterami niemieckiego myśliwca mógł siedzieć rycerz, a nie bandyta.
Franz Stigler po powrocie do bazy nie pisnął ani słowem o tym, co się wydarzyło. Zameldował swoim dowódcom, że zestrzelił Fortecę nad morzem, a oni nie zadawali żadnych pytań.
Gdyby im powiedział, co zrobił zapewne stanąłby przed sądem wojennym i otrzymał karę śmierci.
Po wojnie podporucznik Charles Brown pozostał w Siłach Powietrznych USA i powoli piął się po szczeblach kariery. Przeszedł na emeryturę w 1972 roku w stopniu podpułkownika, zamieszkał na Florydzie i objął kierownictwo firmy zajmującej się opracowywaniem nowych modeli silników.
Widok Messerschmitta lecącego tuż obok jego postrzelanej Fortecy i wskazującego drogę do domu nie dawał mu spokoju. Postanowił za wszelką cenę odnaleźć pilota, który siedział za jego sterami.
Rozpoczął poszukiwania w 1986 roku. Pisał listy do niemieckich ministerstw obrony (RFN i NRD) i kontaktował się ze stowarzyszeniami skupiającymi byłych pilotów Luftwaffe. W 1990 roku jedno z nich umieściło jego list w wydawanym przez siebie periodyku. Wkrótce w odpowiedzi nań przyszła wiadomość z Kanady.
Okazało się, że Franz Stigler krótko po wojnie wyemigrował do Vancouver. Charles Brown natychmiast do niego napisał. Franz odpisał zawierając w swoim liście tyle szczegółów, że wszelkie wątpliwości się rozwiały. To on był tym rycerskim pilotem Messerschmitta. Dwaj byli piloci nawiązali ze sobą stały kontakt i jak nietrudno się domyśleć – zostali serdecznymi przyjaciółmi.
Franz został zaproszony na coroczne spotkanie weteranów 379 Grupy Bombowej, gdzie spotkał pięciu żyjących członków załogi Fortecy – żyjących tylko dlatego, że 47 lat wcześniej cofnął kciuk z przycisku ur🤬amiającego karabiny maszynowe myśliwca.
Za swój czyn odebrał wiele nagród od amerykańskich stowarzyszeń weteranów.

Spotkanie po latach.


Co ciekawe – Charles Brown nie otrzymał za swój heroizm żadnego odznaczenia. Dowództwo 448 Grupy Bombowej, które zebrało zeznania załogi Fortecy utajniło je do tego stopnia, że nie powiadomiło nawet bezpośrednich dowódców Charlesa i jego kolegów.
Charles Brown i Franz Stigler do końca życia pozostali serdecznymi przyjaciółmi, często odwiedzając się nawzajem.
Franz Stigler zmarł 22 marca 2008 roku. Charles Brown odszedł osiem miesięcy później – 24 listopada tego samego roku.[/b]
"87 letni kombatant ze Szczecina każdy dzień wojny widzi jak by to było wczoraj. Teraz przychodzi co roku na Wały Chrobrego żeby się cieszyć i upewniać, że to wszystko miało sens. W jego wypowiedzi jest misterium. On odkrywa przed nami to, co większość zapomniała dawno lub nigdy się nie dowiedziała. Patriotyzm to zwykłe ludzkie uczucie."



Wzruszyłem sie przy 4 minucie.

Wojna

konto usunięte2012-11-12, 14:40
Czy jeżeli Arab zastrzeli mnie za kradzież benzyny to w gazetach napiszą, że zginąłem na wojnie?

"Nie zginie Polska"

konto usunięte2012-11-11, 19:08
Zamiast medialnego pieprzenia o zamieszkach. Coś właściwego na Święto Niepodległości.

wskrzeszony postrach

~Griszon 2012-11-09, 21:03
Pierwsze odpalanie po renowacji

Hitler, Lebensraum i Słowianie

konto usunięte2012-10-30, 10:47
Lekcja podstaw historii w wielkim skrócie.

1 września 1939 r. wojska niemieckie przekroczyły granice Polski, rozpoczynając II wojnę światową.


Lebensraum – przestrzeń życiowa - doktryna miała zapewnić rosnącemu liczebnie narodowi niemieckiemu odpowiednie warunki życia. Miała być uzasadnieniem masowej eksterminacji ludności zamieszkującej tereny niemieckiej ekspansji. Przestrzeń życiową Niemców zajmowali głównie Słowianie (Polacy, Czesi, Słowacy, Ukraińcy, Białorusini, Rosjanie)

Generalny Plan Wschodni - nazistowski plan osiedleńczy i germanizacyjny terytoriów Europy Środkowo-Wschodniej i Wschodniej. Plan zakładał wysiedlenie na Syberię lub wyniszczenie 51 milionów Słowian (w tym 80-85% Polaków, 50% Czechów i Morawian, 65% Ukraińców i 75% Białorusinów a także bliżej nieokreśloną liczbę Rosjan i Tatarów Krymskich)

Untermensch – podczłowiek – nazistowskie określenie Polaka, Rosjanina, Ż__a, Cygana, grup etnicznych uznanych za nie-germańskie
Dyrektywa nr 1306 Ministerstwa Propagandy III Rzeszy z dnia 24 października 1939 „w sprawie traktowania ludności polskiej jako podludzi (Untermenschen)"

Adolf Hitler o Polsce i Słowianach.

„Pochłoniemy albo usuniemy śmieszne sto milionów Słowian. Kto mówi o opiece, tego trzeba od razu wsadzić do kacetu".

„Jeśli dojdzie do choćby jednego incydentu, zmiażdżę Polaków tak doszczętnie, że po Polsce nie zostanie nawet ślad”

"Zniszczenie Polski jest naszym pierwszym zadaniem. Celem musi być nie dotarcie do jakiejś oznaczonej linii, lecz zniszczenie żywej siły. Nawet gdyby wojna miała wybuchnąć na Zachodzie, zniszczenie Polski musi być pierwszym naszym zadaniem. Decyzja musi być natychmiastowa ze względu na porę roku. Podam dla celów propagandowych jakąś przyczynę wybuchu wojny. Mniejsza z tym, czy będzie ona wiarygodna, czy nie. Zwycięzcy nikt nie pyta, czy powiedział prawdę, czy też nie. W sprawach związanych z rozpoczęciem i prowadzeniem wojny nie decyduje prawo, lecz zwycięstwo. Bądźcie bez litości, bądźcie brutalni"


„A zatem (...) wydałem rozkaz zabicia bez litości wszystkich mężczyzn, kobiet i dzieci polskiej rasy i języka. Tylko w ten sposób zyskamy przestrzeń życiową, której tak nam trzeba.”

A zatem, jeśli nie lubisz Ż__ów, Cyganów, Murzynów, pedałów itp. - twoja brocha. Zastanów się jednak 6 razy zanim napiszesz, że ten pomiot austriacki miał dobre plany i pomysły w czasie wojny.

SdKfz 173 8,8cm Jagdpanzer V "Jagdpanther"

konto usunięte2012-10-29, 17:09
Krótko i zwięźle:


Samobieżny niszczyciel czołgów na bazie czołgu PzKpfw V Panther opracowany w zakładach Krupp i Daimler-Benz. Uzbrojenie wozu stanowił czołgowy wariant armaty przeciwpancernej Pak 43 kalibru 88 mm. Opancerzenie przedziału bojowego miało wynosić od 40 do 80 mm, W Jagdpanthery uzbrajane byty samodzielne bataliony niszczycieli czołgów podległe OKH (Oberkommando des Heeres niemieckie Naczelne Dowództwo Wojsk Lądowych) chrzest bojowy przeszły w Normandii. Jesienią 1944 r. zastosowano je także na froncie wschodnim, gdzie z powodzeniem zwalczały ciężkie czołgi IS-2
. Do końca wojny byty najlepszymi niemieckimi niszczycielami czołgów perfekcyjnie łączącymi doskonałą manewrowość i dobre opancerzenie z potężną armatą nie mającą odpowiedników w uzbrojeniu pojazdów alianckich.

30 lipca 1944 trzy Jagdpanthery zniszczyly caly szwadron Churchili 10-12 czołgów.

Co jest faktem w starciach II wojny światowej.
Niemcy posiadali działa mniejszego kalibru od ruskich, tyle, że ruskie działa to były w większości przypadków straszaki, aby wyrządzić jakąś krzywde niemieckim wozom musiałby walić z bardzo bliska lub w słabiej opancerzone miejsca na pojeździe.
Dla przykładu... ruskie działa 122mm miały p🤬lnięcie ale ich penetracja była na poziomie niemieckiej 75tki. Także celność pozostawiała wiele do życzenia.
Ruskie działa skuteczniej zwalczały niemieckie pojazdy pancerne pod koniec wojny, kiedy to jakość opancerzenia strasznie zmalała ze względu na braki surowców.
Co jest mitem. W filmie 4 pancerni i pies widać jak t-34 rozpieprza na kawałki tygrysy oraz pantery to jest kompletna bujda. Na początku filmu (przynajmniej z założenia) wersja czołgu rudy to t-34 z armatą kalibru 76,2 mm. Praktycznie niemożliwe aby przebić niemiecki pancerz frontalnie. Wprowadzenie wariantu t-34/85 rozwiązało problemy penetracji. (1944) (nie zmiania to i tak faktu, że uwielbiam ten serial )

Brygada potworów

Cwieku2012-10-29, 14:14
Kolejna ciekawa historia Pana Biszopa, o pewnym niemieckim oddziale, który zasłynął ze swej brutalności podczas II wojny światowej.

Warszawa, Wola, sierpień 1944 roku.
- Kryć się!
Kilkudziesięciu ludzi w brudnych mundurach SS rozbiegło się kryjąc w bramach, podwórzach i za załomami murów. Do masywnych, podwójnych drzwi podbiegło dwóch chłopaków. Przy zawiasach z obu stron założyli ładunki, po czym jeden z nich rozwinął z przenośnego kołowrotka kilka metrów kabla, który pociągnął wzdłuż muru. Schował się za rogiem budynku i przykręcił końce kabli do detonatora. Wyjrzał zza rogu i krzyknąwszy „Uwaga!” przekręcił rączkę.
Wybuch odrzucił drzwi na bruk. Na ulicy zaroiło się od SS-manów. Byli brudni, zarośnięci i cuchnący. Większość z nich zataczała się i czuć było od nich przetrawiony alkohol. Trzeźwy był jedynie dowodzący nimi oficer w czarnym płaszczu – wysoki, chudy mężczyzna o nieprzyjemnej twarzy z zapadniętymi oczami.
Esesmani wpadli do wnętrza budynku. Pokonali kilka schodów i znaleźli się w olbrzymiej sali. W oczy uderzył ich niezwykły widok.
Sala była pełna dzieci w wieku od czterech do dziewięciu lat. Na widok żołnierzy jednocześnie podniosły rączki do góry. Esesmani zawahali się.
Do sali wpadł ich dowódca.
- No co tak stoicie jak barany! Wiecie, co macie robić!

1 lipca 1940 roku powołana została do życia jednostka, której zbrodnie i bestialstwo nie miały sobie równych. Hunowie Attyli, Mongołowie Czyngis Chana, Lisowczycy i Kozacy Budionnego wyglądali przy niej jak grzeczni ministranci. Historia wojskowości nie zna oddziału, który charakteryzowałby się podobną demoralizacją i zezwierzęceniem przedstawiającego jednocześnie bardzo nikłą wartość bojową.
Jej twórcą i dowódcą był Oskar Dirlewanger – najbardziej skrajny i odczłowieczony osobnik w panoptikum hitlerowskich zbrodniarzy. Urodzony 1895 roku w Wurzburgu walczył jako ochotnik podczas I Wojny Światowej, potem tłumił Powstanie Śląskie w szeregach Freikorpsu. Od początku lat 20-tych był członkiem NSDAP, a później dowódcą jednostki SA. W trybie przyspieszonym uzyskał stopień doktora Uniwersytetu Frankfurckiego. Kilkakrotnie karany za malwersacje finansowe, napady z bronią w ręku i gw🤬t na 13-letniej dziewczynce. W 1937 roku pojechał do Hiszpanii, by walczyć po stronie generała Franco. Po powrocie do Niemiec odnowił znajomość z Gottlobem Bergerem, wówczas wysoko postawionym nazistą. Berger szybko wciagnął starego kumpla w szeregi SS.

SS-Oberfuhrer Oskar Dirlewanger


W 1940 roku Dirlewanger przedstawił Himmlerowi swój pomysł utworzenia specjalnej jednostki SS złożonej z kryminalistów – złodziei, bandytów, gw🤬cicieli i przede wszystkim kłusowników, których cenił za umiejętności posługiwania się bronią i poruszania w terenie. Himmler przyklasnął tej idei i w lipcu w ramach dywizji SS Totenkopf powstał oddział złożony początkowo z 84 ludzi, głównie kłusowników, którego dowodzenie objął Dirlewanger.
Jednostka nazwana SS Sonderkommando „Dirlewanger” została skierowana do Dystryktu Lubelskiego, gdzie oficjalnie jej zadaniem miał być nadzór nad ż__owskimi robotnikami przymusowymi budującymi drogi i fortyfikacje. W rzeczywistości dirlewangerowcy zajęli się mordowaniem Ż__ów, gw🤬ceniem Ż__ówek oraz pospolitym rabunkiem. Ich bestialstwo zjeżyło włosy na głowach nawet lokalnym władzom policji i SS. Dowództwo Dystryktu Lubelskiego zażądało natychmiastowego odwołania „tej brygady bydlaków” z ich terenu. Dirlewangerowi zagrożono sądem za „kalanie rasy”, czyli gw🤬ty na Ż__ówkach. Nic sobie z tego nie robił wiedząc, że ma wsparcie Bergera i świetną reputację u Himmlera.
Po ataku na Związek Radziecki jego oddział, stale uzupełniany kryminalistami i pensjonariuszami zakładów psychiatrycznych rozrósł się do wielkości batalionu i został przesunięty na wschód, na teren dzisiejszej Białorusi w celu zwalczania partyzantki.
Dirlewangerowcy jednak zamiast walką z partyzantami zajęli się tam pacyfikowaniem ludności cywilnej. Scenariusz działania był zawsze ten sam – bandyci otaczają wieś, zganiają wszystkich mieszkańców do największej stodoły, blokują drzwi, puszczają kilka serii z karabinów maszynowych, po czym podkładają ogień. Przedtem jednak co ładniejsze dziewczęta są wyciągane z tłumu i zbiorowo gw🤬cone. Po wszystkim żołdacy zabijają je strzałem w głowę. Szacuje się, że w ten sposób dirlewangerowcy spalili kilkaset wsi i zamordowali około 150 tysięcy ludzi.
Na wieść o wybuchu powstania w Warszawie Hitler wydał Himmlerowi ustny rozkaz:
„Każdego mieszkańca należy zabić, nie wolno brać żadnych jeńców. Warszawa ma być zrównana z ziemią i w ten sposób ma być stworzony zastraszający przykład dla całej Europy.”
Himmler powtórzył rozkaz Dirlewangerowi, a ten sumiennie zabrał się za jego realizację.
Jego oddział miał już wówczas rozmiar brygady.
Dirlewangerowcy zostali przydzieleni do zgrupowania policyjnego gruppenfuhrera Heinza Reinefartha. W pierwszych dniach sierpnia wkroczyli na teren warszawskiej Woli.
Wola – robotnicza dzielnica stolicy miała dość rzadką zabudowę i poprzecinana była szerokimi arteriami komunikacyjnymi, co czyniło ją trudną do obrony dla powstańców. Bandyci Dirlewangera rozpoczęli metodyczną eksterminację ludności cywilnej.
Stosowano podobną taktykę, co na Białorusi – otaczano kompleks domów, wypędzano z nich mieszkańców i po serii gw🤬tów i rabunków mordowano ogniem z karabinów maszynowych. Czasem nawet nie zawracano sobie głowy wypędzaniem ludzi na zewnątrz. Po prostu wrzucano do piwnic, gdzie kryli się mieszkańcy wiązki granatów, a cały budynek podpalano miotaczami ognia. Ktokolwiek próbował uciekać był zabijany, a jego ciało wrzucane w ogień. Hekatomba trwała trzy dni. W okresie od 5 do 7 sierpnia zamordowano około 60 tysięcy ludzi.

Bandyci Dirlewangera w Warszawie


Z Woli dirlewangerowcy przeszli do Starego Miasta. W tym czasie do ich oddziału przydzielony został osiemnastoletni saper Mathias Schenk – Belg wcielony siłą do Wehrmachtu. Jego zadaniem było torowanie bandytom drogi przez wysadzanie drzwi i bram budynków. Opowieści Mathiasa jeżą włosy na głowie.
Po wysadzeniu drzwi do jednego z powstańczych szpitali na Starym Mieście oczom bandytów ukazała się ogromna sala zasłana materacami i polowymi łóżkami. Natychmiast wpadli do środka i zaczęli mordować rannych, wśród których znajdowali się także… ranni niemieccy żołnierze. Ci krzyczeli do nich po niemiecku, by nie zabijali Polaków, ale degeneraci działali w morderczym amoku. Zamordowali wszystkich, z Niemcami włącznie. Potem rzucili się na pielęgniarki, zdarli z nich ubrania i zamknęli sie z nimi w osobnym pomieszczeniu. Po chwili rozległy się krzyki gw🤬conych kobiet. Ich los dopełnił się kilka godzin później.
„…Wieczorem na Adolf Hitler Platz był wrzask jak na walkach bokserskich. Wdrapaliśmy się z kolegą po gruzach, żeby zobaczyć, co się dzieje. Żołnierze wszystkich formacji: Wehrmacht, SS, kozacy od Kamińskiego, chłopcy z Hitlerjugend; gwizdy, nawoływania. Dirlewanger stał ze swoimi ludźmi i się śmiał. Przez plac pędzili pielęgniarki z tego lazaretu, nagie, z rękami na głowie. Po nogach ciekła im krew. Za nimi ciągnęli lekarza z pętlą na szyi. Miał na sobie kawałek szmaty, czerwonej, może od krwi, i kolczastą koronę na głowie. Szli pod szubienicę, na której kołysało się już kilka ciał. Kiedy wieszali jedną z sióstr, Dirlewanger odkopnął jej cegły spod nóg.” (Mathias Schenk, „Mój warszawski szał”)

Pomordowani mieszkańcy Woli


Potwory od Dirlewangera, bezlitosne w stosunku do ludności cywilnej nie miały żadnej wartości bojowej. Kiepsko wyszkoleni, zdemoralizowani i wiecznie zamroczeni wódką, którą dostarczano im w nieograniczonych ilościach szli prosto pod kule powstańców. A ci nie pudłowali.
Powstańcy mieli mało amunicji i czekali na pewny strzał. Około 60% Niemców poległych w Powstaniu zginęło od postrzału w głowę.
Pierwsze starcie dirlewangerowców z powstańcami miało miejsce już na początku sierpnia. Żołnierze pod dowództwem Janusza Brochwicza-Lewińskiego „Gryfa” broniący Pałacu Michlera zobaczyli, jak naprzeciwko nich idzie banda brudnych, zataczających się postaci, które nawet nie próbują się kryć. Podpuścili ich na odległość kilku metrów, po czym wybili co do jednego.
Dirlewangerowcy w odpowiedzi zaczęli używać cywilów jako żywe tarcze.
„…Esesmani wypędzili z okolicznych domów cywilów i obstawiali nimi czołg, kazali siadać na pancerzu. Pierwszy raz widziałem coś takiego. Pędzili Polkę w długim płaszczu; tuliła małą dziewczynkę. Ludzie ściśnięci na czołgu pomagali jej wejść. Ktoś wziął dziewczynkę. Kiedy oddawał ją matce, czołg ruszył. Mała wysunęła się matce z rąk. Spadła pod gąsienice. Kobieta krzyczała. Jeden z esesmanów skrzywił się i strzelił jej w głowę.” (Mathias Schenk, „Mój warszawski szał”).

Dirlewangerowcy podczas walk w Warszawie


W brygadzie panowała żelazna dyscyplina. Sam Oskar Dirlewanger zazwyczaj jechał na czołgu za nacierającymi szturmowcami i strzelał do tych, którzy się cofali. Miał zwyczaj wieszać w każdy czwartek kilkanaście osób. Wszystko jedno kogo – jeńców, cywilów, nawet własnych podkomendnych, którzy czymkolwiek mu się narazili. Droga na stryczek była u niego bardzo krótka. Część jego bandytów zawisła na szubienicy obok Polaków.
Niemieckie dowództwo pogardzało Dirlewangerem i jego bandytami traktując ich jak mięso armatnie i specjalnie kierując ich na najtrudniejsze odcinki. Straty brygady podczas Powstania sięgnęły 315%. Powstańcy kilkakrotnie starli tych morderców z powierzchni ziemi. Brygada jednak ciągle odradzała się na nowo zasilana transportami kryminalistów (często z wyrokami śmierci) i psychopatów. Wszyscy oni mieli obiecaną amnestię pod warunkiem, że swoimi czynami zasłużą na Krzyż Rycerski II klasy.
W poszukiwaniu nowych kandydatów do brygady potworów sięgnięto nawet do obozów koncentracyjnych, gdzie zsyłano szczególnie niebezpiecznych kryminalistów (pełnili oni w obozach funkcje kapo). Mile widziani byli także przestępcy seksualni – gw🤬ciciele i pedofile.
Zbrodnie dirlewangerowców popełnione na dzieciach podczas Powstania przechodzą wszelkie wyobrażenie.
Podczas walk na Woli w sierpniu bandyci Dirlewangera wpadli do ochronki dla dzieci prawosławnych. Na widok kilkuset sierot z rączkami wzniesionymi do góry zawahali się przez chwilę. Do sali wpadł Dirlewanger i wymac🤬jąc pistoletem kazał je wszystkie zabić. Nie chcąc marnować amunicji bandyci zaczęli rozbijać dzieciom głowy kolbami karabinów. Strumień krwi popłynął schodami na ulicę, gdzie utworzyła się olbrzymia czerwona kałuża.
Masakrę przeżyły tylko dwie dziewczynki, które mieszkają do dzisiaj w Rosji.
Któregoś dnia w jednej z piwnic Mathias Schenk zauważył małą dziewczynkę, może 10-letnią. Machnął do niej, żeby sie nie bała i podeszła do niego. Kiedy do niego szła daleko za nim huknął strzał. Pocisk rozerwał dziewczynce głowę na kawałki. Mathias usłyszał za sobą śmiech jednego z dirlewangerowców „No czyż to nie był mistrzowski strzał?!”.
Widział także niemowlę w rękach Dirlewangera. Wyrwał je kobiecie stojącej wśród tłumu wypędzonego z podpalanego budynku. Wrzucił je do ognia, po czym zastrzelił matkę.
Osierocone warszawskie dzieci często garnęły się do napotkanych dorosłych. Bez znaczenia, czy byli to powstańcy, czy Niemcy. Maskotką oddziału, do którego przydzielono Mathiasa był okaleczony 10-letni chłopiec bez nogi. Skakał na jednej nodze wokól Niemców, trochę im nawet pomagał. Któregoś dnia zawołało go dwóch dirlewangerowców. Ukradkiem wsunęli mu do torby odbezpieczony granat i kazali skakać w kierunku najbliższego drzewa. Eksplozja rozerwała chłopca na strzępy.

SS-mani Dirlewangera na warszawskiej Woli


Po stłumieniu Powstania Dirlewanger został przyjęty na Wawelu, gdzie gubernator Hans Frank wydał na jego cześć uroczysty obiad. Słowa uznania potworowi przesłał także sam Adolf Hitler.
„Z uzasadnioną dumą może się Pan tytułować rzeczywistym zwycięzcą z Warszawy” – pisał wódz III Rzeszy.
Brygada Dirlewangera została przeniesiona na Słowację, gdzie tłumiła tamtejsze powstanie narodowe. W lutym 1945 roku została przekształcona w 36. Dywizje Grenadierów SS „Dirlewanger”. On sam opuścił jednostkę wskutek odniesionej rany. Nowy dowódca został zlinczowany przez podkomendnych. Wkrótce potem jednostka poszła w rozsypkę.
Oskar Dirlewanger został aresztowany 1 czerwca 1945 roku we francuskiej strefie okupacyjnej. Trafił do aresztu w Althausen. Siedem dni później w celi znaleziono jego zmasakrowane zwłoki. Najprawdopodobniej został zlinczowany przez pilnujących go polskich żołnierzy.
Przez wiele powojennych lat krążyły pogłoski jakoby przeżył wojnę i ukrywał się w Egipcie. Ekshumacja jego grobu ostatecznie je rozwiała.
Do dzisiaj żyje od kilku do kilkunastu bandytów z brygady potworów.

Medal Honoru

Cwieku2012-10-23, 18:58
Jako, że pierwsza historia się Wam spodobała, wrzucam kolejną moim, zdaniem naprawde świetną. Miłej lektury!

Kwatera Główna Dowództwa Sił Pacyfiku Armii Stanów Zjednoczonych, Honolulu, Hawaje, 18 kwietnia 1945 roku, godzina 5:00.
Brzęk rozbijanej szyby zabrzmiał jak wystrzał armatni. Kawałki szkła posypały się na podłogę, a postać w lotniczym mundurze zastygła w bezruchu wpatrując się w półotwarte drzwi do gabinetu.
Nic. Cisza.
Postać sięgnęła do gabloty i chwyciła medal w formie złotej gwiazdy na błękitnej wstążce ozdobionej trzynastoma małymi gwiazdkami. Przez chwilę przyglądała mu się z uwagą. Potem drżącą dłonią wsunęła medal do kieszeni i po cichu wyszła z gabinetu zamykając za sobą drzwi.
Przed budynkiem czekał jeep z dwoma lotnikami. Mężczyzna, który właśnie wykradł medal wskoczył na tylne siedzenie. Samochód natychmiast ruszył z miejsca.
Na lotnisku czekał już bombowiec B-29 Superfortress. Kiedy trzej ludzie weszli na pokład śmigła zaczęły się obracać i samolot pokołował na pas startowy.
Sześć tysięcy kilometrów na zachód w szpitalu wojskowym na wyspie Guam umierał w męczarniach człowiek, który jak nikt inny zasłużył na Medal Honoru.


Medal of Honor to najwyższe wojskowe odznaczenie w Stanach Zjednoczonych nadawane za akty wyjątkowej odwagi i bohaterstwa na polu walki. Wręcza go osobiście prezydent w imieniu Kongresu. Kryteria przyznawania tego Medalu są tak wyśrubowane, że najczęściej jest on nadawany pośmiertnie. Żyjący kawalerowie Medalu Honoru są powszechnie szanowani i cieszą się szeregiem przywilejów.
Istnieje m.in. zwyczaj, według którego żołnierzowi, który otrzymał Medal wszyscy przedstawiciele służb mundurowych salutują jako pierwsi, bez względu na różnicę stopni, z prezydentem USA włącznie.
Podczas Drugiej Wojny Światowej przyznano 464 te wyjątkowe odznaczenia. Każdy z udekorowanych dokonał czynu niezwykłego bohaterstwa, najczęściej poświęcając własne życie, by ratować towarzyszy broni.
Najbardziej niewiarygodny, nadludzki wręcz z tych czynów miał miejsce 12 kwietnia 1945 roku.
Pod koniec 1944 roku Amerykanie rozpoczęli wielką lotnicza ofensywę przeciwko Japonii. Z wysp Guam, Tinian i Saipan każdego dnia startowały superfortece B-29 systematycznie równając z ziemią japońskie miasta. Amerykanie używali do tego celu głównie bomb zapalających korzystając z faktu, że większość budynków w Japonii wykonana była z drewna.
W nocy z 9 na 10 marca 1945 roku nad japońską stolicę nadleciało 279 superfortec. Każda miała na pokładzie trzy tony ładunków zapalających. W burzy ogniowej zginęło 120 tysięcy ludzi, a 25% miasta zniknęło z powierzchni ziemi. Utworzyły się kominy gorącego powietrza, które podrzucało olbrzymie bombowce w górę jak piłeczki.

Bombowce B-29 Superfortress nad Japonią


12 kwietnia 1945 roku z bazy na wyspie Guam startuje 75 bombowców. Ich celem są zakłady chemiczne w Koriyamie, około 200 kilometrów na północ od Tokio. Powietrzną armadę prowadzi załoga superfortecy o nazwie City of Los Angeles. To już ich jedenasta misja bojowa, są więc ze sobą nieźle zgrani. Dowódcą i pierwszym pilotem jest kapitan Anthony Simeral, a obok niego w kokpicie siedzi porucznik Roy Stables. W głębi kadłuba ze słuchawkami na uszach siedzi 24-letni radiooperator z Alabamy sierżant Henry „Red” Erwin. Ma dzisiaj dodatkowe zadanie – kiedy znajdą się nad celem musi wziąć dziesięciokilową bombę dymną, otworzyć specjalną śluzę w podłodze, wyciągnąć zawleczkę i wyrzucić ładunek, który posłuży jako marker celu dla bombowców.
Lot przebiega bez większych problemów. W okolicach Tokio odzywają się działa przeciwlotnicze, ale ich ogień jest niecelny. Kapitan Simeral obniża lot. Na horyzoncie widać już cel.
- Gotów? – krzyczy przez interkom do Henry’ego.
- Gotów! – odpowiada jak echo sierżant.
Otwiera śluzę, bierze do ręki podłużny metalowy pojemnik wypełniony białym fosforem i sięga do zawleczki. Po jej wyciągnięciu ma sześć sekund na wyrzucenie bomby zanim zapalnik odpali ją. Zdecydowanym ruchem pociąga za druciane kółko.
Potężna eksplozja wstrząsa samolotem. Bomba jest wadliwa i eksploduje natychmiast. Ładunek białego fosforu płonącego z temperaturą 2000 stopni pryska sierżantowi w twarz, oślepia go i wtapia nos w twarz. Bomba dymna wypada mu z rąk i pchana siłą odrzutu pędzi wgłąb samolotu, w stronę luku bombowego. Ciągle płonąc zatrzymuje się o metr od setek bomb zapalających poukładanych jedna na drugiej. Wnętrze samolotu wypełnia się białym, trującym dymem. Jest on tak gęsty, że piloci nie widzą instrumentów. Bombowiec zaczyna pikować ku ziemi. Dziesięcioosobowa załoga zamiera z przerażenia. Wiedzą, że mają przed sobą tylko kilka sekund życia. Pytanie brzmi, czy zginą roztrzaskując się o ziemię, czy też bombowiec zamieni się w wielką kulę ognia zanim w nią uderzy.
Oślepiony i straszliwie poparzony sierżant Erwin pełznie ku lukowi bombowemu. Po omacku lokalizuje płonącą bombę, chwyta ją gołą ręką i taszczy ku dziobowi, by wyrzucić ją przez okno. Płonący biały fosfor zamienia go w żywą pochodnię, rozpalony do białości metal przepala dłoń aż do kości, ale mimo to sierżant nie upuszcza bomby. Płonąc żywcem z niewyobrażalnym wysiłkiem idzie przed siebie. Nagle napotyka przeszkodę – rozłożony stół nawigatora, który tarasuje mu drogę. Umierając z bólu wkłada płonącą bombę pod pachę i spalonym kikutem ręki usuwa przeszkodę. Nie ma już twarzy ani włosów. Spalone ubranie spada z niego razem ze zwęgloną skórą. Ale jeszcze żyje i co najdziwniejsze – nie traci przytomności.
- Otwórz okno! – wrzeszczy do Stablesa, który o mało nie mdleje z przerażenia widząc płonącego żywcem kolegę taszczącego rozpaloną bombę.
Henry Erwin nadludzkim wysiłkiem wypycha ładunek za okno i osuwa się na podłogę. Dym ucieka przez otwarte okno i w kabinie pilotów robi się widniej. Kapitan Simeral wyrównuje lot za wysokości stu metrów. Bombowiec natychmiast opuszcza armadę i kieruje się ku najbliższej amerykańskiej bazie na Iwo Jimie. Koledzy gaszą płonącego Erwina i aplikują mu potężne dawki morfiny.
Na Iwo Jimie natychmiast zajmują się nim lekarze. Przetaczają mu krew, usuwają zwęglone tkanki i podają olbrzymie dawki antybiotyków by zwalczyć infekcje. Godzinami usuwają drobiny białego fosforu wżarte głęboko w ciało.
Biały fosfor zapala się przy zetknięciu z powietrzem, więc ten zabieg powoduje kolejne fale niewypowiedzianego bólu u bohaterskiego sierżanta. Nikt z personelu nie ma wątpliwości – Erwin umrze za kilka, najdalej za kilkanaście godzin. I szczerze mówiąc – wszyscy mu tego życzą. Śmierć będzie dla niego wybawieniem od niewyobrażalnych cierpień.

Sierżant Henry "Red" Erwin w otoczeniu kolegów z załogi


Ale jak na razie w zwęglonym ciele lotnika nadal tli się iskierka życia. Jego koledzy zbierają się w mesie i wspólnie piszą raport o całym wydarzeniu rekomendując kolegę, który uratował im skórę kosztem własnej do Medalu Honoru. Raport zostaje natychmiast przewieziony do Dowództwa Sił Powietrznych na wyspie Guam. Tam o piątej rano adiutant budzi generała Curtisa LeMaya – dowódcę lotnictwa bombowego w rejonie Pacyfiku. Zaspany generał bierze do ręki raport i zaczyna czytać. Senność znika w ułamku sekundy. Natychmiast podpisuje raport i każe przesłać go do Waszyngtonu. Ponadto rozkazuje odnaleźć brata bohaterskiego sierżanta, który służy w piechocie morskiej na Pacyfiku i sprowadzić go natychmiast na Iwo Jimę.
W Waszyngtonie raport trafia na biurko pełniącego obowiązki prezydenta Harry’ego Trumana (prezydent Roosevelt zmarł dzień wcześniej). Ten zaraz po jego lekturze przyznaje sierżantowi Medal Honoru i poleca jak najszybciej odesłać dokumenty na Guam.
Zazwyczaj procedura przyznawania Medalu Honoru ciągnie się miesiącami, a nawet latami. Ta sytuacja była wyjątkowa – chodziło o to, by bohaterski lotnik otrzymał odznaczenie póki jeszcze żył.

Istnieją trzy wersje Medalu Honoru, po jednej dla każdego z rodzajów amerykańskich sił zbrojnych. Różnią się od siebie drobnymi detalami. Na zdjęciu Medal Honoru Sił Powietrznych USA - taki sam, jaki otrzymał sierżant Henry Erwin.


W międzyczasie Henry Erwin zostaje przetransportowany z Iwo Jimy na Guam, gdzie czeka go lepsza opieka lekarska. Jego stan jest nadal krytyczny i nikt nie ma wątpliwości, że dzielny sierżant za dzień lub dwa umrze.
Kiedy dokumenty potwierdzające przyznanie Medalu Honoru docierają na Guam okazuje się, że jedyny taki Medal znajduje się w Kwaterze Głównej Dowództwa Sił Pacyfiku na Hawajach. Koledzy Erwina natychmiast lecą bombowcem na Hawaje, dokąd docierają w środku nocy. W kwaterze Dowództwa nie ma nikogo, kto mógłby im wydać Medal spoczywający w ozdobnej gablocie w gabinecie komendanta, więc po prostu włamują się do środka, rozbijają gablotę, biorą Medal i natychmiast wracają na Guam. 19 kwietnia generał LeMay przypina odznaczenie do pokrytego grubą warstwą bandaży sierżanta.
To nieprawdopodobne, ale Henry „Red” Erwin przeżył. W ciagu 30 miesięcy przeszedł 43 operacje, podczas których lekarze zdołali przywrócić mu wzrok i zrekonstruować twarz. Odzyskał także władzę w jednej ręce. Opuścił Siły Powietrzne w 1947 roku w stopniu starszego sierżanta i rozpoczął pracę w Biurze do Spraw Weteranów. Wiele czasu spędził w szpitalach pomagając ofiarom poparzeń. W 1997 roku Amerykańskie Siły Powietrzne ustanowiły coroczną nagrodę jego imienia.

Starszy sierżant Henry "Red" Erwin w 1995 roku


Starszy sierżant Henry „Red” Erwin, człowiek, który przeszedł przez piekło, by ratować swoich towarzyszy zmarł 16 stycznia 2002 roku w Birmingham w Alabamie.

Źródło: Blogbiszopa.pl

Oznaczenia wiekowe materiałów są zgodne z wytycznymi
Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji

Oświadczam iż jestem osobą pełnoletnią i wyrażam zgodę na ukrycie oznaczeń wiekowych materiałów zamieszczonych na stronie
Funkcja pobierania filmów jest dostępna w opcji Premium
Usługa Premium wspiera nasz serwis oraz daje dodatkowe benefity m.in.:
- całkowite wyłączenie reklam
- możliwość pobierania filmów z poziomu odtwarzacza
- możliwość pokolorowania nazwy użytkownika
... i wiele innnych!
Zostań użytkownikiem Premium już od 4,17 PLN miesięcznie* * przy zakupie konta Premium na 6 miesięcy. 6,00 PLN przy zakupie na jeden miesiąc.
* wymaga posiadania zarejestrowanego konta w serwisie
 Nie dziękuję, może innym razem