📌 Ukraina ⚔️ Rosja Tylko dla osób pełnoletnich - ostatnia aktualizacja: Wczoraj 23:55

#wojna

Zdjęcia - nie tylko z frontu - zmieniły nastawienie opinii publicznej do wojny w Wietnamie.


Przesłuchanie z lufą przy głowie. Jedno z najbardziej wymownych zdjęć wojny w Wietnamie. Karabin trzyma amerykański żołnierz.


Południowowietnamski żołnierz kopie jeńca z armii północnowietnamskiej. Obok widać zwłoki towarzysza pojmanego mężczyzny.


Gen. Nguyen Ngoc Loan z armii połudiowowietnamskiej strzela w głowę oficerowi Wietkongu o nazwisku Nguyen Van Lem. Egzekucję wykonano na ulicy Sajgonu 1 lutego 1968 roku.


Kobieta rozpacza nad zwłokami jej męża, wydobytymi z masowego grobu niedaleko miasta Hue, w kwietniu 1969 roku.


Brutalne przesłuchanie. Południowowietnamski żołnierz dusi mężczyznę podejrzanego o przynależność do komunistycznej partyzantki.


Kolega z oddziału próbuje pomóc ciężko rannemu żołnierzowi.


Świt w dżungli. Niemal magiczne zdjęcie.


Zdjęcie, które otwiera album agencji AP zatytułowany "Vietnam: The real war"
Nieznośny hałas protezy

In­wa­li­dzi wo­jen­ni, we­te­ra­ni wiel­kiej wojny oj­czyź­nia­nej. Byli wszę­dzie, na każ­dym placu miej­skim, na dwor­cach ko­le­jo­wych w por­tach i w me­trze. Han­dlo­wa­li czym po­pa­dło, że­bra­li, grali na har­mosz­kach i po­pi­ja­li wódkę. Mó­wi­li i śpie­wa­li co na sercu. W końcu za­pa­dła de­cy­zja: mają znik­nąć. I znik­nę­li.

O masowej zsyłce inwalidów wojennych zadecydowała komunistyczna "estetyka"O masowej zsyłce inwalidów wojennych zadecydowała komunistyczna "estetyka

Na prze­ło­mie lat 40. i 50. do opusz­czo­ne­go klasz­to­ru na wy­spie Wałaam zwie­zio­no z ca­łe­go Związ­ku So­wiec­kie­go setki czer­wo­no­ar­mi­stów, naj­cię­żej ran­nych in­wa­li­dów wiel­kiej wojny oj­czyź­nia­nej. Byli tam i bo­ha­te­ro­wie Związ­ku Ra­dziec­kie­go, i od­zna­cze­ni Or­de­rem Czer­wo­ne­go Sztan­da­ru, we­te­ra­ni spod Łuku Kur­skie­go, byli i zdo­byw­cy Ber­li­na.

Jurij Kria­kwin, inny pla­styk, który od­wie­dził obóz na wy­spie Wa­ła­am, wspo­mi­na: – Prze­by­wa­li tam lu­dzie cał­ko­wi­cie zła­ma­ni, zdep­ta­ni. Uwię­zie­ni tam już od wielu lat. Za­pi­ci, ży­wie­ni śmie­cia­mi, na gra­ni­cy śmier­ci. Pa­mię­tam od­dział dla nie­wi­do­mych. Gra­so­wa­ły tam szczu­ry wiel­kie jak psy. Nie­wi­do­mi cho­wa­li przed nimi je­dze­nie, jakąś krom­kę chle­ba czy kar­to­fel, w róż­nych pu­de­łecz­kach i wo­recz­kach owi­ja­nych ko­ca­mi i wty­ka­nych pod po­dusz­ki. Jedli szyb­ko, na wy­ści­gi, bo jak tylko szczu­ry wy­czu­ły, że wy­da­no po­si­łek, za­czy­na­ły po­lo­wa­nie. Wska­ki­wa­ły wprost do ta­le­rzy i kra­dły, co ślepi do­sta­li.

Znik­nię­cie

Pew­ne­go let­nie­go po­ran­ka 1948 roku na dwor­cach, pla­cach, w ciem­nych za­uł­kach, na po­dwór­kach w naj­więk­szych mia­stach Związ­ku So­wiec­kie­go dało się wy­czuć jakąś zmia­nę. Nie było już sły­chać stu­ka­nia drew­nia­nych po­py­cha­czek bez­no­gich, jeż­dżą­cych na czte­ro­ko­ło­wych plat­fo­rem­kach wo­jen­nych in­wa­li­dów. Umil­kły akor­de­ony tych, któ­rzy za­cho­wa­li ręce, że­brzą­cych o parę rubli na chleb i wódkę. Nie sły­chać było po­krzy­ki­wań „sa­mo­wa­rów”, jak na­zy­wa­no w Rosji naj­strasz­niej oka­le­czo­nych – bez rąk i nóg – wo­żo­nych po uli­cach na zwy­kłych tacz­kach bu­dow­la­nych przez to­wa­rzy­szy broni i nie­do­li, naj­czę­ściej nie­wi­do­mych. Tak się do­bie­ra­li, by prze­żyć – jeden miał koń­czy­ny, drugi oczy.

W kilka nocy pa­tro­le mi­li­cji i bez­pie­ki prze­szu­ka­ły ich noc­le­gow­nie: ka­na­ły, za­ję­te na dziko ruiny, al­tan­ki, su­szar­nie na stry­chach, skła­dy węgla w piw­ni­cach, klat­ki scho­do­we i za­ka­mar­ki w tu­ne­lach metra. Wszyst­kich wy­wie­zio­no, do – jak to na­zwa­no – in­ter­na­tów lub sa­na­to­riów, czyli obo­zów prze­zna­czo­nych wy­łącz­nie dla nie­peł­no­spraw­nych żoł­nie­rzy, we­te­ra­nów wiel­kiej wojny oj­czyź­nia­nej.

Przed ob­ła­wą so­wiec­kie mia­sta były pełne in­wa­li­dów wo­jen­nych. Stali się czę­ścią miej­skie­go pej­za­żu.

Dane ze­bra­ne w Mu­zeum Woj­sko­wo-Me­dycz­nym w Pe­ters­bur­gu są wstrzą­sa­ją­ce. Pod­czas wojny ran­nych zo­sta­ło 46 mln 250 tys. oby­wa­te­li so­wiec­kich. Ponad 10 mi­lio­nów z nich wró­ci­ło do domu z trwa­ły­mi ura­za­mi, mniej­szym lub więk­szym stop­niem nie­peł­no­spraw­no­ści. Dzie­sięć mi­lio­no­wych miast kalek! 775 tys. z ura­za­mi czasz­ki, 501,5 tys. z ze­szpe­co­ną twa­rzą, 155 tys. z jed­nym okiem, 54 tys. cał­ko­wi­cie ociem­nia­łych, 28,6 tys. z urwa­ny­mi or­ga­na­mi płcio­wy­mi, 3 mln jed­no­rę­kich, 1 mln 100 tys. po­zba­wio­nych oby­dwu rąk, 3 mln 255 tys. bez jed­nej nogi, bez obu – 1 mln 121 tys., pra­wie 0,5 mln z czę­ścio­wo urwa­ny­mi koń­czy­na­mi i na ko­niec nie­mal 90 tys. owych „sa­mo­wa­rów” bez obu rąk i nóg.

O ma­so­wej zsył­ce in­wa­li­dów wo­jen­nych za­de­cy­do­wa­ła ko­mu­ni­stycz­na „es­te­ty­ka”, po­li­ty­ka i eko­no­mia.

Eko­no­mia, bo ZSRR po woj­nie był zruj­no­wa­ny, 25 mln ludzi nie miało dachu nad głową, miesz­ka­li w zie­mian­kach, ba­ra­kach i wa­go­nach ko­le­jo­wych. W wielu re­gio­nach pa­no­wał głód. So­wiec­kie pań­stwo nie miało pie­nię­dzy, by za­pew­nić in­wa­li­dom wo­jen­nym godne życie, przy­zwo­itą rentę, wła­sny kąt, nie mó­wiąc już o le­cze­niu, re­ha­bi­li­ta­cji, pro­te­zo­wa­niu.

Mu­zeum Woj­sko­wo-Me­dycz­ne prze­cho­wu­je urzą­dze­nia, które miały uła­twić życie fron­to­wym in­wa­li­dom. Pro­te­zy koń­czyn – cięż­kie, nie­po­ręcz­ne i to­por­ne. Grube, twar­de pasy skó­rza­ne, cięż­kie sta­lo­we klam­ry, rze­mie­nie jak z uprzę­ży dla wołu, guma ni­czym opona trak­to­ra. Na ko­niec wózek in­wa­lidz­ki, cięż­ki i wiel­ki. Bar­dziej to przy­po­mi­na na­rzę­dzia tor­tur niż sprzęt re­ha­bi­li­ta­cyj­ny. I choć po­słu­gi­wa­nie się nimi za­pew­ne było tor­tu­rą, to wszyst­kie te przed­mio­ty dla prze­cięt­ne­go in­wa­li­dy w la­tach 40. i 50. były nie­speł­nio­nym ma­rze­niem. Oka­le­cze­ni we­te­ra­ni mu­sie­li ra­dzić sobie sami. Stąd tacz­ki dla „sa­mo­wa­rów” i sa­mo­dziel­nie kle­co­ne drew­nia­ne plat­fo­rem­ki dla bez­no­gich – pła­skie pu­deł­ka na czte­rech wiel­kich ło­ży­skach za­miast kół, które in­wa­li­dzi wpra­wia­li w ruch, od­py­cha­jąc się od chod­ni­ka rę­ka­mi uzbro­jo­ny­mi w tzw. że­laz­ka, czyli drew­nia­ne, pod­bi­te gumą po­py­chacz­ki – albo też czę­ści pro­tez po­wy­ci­na­ne i skle­co­ne z bla­chy z pu­szek po ame­ry­kań­skich kon­ser­wach z pro­gra­mu po­mo­cy Lend-Le­ase.

Nie są to eks­po­na­ty wy­sta­wio­ne dla zwie­dza­ją­cych, leżą w ma­ga­zy­nach, głę­bo­ko na za­ple­czu. Do dziś wsty­dli­wie ukry­te przed ocza­mi gości.

A wów­czas, latem 1948 roku, ukry­to in­wa­li­dów – razem z gu­mo­wy­mi, kle­ko­czą­cy­mi i trzesz­czą­cy­mi rę­ka­mi, zgrzy­ta­ją­cy­mi kół­ka­mi, stu­ka­ją­cy­mi no­ga­mi – trze­ba ich było pil­nie scho­wać, po­zbyć się z pu­blicz­nej prze­strze­ni. To „es­te­ty­ka”. Ten widok, zda­niem władz so­wiec­kich, ten hałas psuły wy­ide­ali­zo­wa­ny obraz zwy­cię­stwa, były żywym do­wo­dem, jak gi­gan­tycz­ny był jego koszt, jaką da­ni­nę krwi trze­ba było za­pła­cić za czer­wo­ny sztan­dar nad Ber­li­nem.

Wi­ze­ru­nek ra­dziec­kie­go zwy­cięz­cy miał być ni­czym so­cre­ali­stycz­ny żywy obraz. Na nim młody, pięk­ny męż­czy­zna nio­są­cy na sze­ro­kiej pier­si le­ni­now­skie or­de­ry.

A po­li­ty­ka? Ci lu­dzie stra­ci­li wszyst­ko, a i od życia też już ni­cze­go nie chcie­li. Nie dało się ich ani kupić, ani za­stra­szyć. Stali się wolni w pań­stwie wię­zie­niu. Czu­jąc, że ni­ko­mu już nie są po­trzeb­ni, wy­bie­ra­li je­dy­ną drogę, która – jak im się zda­wa­ło – była przed nimi: włó­czę­gę z to­wa­rzy­sza­mi, żebry, bez­dom­ność. Pili na umór, na śmierć. Mó­wi­li i śpie­wa­li to co na sercu, to, co na­praw­dę my­śle­li, a to w oj­czyź­nie pro­le­ta­ria­tu było nie do po­my­śle­nia.

Akcji jak ta z lata 1948 r. było kilka. Naj­pierw za­trzy­my­wa­no sze­re­go­wych, tych, któ­rych uzna­no za naj­bar­dziej uciąż­li­wych, bez naj­zna­mie­nit­szych or­de­rów na pier­si i zna­jo­mo­ści w par­tii czy armii. Resz­tę wy­ła­py­wa­no suk­ce­syw­nie pod­czas ko­lej­nych akcji. Cza­sem za­trzy­my­wa­no po­je­dyn­cze grupy lub nawet osoby. Druga wiel­ka i ostat­nia tej skali czyst­ka od­by­ła się w 1953 r.

Wtedy in­wa­li­dzi wo­jen­ni, przy­naj­mniej ci naj­cię­żej po­ra­nie­ni, osta­tecz­nie zni­kli z ulic.

Świa­dek

Wowa Aka­szyn, mo­skiew­ski ar­ty­sta pla­styk, po­rucz­nik Armii Czer­wo­nej i we­te­ran wojny, na fron­cie od bitwy pod Mo­skwą zimą 1941 roku aż do zdo­by­cia cze­skiej Pragi, wspo­mi­na w pa­mięt­ni­ku Na­ta­lię, są­siad­kę z klat­ki scho­do­wej w zbu­do­wa­nej przez nie­miec­kich jeń­ców mo­nu­men­tal­nej ka­mie­ni­cy na pre­sti­żo­wym mo­skiew­skim Pro­spek­cie Gor­kie­go (dziś ul. Twer­ska). Ko­bie­ta miała bez­no­gie­go męża, we­te­ra­na, ofi­ce­ra. „Chłop – pisze Aka­szyn – po­ru­szał się w drew­nia­nym pu­deł­ku na czte­rech kó­łecz­kach, od­py­cha­jąc się drew­nia­ny­mi kloc­ka­mi. Ze­brał wokół sie­bie kom­pa­nię po­dob­nych to­wa­rzy­szy. No­si­li się po woj­sko­we­mu, z or­de­ra­mi i me­da­la­mi na pier­si, pili na umór, za­rów­no w re­stau­ra­cjach, jak i na ulicy, py­sko­wa­li mi­li­cjan­tom, wy­ma­chu­jąc im przed nosem fron­to­wy­mi od­zna­cze­nia­mi. Na­ta­lia z mężem byli ludź­mi usto­sun­ko­wa­ny­mi. Mało kto do­sta­wał miesz­ka­nie pod takim ad­re­sem. Nie­raz do Na­ta­lii przy­cho­dził dziel­ni­co­wy, na­ka­zu­jąc, by trzy­ma­ła męża w domu pod klu­czem, uprze­dza­jąc, że w końcu sta­nie się nie­szczę­ście. Nie była w sta­nie tego zro­bić. I nie­szczę­ście się stało”.

Je­sie­nią 1951 r. mąż nie wró­cił do domu. Przez kilka dni Na­ta­lia nie wie­dzia­ła, co się z nim stało. W końcu do­sta­ła za­wia­do­mie­nie, że jest pod Omskiem na Sy­be­rii. Na­pi­sa­li, że w sa­na­to­rium. Po pro­stu za­bra­li go z ulicy i wy­wieź­li.

Na­ta­lia była u męża czte­ro­krot­nie, sta­ra­ła się o jego zwol­nie­nie, ale za każ­dym razem do­sta­wa­ła od­mo­wę. Za­wsze ze wzglę­dów me­dycz­nych.

Męż­czy­zna zmarł w 1957 r. Po­wie­sił się.

– Sa­mo­bój­stwo oka­le­czo­nym więź­niom wy­da­wa­ło się je­dy­ną drogą do wol­no­ści – wspo­mi­nał Gien­na­dij Do­brow, autor ry­sun­ków, świa­dectw obo­zów dla in­wa­li­dów.

Wa­run­ki życia w tych obo­zach były ka­ta­stro­fal­ne i choć po­pra­wia­ły się w ciągu ko­lej­nych lat, to do końca ich ist­nie­nia były po­dob­ne do tych w obo­zach Gu­ła­gu.

Stie­pan Za­cha­row, jeden z więź­niów obozu Wa­ła­am, przy­wie­zio­ny pierw­szym trans­por­tem w roku 1948 r., w la­tach 70., po­zo­sta­jąc wciąż na wy­spie, opo­wia­dał Gien­na­di­jo­wi Do­bro­wo­wi, że kiedy ich przy­wieź­li, pierw­szej zimy w zbom­bar­do­wa­nym w cza­sie wojny klasz­to­rze nie było nawet elek­trycz­no­ści. „Pod­ło­gi ze­rwa­ne, więc ka­mień lub kle­pi­sko, w mu­rach i da­chach dziu­ry po bom­bach, okien pra­wie żad­nych, a to Pół­noc. Pierw­szej zimy od sa­me­go mrozu zmarł co naj­mniej co czwar­ty z osa­dzo­nych” – re­la­cjo­no­wał wspo­mnie­nia Za­cha­ro­wa Do­brow.

Gien­na­dij Do­brow był nie tylko na wy­spie Wa­ła­am, lecz także od­wie­dził inne obozy, m.​in. ten pod Omskiem, do któ­re­go tra­fił mąż Na­ta­lii. Róż­ny­mi spo­so­ba­mi zdo­by­wał po­zwo­le­nia na wstęp do za­mknię­tych pla­có­wek, czę­sto trwa­ło to mie­sią­ca­mi. Pra­co­wał np. jako pie­lę­gniarz. Chciał dać świa­dec­two praw­dzie naj­le­piej, jak po­tra­fi. Fo­to­gra­fo­wa­nie było su­ro­wo za­ka­za­ne. Przed wej­ściem i wyj­ściem do obo­zów – re­wi­zja. Po­zo­sta­wał pa­pier i ołó­wek. Do­brow szki­co­wał. Na pod­sta­wie ry­sun­ków zro­dzi­ło się dzie­ło jego życia, wstrzą­sa­ją­ca seria ob­ra­zów i gra­fik z lat 1973-1982 „Ob­li­cza wojny”.

– Wy­ży­wie­nie na gra­ni­cy śmier­ci gło­do­wej – zbo­żo­wa kawa z czar­nym chle­bem na śnia­da­nie, na obiad obo­zo­wa „ba­łan­da”, zupa, wywar z kar­to­fla­nych obier­ków i resz­tek pod­gni­łych wa­rzyw i cho­chla kaszy albo kar­to­fli, wie­czo­rem znów pajda chle­ba z kawą albo na­pa­rem z ja­kichś traw wy­stę­pu­ją­cy jako her­ba­ta, mar­mo­la­da, kost­ka cukru. Brud, łach­ma­ny, szczu­ry i pi­ja­ni ni to pie­lę­gnia­rze, ni to straż­ni­cy. Czę­ściej po­tra­fi­li dać osa­dzo­ne­mu po mor­dzie niż pomóc w czyn­no­ściach, z któ­ry­mi ten nie dawał sobie rady. Czło­wiek bez koń­czyn le­żą­cy go­dzi­na­mi we wła­snych eks­kre­men­tach to była norma. Gdyby nie pomoc to­wa­rzy­szy... – tak Do­bo­row opi­sy­wał pierw­szy pobyt w obo­zie pod Omskiem na po­cząt­ku lat 70.

– Sa­mo­bój­stwo – wspo­mi­nał – wi­dzia­łem na wła­sne oczy w obo­zie Wa­ła­am. Były sier­żant bez dłoni, w miej­sce któ­rych miał do­cze­pio­ne pro­te­zy, za­koń­czo­ne me­ta­lo­wy­mi ha­ka­mi, wspiął się na tych ha­kach na szczyt klasz­tor­nej dzwon­ni­cy i sko­czył. Usły­sze­li­śmy tylko prze­raź­li­wy krzyk, gdy rzu­cił się w dół: „To­wa­rzy­sze­ee!”. Zgi­nął na miej­scu.

Wyspa

W ar­chi­wach obozu na wy­spie Wa­ła­am za­cho­wa­ła się ano­ni­mo­wa no­tat­ka, praw­do­po­dob­nie pie­lę­gniar­ki lub pie­lę­gnia­rza: „Pa­cjen­tów po­zba­wio­nych wszyst­kich koń­czyn wy­no­si­my cza­sem na dwór, żeby po­od­dy­cha­li świe­żym po­wie­trzem. Za po­mo­cą linek wcią­ga­my ich na ga­łę­zie drzew w du­żych wi­kli­no­wych ko­szach. Dzie­li­my ich na grupy, bo bra­ku­je koszy dla każ­de­go. Kiedy wie­sza­li­śmy ich po dwóch w jed­nym koszu, pro­te­sto­wa­li. Twier­dzą, że wolą wy­cho­dzić rza­dziej, a po­je­dyn­czo”.

O życiu i wa­run­kach pa­nu­ją­cych w więk­szo­ści „in­ter­na­tów” dla in­wa­li­dów wo­jen­nych do dziś nie­wie­le wia­do­mo. Naj­wię­cej re­la­cji po­cho­dzi wła­śnie z wyspy Wa­ła­am. Praw­do­po­dob­nie dla­te­go, że tam­tej­szy obóz był sto­sun­ko­wo naj­mniej izo­lo­wa­ny i w miarę otwar­ty. Jak wszę­dzie osa­dzo­nym „pen­sjo­na­riu­szom” od­bie­ra­no so­wiec­kie do­wo­dy oso­bi­ste i ksią­żecz­ki woj­sko­we i nie wy­pusz­cza­no ich poza teren, ale z cza­sem po­zwo­lo­no na od­wie­dzi­ny człon­ków ro­dzin, a i wa­run­ki już pod ko­niec lat 50. były znacz­nie lep­sze niż w in­nych tego typu miej­scach. Za­cho­wa­ły się też, co wy­jąt­ko­we, ar­chi­wa tego obozu.

„Dom In­wa­li­dów Wojny i Pracy” – bo tak się na­zy­wał – otwar­to ofi­cjal­nie w 1950 r. Jed­nak wia­do­mo, że pierw­sze trans­por­ty wy­sy­ła­no tam od 1948 r. i w dniu otwar­cia prze­by­wa­ło na Wa­ła­amie już ok. 500 osa­dzo­nych. Zruj­no­wa­ny mo­na­styr trze­ba było choć tro­chę do­pro­wa­dzić do po­rząd­ku, na­pra­wić znisz­cze­nia wo­jen­ne, pod­cią­gnąć prąd. Część prac wy­ko­ny­wa­li sami in­wa­li­dzi, ci o naj­mniej­szej nie­peł­no­spraw­no­ści.

W 1959 r. prze­by­wa­ło w wa­ła­am­skim klasz­to­rze 1500 in­wa­li­dów. Był tam też wów­czas szpi­tal psy­chia­trycz­ny (także dla we­te­ra­nów) na 300 łóżek.

Ar­chi­wa Wa­ła­amu zna­leź­li et­no­gra­fo­wie pod­czas badań do­ty­czą­cych Ka­re­lii. W 1984 r. w cza­sie osta­tecz­nej li­kwi­da­cji obozu zo­sta­ły prze­wie­zio­ne wraz z ostat­ni­mi ży­ją­cy­mi in­wa­li­da­mi do nie­wiel­kiej osady Wi­dli­ca. To jed­nak tylko la­ko­nicz­ne karty me­dycz­ne. Oto ty­po­wa za­war­tość tecz­ki: „Wa­si­lij Ni­ki­to­wicz Ar­tun­kin. Uro­dzo­ny 1915 r. Ka­te­go­ria nie­peł­no­spraw­no­ści – na­stęp­stwa opa­rze­nia twa­rzy 2. i 3. stop­nia. Utra­ta oby­dwu gałek ocznych. Am­pu­to­wa­ne czte­ry palce lewej dłoni. Am­pu­to­wa­na prawa dłoń”. I jesz­cze ad­no­ta­cja: „Ranny pod­czas obro­ny ZSRR. Zmarł 20.05.62 r.

Przy­czy­na zgonu – wylew”.

To wszyst­ko, ani słowa, skąd przy­wie­zio­ny ani gdzie od­niósł rany. Miej­sca po­chów­ku można się do­my­ślać. Obok mo­na­sty­ru jest cmen­tarz. Na­grob­ki znisz­czo­ne, na­zwi­ska za­tar­te. Tylko jeden grób ide­al­nie od­no­wio­ny. Biały po­mnik z czer­wo­ną gwiaz­dą na szczy­cie. Na ta­bli­cy napis: „Bo­ha­ter Związ­ku Ra­dziec­kie­go Gri­go­rij An­drie­je­wicz Wo­ło­szyn”. W wy­ni­ku od­nie­sio­nych ran Gri­go­rij stra­cił ręce, nogi, słuch i mowę. Wojna po­zwo­li­ła mu tylko pa­trzeć. Po­mnik po­sta­wił syn, który zna­lazł grób ojca 50 lat po woj­nie. Z wa­ła­am­skich ar­chi­wów wy­ni­ka, że na cmen­ta­rzu leży jesz­cze 48 we­te­ra­nów od­zna­czo­nych Złotą Gwiaz­dą Bo­ha­te­ra Związ­ku Ra­dziec­kie­go.

Pa­mięć

Ukra­iń­ski hi­sto­ryk Iwan Pa­tri­lak, który sta­rał się badać hi­sto­rię czy­stek wśród in­wa­li­dów wo­jen­nych, ubo­le­wa, że po roz­pa­dzie ZSRR w żad­nej post­so­wiec­kiej re­pu­bli­ce wciąż nie po­wsta­ło mia­ro­daj­ne, rze­tel­ne i obiek­tyw­ne opra­co­wa­nie hi­sto­rycz­ne, które opo­wie­dzia­ło­by po­wo­jen­ną tra­ge­dię in­wa­li­dów wiel­kiej wojny oj­czyź­nia­nej.

Oto prób­ka tego, co pu­bli­ko­wa­no w ostat­nich la­tach, ar­ty­kuł na­uko­wy „Praca ope­ra­cyj­na lo­kal­nych or­ga­nów NKGB wobec in­wa­li­dów wiel­kiej wojny oj­czyź­nia­nej”. Autor: dok­tor nauk hi­sto­rycz­nych Fe­de­ra­cji Ro­syj­skiej Ana­sta­zja Wo­ły­chi­na. Rok 2002: „In­for­ma­cje o na­pię­ciach spo­wo­do­wa­nych pro­ble­ma­mi ad­ap­ta­cyj­ny­mi in­wa­li­dów wo­jen­nych za­czę­ły na­pły­wać do or­ga­nów NKGB (Lu­do­we­go Ko­mi­sa­ria­tu Bez­pie­czeń­stwa Pań­stwo­we­go) już w 1943 r. (...) Biu­ro­kra­cja, sa­mo­wo­la urzęd­ni­ków przy roz­dzie­la­niu po­mo­cy so­cjal­nej, przy­zna­wa­niu rent i na­leż­nych ulg i wiele in­nych nie­pra­wi­dło­wo­ści po­py­cha­ło in­wa­li­dów wo­jen­nych w więk­szo­ści mło­dych, 20-30-let­nich męż­czyzn na drogę prze­stęp­stwa, wy­rzu­ce­ni poza na­wias spo­łe­czeń­stwa zaj­mo­wa­li się spe­ku­la­cją, pi­jań­stwem i chu­li­gań­stwem. Licz­ni lgnę­li do ele­men­tów otwar­cie prze­stęp­czych, po­peł­nia­jąc kra­dzie­że, akty ban­dy­ty­zmu, co miało na­tych­mia­sto­wy wpływ na bez­pie­czeń­stwo we­wnętrz­ne kraju”.

Pa­tri­lak: – Wspo­mnie­nia, pa­mięt­ni­ki, pry­wat­ne no­tat­ki i listy, to wszyst­ko, co mamy. De­por­ta­cje in­wa­li­dów to były akcje tajne. Do­ku­men­ty Łu­bian­ki, MSW i in­nych służb, jeśli nie zo­sta­ły znisz­czo­ne, co jest naj­praw­do­po­dob­niej­sze, są utaj­nio­ne nadal. To tym bar­dziej bo­le­sne – cią­gnie hi­sto­ryk – że na prze­ło­mie lat 40. i 50. od­by­wa­ły się nie tylko wy­wóz­ki do miejsc od­osob­nie­nia – tych spe­cin­ter­na­tów czy „sa­na­to­riów”. Na po­rząd­ku dzien­nym były też ma­so­we zsył­ki do re­gu­lar­nych obo­zów Gu­ła­gu, zda­rza­ły się też gru­po­we roz­strze­li­wa­nia.

Pa­tri­lak do­tarł do jed­ne­go do­ku­men­tu. To ra­port mi­ni­stra spraw we­wnętrz­nych ZSRR Sier­gie­ja Kru­gło­wa do Pre­zy­dium KC KPZR z 20 lu­te­go 1954 r. ad­re­so­wa­ny do Geo­r­gi­ja Ma­len­ko­wa i Ni­ki­ty Chrusz­czo­wa. Ra­port „O spo­so­bach za­po­bie­ga­nia i li­kwi­da­cji pa­so­żyt­nic­twa i że­brac­twa” i opa­trzo­no klau­zu­lą ści­śle tajne”.

„Mimo od lat po­dej­mo­wa­nych wy­sił­ków w wiel­kich mia­stach i ośrod­kach prze­my­sło­wych kraju wciąż mamy do czy­nie­nia z nie­zno­śnym zja­wi­skiem że­brac­twa – do­no­si Kru­głow. – Od czasu wej­ścia w życie de­kre­tu Pre­zy­dium Rady Naj­wyż­szej ZSRR »O spo­so­bach walki z an­ty­bol­sze­wic­ki­mi ele­men­ta­mi pa­so­żyt­ni­czy­mi« z 23 sierp­nia 1951 r. or­ga­ny mi­li­cji w mia­stach oraz wę­złach trans­por­tu ko­le­jo­we­go i wod­ne­go za­trzy­ma­ły na­stę­pu­ją­cą licz­bę że­bra­ków i pa­so­ży­tów: w dru­giej po­ło­wie 1951 roku: 107,7 tys., w roku 1952 – 156,8 tys., a w roku 1953 – 182,3 tys. Wśród za­trzy­ma­nych in­wa­li­dzi wo­jen­ni sta­no­wi­li 70 proc.”.

Pa­tri­lak tłu­ma­czy hi­sto­rycz­ną war­tość i sens do­ku­men­tu: – To uni­kal­ny dowód ci­chej eks­ter­mi­na­cji in­wa­li­dów wo­jen­nych, któ­rzy nie tylko pod po­zo­rem za­pew­nie­nia opie­ki me­dycz­nej i so­cjal­nej byli przy­mu­so­wo osa­dza­ni w obo­zach – „in­ter­na­tach”, ale na pod­sta­wie kry­mi­nal­nych pa­ra­gra­fów ko­dek­su kar­ne­go o włó­czę­go­stwie, że­brac­twie i pa­so­żyt­nic­twie tra­fia­li do re­gu­lar­nych obo­zów pracy Gu­ła­gu. Tam ich los był prze­są­dzo­ny. Nie byli w sta­nie wy­ro­bić obo­wią­zu­ją­cej normy. Zgod­nie z obo­wią­zu­ją­cą w obo­zach le­ni­now­ską za­sa­dą: kto nie pra­cu­je, ten nie je, do­sta­wa­li więc wciąż mniej­sze i mniej­sze staw­ki ży­wie­nio­we. Pa­da­li jak muchy. W kilka ty­go­dni byli „do­cho­dia­ga­mi”, a w kilka mie­się­cy tru­pa­mi.

Z braku pu­bli­ka­cji hi­sto­rycz­nych spo­łe­czeń­stwo wciąż naj­więk­szą wie­dzę o losie in­wa­li­dów wo­jen­nych czer­pie z prac ar­ty­stów – pi­sa­rzy jak Jurij Na­gi­bin czy pla­sty­ków jak Do­brow – tych, któ­rzy wi­dzie­li obozy dla kalek na wła­sne oczy i udo­ku­men­to­wa­li swoje prze­ży­cia.

Na po­cząt­ku lat 80. za mury klasz­to­ru Wa­ła­am wła­dze wpu­ści­ły ekipę fil­mo­wą zna­ne­go re­ży­se­ra Igora Ta­łan­ki­na. Prze­niósł on na ki­no­wy ekran opo­wia­da­nie Ju­ri­ja Na­gi­bi­na „Cier­pie­nie”. Były to już czasy pie­rie­stroj­ki, ale film, który po­wstał, „Czas wolny od so­bo­ty do po­nie­dział­ku” (w Pol­sce wy­świe­tla­ny pod ty­tu­łem „Dwa dni razem”), to obraz wciąż mocno lu­kro­wa­ny, cał­ko­wi­cie nie­praw­dzi­wy. Oto na luk­su­so­wym wy­ciecz­kow­cu, z te­le­wi­zo­ra­mi i sprzę­tem ste­reo w ka­ju­tach, mał­żeń­stwo le­nin­gradz­kich in­te­li­gen­tów ob­cho­dzi 25-le­cie ślubu. Po kłót­ni ko­bie­ta tra­fia przy­pad­kiem do klasz­to­ru, gdzie spo­ty­ka Pawła – mi­łość ze szkol­nych cza­sów. Stra­cił na woj­nie obie nogi, ale ni­czym nie przy­po­mi­na in­wa­li­dów ze wstrzą­sa­ją­cych gra­fik i ob­ra­zów Do­bro­wa. Gra go gwiaz­dor tam­tych lat, Alek­siej Ba­ta­łow, ma w fil­mie modną skó­rza­ną kurt­kę, cy­kli­stów­kę na ba­kier, wy­pie­lę­gno­wa­ną brodę, a na pro­te­zach ska­cze jak gór­ska ko­zi­ca. W tle wy­łącz­nie pięk­na przy­ro­da. Z wnę­trza klasz­to­ru ani mi­gaw­ki.

Re­ży­ser w jed­nym z wy­wia­dów w la­tach 90. tłu­ma­czył, że cen­zu­ra wy­cię­ła mu jedną trze­cią filmu, np. wszyst­kie sceny, w któ­rych za­an­ga­żo­wał jako sta­ty­stów „na­tursz­czy­ków” z Wa­ła­amu, praw­dzi­wych in­wa­li­dów. Bro­nił też swo­je­go dzie­ła: – Dzię­ki niemu lu­dzie ra­dziec­cy po raz pierw­szy mogli po­znać w kinie choć część praw­dy o losie in­wa­li­dów wo­jen­nych.

Rze­czy­wi­ście, kiedy bo­ha­ter opo­wia­da mi­ło­ści sprzed lat o swo­ich lo­sach, mówi: „– Pa­mię­tasz, po woj­nie ka­le­cy byli wszę­dzie, stali na każ­dej krzy­żów­ce, han­dlu­jąc czym po­pad­nie. Ja też. Sprze­da­wa­łem pa­pie­ro­sy na sztu­ki. Lu­dzie rzu­ca­li mi drob­ne. Pew­nie współ­czu­li nawet, ale ja czu­łem, że po­ka­zu­ją mi, gdzie jest moje praw­dzi­we miej­sce. To mnie zła­ma­ło. Ze­bra­łem ko­leż­ków, piłem, ła­ma­łem prawo. W końcu tra­fi­łem tutaj. – Jak to: tra­fi­łeś? – Nor­mal­nie. Mi­li­cja aresz­to­wa­ła i od­sta­wi­ła tutaj”.

Jed­nak ten dia­log to wszyst­ko. Bar­dziej bru­tal­ny i praw­dzi­wy jest obraz z lat 90. „Bunt katów”. Film o en­ka­wu­dzi­stach, któ­rzy od­mó­wi­li roz­strze­li­wa­nia in­wa­li­dów wo­jen­nych.

Po raz ostat­ni o wa­ła­am­skim obo­zie gło­śno zro­bi­ło się kilka lat temu, kiedy w mu­rach by­łe­go obozu, w mu­zeum otwar­to wy­sta­wę ob­ra­zów Ju­ri­ja Kria­kwi­na – por­tre­tów osa­dzo­nych tu in­wa­li­dów. Pa­triar­cha Wszech­ru­si Kirył od­sło­nił i po­świę­cił obe­lisk ku pa­mię­ci ich mę­czeń­stwa.

Od tej pory cisza.

skopiowane z onetu.

Wojna radziecko-chińska

premium1222013-10-18, 20:44

Od 23 stycznia 1969 roku zaczęły narastać incydenty graniczne nad rzeką Ussuri. Już wcześniej niewielkie oddziały chińskie wkraczały na skutą lodem rzekę, dochodziło do wymiany ognia z pogranicznikami radzieckimi w rejonie wyspy Damanskij, rozrzucano materiały propagandowe, dochodziło do walk wręcz. Pogranicznicy radzieccy otrzymali kategoryczny zakaz używania broni, gdyż władze moskiewskie uznały, że eskalacja działań jest niepożądana.
2 marca 1969 roku doszło do pierwszego poważnego incydentu. Gdy grupa radzieckich pograniczników wyruszyła na Damanskij w celu przepędzenia ok. 30 chińskich żołnierzy ze spornej wyspy, Chińczycy otworzyli ogień z moździerzy i ciężkich karabinów maszynowych, a z ukrytych wokół wyspy pozycji wyszły na pole walki siły liczące pół tysiąca ludzi. Zaskoczeni i szybko zdziesiątkowani Rosjanie bronili się przez ponad pół godziny, do czasu gdy przybyły posiłki wyposażone w transporter opancerzony BTR-60. Chińczycy zostali zmuszeni do wycofania półtorej godziny później. Spośród 56 radzieckich pograniczników zginęło 31, a 14 odniosło rany.

Druga bitwa miała miejsce 15 marca rano, gdy chińska artyleria rozpoczęła ponowny atak na Damanskij, następnie kilkuset żołnierzy z 24. Pułku Piechoty Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej rozpoczęło szturm. Wyspy broniło 60 pograniczników, siły chińskie to 5000 żołnierzy. Od razu na pole walki skierowany został oddział posiłkowy radzieckiej straży granicznej w sile 3000 ludzi. Oddział posiłkowy, wsparty trzema czołgami T-62, zdołał przełamać linię atakujących, ale nie przyniosło to rozstrzygnięcia. O godz. 17:00 pozycje chińskie ostrzelały samobieżne wyrzutnie BM-21 Grad, co spowodowało, że Chińczycy zostali powstrzymani. Po drugiej bitwie o wyspę Damanskij ZSRR podało liczbę 27 zabitych i 80 rannych, a straty chińskie oszacowano na 800 poległych. Chińczycy ogółem ocenili straty radzieckie na 250 żołnierzy i 17 pojazdów, zaś własne na 100 ludzi.
Konflikt ten rozszerzył się aż na pustynny teren Kazachstanu, gdzie 13 sierpnia w okolicach Żałanoszkol w obwodzie semipałatyńskim granicę przekroczyło 300 chińskich żołnierzy. Po godzinnej bitwie Chińczycy wycofali się, ponosząc ciężkie straty. Rosjanie poinformowali o 2 zabitych i 11 rannych. W ZSRR rozważano możliwość prewencyjnego ataku rakietowego na chińskie instalacje jądrowe. Walki chińsko-radzieckie trwały do końca kwietnia 1969 roku. Zginęło co najmniej 48 żołnierzy radzieckich i być może nawet 1000 Chińczyków.

Wcześniej, 6 czerwca 1969 r. dziennik „Renmin Ribao” napomknął o możliwości wybuchu chińsko-sowieckiej wojny atomowej! Zachodnie służby wywiadowcze donosiły z Chin o trwającej ewakuacji zakładów przemysłowych z rejonów nadgranicznych, o masowym wznoszeniu fortyfikacji oraz schronów dla ludności cywilnej. Po obu stronach granicy trwała koncentracja wojsk. Latem 814.000 żołnierzy chińskich stanęło naprzeciw 658.000 Sowietów.

Wojna nie wybuchła. We wrześniu 1969 r. doszło do spotkania premierów Alieksieja Kosygina i Zhou Enlaia. W następnym miesiącu rozpoczęły się rokowania z udziałem wiceministrów spraw zagranicznych obu państw. Niemal z dnia na dzień na pograniczu zrobiło się spokojniej.

*Artykuł mocno skrócony bo ponoć długich tekstów nikt nie lubi.

Miłosierni hitlerowcy

konto usunięte2013-10-18, 11:45
- Dlaczego w trakcie II wojny światowej gazowano również cyganów?
- Bo wysyłanie ich do obozów pracy było zbyt okrutne.

Nie było - debiut oraz własne.

Przeklęty samochód

BongMan2013-10-13, 17:01
Było o przeklętym pierścieniu i tak mi się przypomniało o przeklętym aucie.



Było to luksusowe auto. Spowodowało jednak śmierć mnóstwa ludzi, zanim los w końcu policzył się i z nim. Jasnoczerwony sześcioosobowy kabriolet miał niespełna 320 km przebiegu, kiedy dwie osoby z cesarskiej rodziny zawiózł na spotkanie ze śmiercią. Właściwie został on skonstruowany specjalnie dla tej pary z okazji wizyty w małej bośniackiej miejscowości Sarajewo. Zdarzenie to miało miejsce 28 czerwca 1914 roku. Sytuacja polityczna w Europie w każdej chwili groziła wybuchem wojny. Brakowało tylko iskry. Arcyksiążę Ferdynand i jego żona księżna Hohenburg wsiedli do wspaniałego pojazdu, żeby przejechać ulicami Sarajewa. Nigdy nie dowiedziano się, dlaczego nie kazali zawrócić szoferowi po tym, jak rzucono bombę na ich samochód. Bomba odbiła się od drzwi i potoczyła na ulicę. Wybuch zranił cztery osoby z orszaku jadące konno za samochodem. Upewniwszy się, że ranni otrzymują pomoc, książę z małżonką pojechali dalej.

Nastąpiło drugie nie wyjaśnione zdarzenie. Szofer, który doskonale znał Sarajewo, pomylił drogę i wjechał w ślepą uliczkę. Z bramy w zaułku wyskoczył młody człowiek i wymac🤬jąc pistoletem rzucił się na maskę samochodu, strzelając raz po raz do arcyksięcia i księżnej, którzy zginęli, nim osłupiali strażnicy zdążyli powalić zamachowca na ziemię.

Zamach na parę księżęcą był zapłonem I wojny światowej, którą przypłaciło życiem dwadzieścia milionów ludzi. Po zamachu fatalny czerwony samochód nadal sprowadzał śmierć na tych, którzy do niego wsiedli. W tydzień po wybuchu wojny wybitny dowódca piątego korpusu armii austriackiej generał Potiorek zajął dom gubernatora w Sarajewie; przypadł mu w udziale także czerwony samochód arcy księcia. Nie czekał długo na efekty. Dwadzieścia jeden dni później poniósł klęskę pod Valievo, utracił dowództwo i został odesłany do Wiednia. Wkrótce stał się zrujnowanym wariatem i zmarł w przytułku.

Czerwony samochód przeszedł w ręce innego Austriaka, byłego podwładnego generała Potiorka. Kapitan wkrótce spotkał się ze swoim fatum. Jadąc z dużą prędkością przejechał i zabił dwóch chorwackich chłopów, wpadł na drzewo i kiedy przybyła pomoc, już nie żył. Był właścicicielem samochodu przez dziewięć dni.

Po zakończeniu wojny właścicielem samochodu został nowo mianowany gubernator Jugosławii. Doprowadził on wóz do świetnego stanu, lecz miał cztery wypadki w ciągu czterech miesięcy i w ostatnim z nich stracił rękę. Rozkazał więc zniszczyć samochód; jego reputacja była tak zła, że wydawało się, iż nikt nie będzie chciał nim jeździć. Jednak pojawił się nabywca, doktor Srkis, który śmiał się z przekleństwa. Kupił samochód prawie za bezcen. Ponieważ nie mógł znaleźć szofera, postanowił prowadzić auto osobiście. Cieszył się swoim nabytkiem przez sześć miesięcy i coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że przekleństwo ciążące na samochodzie było wytworem ludzkiej wyobraźni. Pewnego ranka samochód znaleziono przy drodze; leżał na dachu, a ciało doktora wyrzucone na zewnątrz było zmasakrowane przez przewracający się pojazd. Wdowie po doktorze udało się sprzedać samochód bogatemu jubilerowi. Używał auta przez rok, a później popełnił samobójstwo. Następnym właścicielem był znowu lekarz. Wkrótce jednak opuścili go pacjenci z obawy przed fatalnym samochodem. Odprzedał go więc szwajcarskiemu kierowcy wyścigowemu, który wy startował nim w wyścigu w Dolomitach, podczas którego samochód wpadł na kamienny mur i kierowca zginął.

Czerwone auto wróciło do Sarajewa. Nabył je zamożny rolnik, który dał samochód do naprawy i jeździł nim bezpiecznie przez kilka miesięcy. Pewnego dnia samochód stanął na szosie, więc rolnik przywiązał go do furmanki, żeby przyholować do miasta. Ledwo ruszyli, silnik zapalił, samochód odtrącił wóz i konie, przejechał właściciela i stoczył się do rowu na zakręcie. Zniszczony czerwony pojazd kupił Tiber Hirszfeld, mechanik, który naprawił go i pomalował na niebiesko. Nie znajdując nabywcy jeździł nim sam. Pewnego dnia wiózł sześcioro przyjaciół na wesele. Kiedy z dużą prędkością wyprzedzał inny samochód, uderzył w drzewo; Hirszfeld i czterej pasażerowie zginęli w wypadku. Samochód odnowiono z funduszy rządowych i odesłano do muzeum.

Zabił szesnaście osób. Przyczynił się do wybuchu krwawej wojny. Zniszczyła go dopiero następna wojna - dokonała tego aliancka bomba zrzucona na budynek muzeum, w którym stał.

Ze starej, dobrej strony: paranormalium.pl/przeklety-samochod,80,22,artykul.html

Spetsnazy

Młynarz20332013-10-13, 9:44
Przez przypadek znalazłem w internecie filmik pokazujący szkolenie spetsnazu. Postanowiłem więc się nim podzielić z wami , drodzy sadole.


Ogląda się całkiem fajnie

1.Podkład Muzyczny może nie najlepszy , ale jest.
Sprawy jak ta wprawiają w zakłopotanie nawet Ericha von Dänikena. Bo skąd w Mohendżo-Daro - zrujnowanym starożytnym mieście w dolinie Indusu - wzięły się stopione garnki i kamienie? Jak to możliwe, że hinduskie eposy opisują broń, której skutki są identyczne z wybuchem jądrowym? I co doprowadziło do "zeszklenia" kamiennych budowli w Szkocji? Niektórzy autorzy, łącząc w całość te dziwne wątki twierdzą, że przed naszą cywilizacją na Ziemi istniała inna, która unicestwiła się w wyniku… wojny atomowej.

Wojny atomowe w starożytności?



Zecharia Sitchin (1920-2010) - badacz starożytnych kultur i autor bestsellerowej "Dwunastej planety", studiując tabliczki z pismem klinowym odkrył coś bardzo dziwnego. Twierdził, że wiele sumeryjskich tekstów lamentacyjnych wspomina o "złym wietrze", który nadciągnął od zachodu, zabił ludzi, zwierzęta, rośliny i pozatruwał wody.

Sitchin odkrył, że przyczyny katastrofy wyjaśnia epos pt. "Erra", według którego na Ziemię spadły plagi będące ubocznym efektem użycia "potężnej broni" podczas wojny między klanami bogów Anunnaki. Opierając się na sumeryjskich pismach i wierzeniach Sitchin doszedł do wniosku, że istoty te - określane jako "zrodzeni z królewskiej krwi" - były tak naprawdę pozaziemską rasą, która przybyła na Ziemię przed tysiącami lat, poszukując metali szlachetnych.

Zgodnie z jego interpretacją to oni, poprzez eksperymenty genetyczne, stworzyli Homo sapiens, a potem przekazali mu wiedzę niezbędną do budowy podstaw cywilizacji. Ostatecznie, po konflikcie w swoich szeregach, Anunnaki zniknęli, choć pamięć o nich zachowała się w mitach i wierzeniach, a nawet przesiąkła do Biblii, gdzie wspomina się o tajemniczych gigantach - "synach Boga".

Ślady wojny bogów

Prymitywni ludzie uważali Anunnakich za istoty boskie, choć ci pełnili raczej rolę nadzorców. Sitchin uważał, że sumeryjskie mity wskazywały jednoznacznie, że stworzyli oni człowieka do roli niewolnika. Rozłam w łonie "niebian" doprowadził ostatecznie do wojny, podczas której pojawił się wspomniany "zły wiatr".

Badacz pisze: "Sumeryjskie teksty jasno wskazują, że ‘złowroga burza’ […] nadeszła po ‘złym grzmocie’, który ją zwiastował. ‘W błysku światła powstała’ - wspominają. Wiatr mógł być zatem radioaktywną chmurą, która po wybuchu jądrowym w czasie wojny między Anunnaki, przesunęła się na wschód".

Za miejsce głównego starcia między kosmitami Sitchin uznał południowo-wschodnią część Półwyspu Synaj, gdzie dopatrzył się ogromnej "geologicznej blizny" (widocznej na mapach satelitarnych). Dowodami na eksplozję jądrową, która wstrząsnęła tym obszarem tysiące lat temu miały być też znajdowane przez geologów "czarne kamienie" noszące ślady działania ekstremalnie wysokich temperatur. Autor wyjaśniał, że cel ataku nie był przypadkowy - to tam miał znajdować się główny kosmodrom Anunnakich.

Pamięć o "wojnie bogów" - bo tak musieli interpretować ten konflikt prymitywni ludzie - przetrwała do dziś w mitach i eposach. Sitchin mówił, że okoliczności przejścia "złego wiatru" opisuje m.in. "Lament nad Ur", którego autor żali się: "Mój dom zasobny i miasto zostały zniszczone, zaprawdę zniszczone".

O szczegółach użycia broni, która pociągnęła za sobą kataklizm opowiada z kolei epos "Erra" opisujący "plagi", od których ucierpieli nie tylko Sumerowie, ale też sąsiednie ludy. Historycy zgadzają się, że dzieło w symboliczny sposób relacjonuje rzeczywiste wydarzenia (niektórzy dodają, że ich echem jest też biblijna opowieść o zniszczeniu Sodomy i Gomory).

O "broni zagłady" mówią również eposy hinduistyczne, ale istnieje jeszcze jeden rodzaj dowodów, które sugerują, że te zdarzenia mogły… rozegrać się naprawdę.

Atomowa destrukcja 2000 lat p.n.e.

W starożytnej wojnie nuklearnej mieli ucierpieć nie tylko mieszkańcy Mezopotamii. Sporo kontrowersji wzbudziły relacje o stopionych cegłach i ceramice w ruinach miasta Mohendżo-Daro (Pakistan), które 2,6 tys. lat przed Chrystusem wzniosła tajemnicza cywilizacja doliny Indusu. Leżące na ulicach szkielety sprawiały ponoć wrażenie, jakby mieszkańców zaskoczył nieoczekiwany kataklizm.

David Davenport, który badał tę sprawę wiele lat i spisał swe wnioski w książce "Atomowe zniszczenie 2000 lat przed Chrystusem" (1979), zwrócił uwagę na zawyżony poziom radioaktywności w rejonie ruin (choć nie sprecyzowano do końca, czy był to ślad po pradawnej wojnie jądrowej czy współczesnych testach).

Erich von Däniken tak pisał o tym, co jeszcze tam znaleziono: "W promieniu półtora kilometra Davenport wyróżnił trzy różne stopnie zniszczeń, coraz słabsze im dalej od centrum miasta. Pośrodku musiała panować bardzo wysoka temperatura. Znaleźć tam można tysiące brył różnej wielkości, które archeolodzy nazywają ‘czarnymi kamieniami’, a które okazały się fragmentami naczyń stopionych w ekstremalnie wysokiej temperaturze. Należy wykluczyć, że przyczyną tego był wybuch wulkanu, bo w okolicy Mohendżo-Daro nie ma zakrzepłej lawy ani wulkanicznego pyłu".

Hipoteza Davenporta, że miasto zrujnowała eksplozja jądrowa, wywołała ogromne zaciekawienie, choć do dziś sprawę otaczają niejasności. Kontrowersje podsycały opinie specjalistów. Włoski inżynier kosmiczny, Antonio Castellani, stwierdził, że stopione cegły wskazują, iż to, co rozegrało się w Mohendżo-Daro "nie było niczym naturalnym".

Jednak najbardziej szokujące było to, że katastrofa nad Indusem mogła potwierdzać zawarte w hinduskich eposach opowieści o straszliwej broni, której użyto w wojnie przed kilkoma tysiącami lat…

Zeszklone forty i broń bogów

"Mahabharata" - hinduistyczny poemat epicki, to jeden z najdłuższych utworów literackich świata (jego ekranizacja zajęła 94 odcinki po 45 minut każdy). Opowiada o Wojnie Kurukszetra, którą toczyły klany Pandawów i Kaurawów. Główna kilkunastodniowa bitwa rozegrała się w rejonie Delhi, choć dokładnie nie wiadomo kiedy (istniejące teorie umieszczają ją w okresie od VII tysiąclecia do VI stulecia p.n.e.).

Ważnym elementem dzieła są opisy wykorzystanej broni, wśród której były "wimany" - pojazdy opisywane jako "podniebne rydwany", zdolne do niezwykłych powietrznych manewrów i nierzadko wyposażane w niszczycielską broń. Mimo to największy postrach siała zagadkowa "Agneya".

"Aswatthaman, stojąc mocno na swoim wozie, […] przywołał broń Agneya, której nie mogą się przeciwstawić nawet bogowie. […] Lśniący słup mający jasność ognia, choć bez dymu, wypełniała wściekłość. Wszystkich, którzy znaleźli się w jego zasięgu ogarnął mrok" - wspomina "Mahabharata", dodając, że wybuch dosłownie wstrząsnął posadami świata. "Ciała wielkich słoni bojowych, spalone przez broń, leżały porozrzucane" - relacjonuje.

Ślady dziwacznych "kataklizmów" zachowały się jednak nie tylko w Indiach i na Bliskim Wschodzie. Kolejną z niewyjaśnionych do dziś zagadek są szkockie "zeszklone forty" (lub "zamki ze szkła") - ruiny budowli wzniesionych z kamieni, które stopiły się ze sobą w wyniku działania ekstremalnych temperatur.

Dr Robert Schoch - geolog i geofizyk, który badał m.in. monumenty w Gizie - uznał, że ludy, które wiele wieków przed Chrystusem wzniosły "forty", nie dysponowały możliwością generowania temperatur na tyle wysokich, by stapiać ze sobą głazy. Ognisko - nawet gigantyczne - niekoniecznie wystarczyłoby, żeby to osiągnąć. W sumie odkryto kilkadziesiąt takich struktur.

Czy na Ziemi przed tysiącami lat rzeczywiście doszło do atomowej wojny, której bezradnie przyglądali się nasi przodkowie? Czy właśnie to opisują relacje o słupach ognia, falach uderzeniowych i wichrach niosących choroby i śmierć? A może to jedynie efekt nadinterpretacji dawnych mitów i eposów? Z odpowiedziami na te pytania od lat zmagają się autorzy pokroju Dänikena i Sitchina.

Ten drugi uważał, że nić łącząca nas z "bogami" nie została zerwana, nawet jeśli przepadli oni gdzieś we mgle dziejów: "Jesteśmy hybrydami ziemskich hominidów oraz istot, które przybyły na naszą planetę z innego systemu gwiezdnego. Jesteśmy związani na wieki. Oni przekazali nam coś, co my poniesiemy dalej" - pisał.

Paul Davies - wybitny brytyjski fizyk i pisarz zasugerował nawet, że ludzkość powinna poważniej podchodzić do poszukiwania archeologicznych śladów prehistorycznego kontaktu z przybyszami z kosmosu. Dodał, że jeśli przed tysiącami lat wysoko rozwinięte istoty odwiedziły Ziemię, mogły zostawić po sobie składowiska odpadów promieniotwórczych, które łatwo zlokalizować.

Co ciekawe, przez lata istniał kandydat do tego miana - obszar w rejonie Oklo (Gabon), gdzie, jak ustalono, zawartość procentowa izotopu uranu była taka jak w… wypalonym paliwie jądrowym. Badania ujawniły jednak, że można to wyjaśnić naturalnymi procesami zachodzącymi w pokładach rudy.

ukradzione z oneta
Fragmenty wywiadu z Mamedem Khalidovem na temat islamu.

Porozmawiajmy o islamskich ekstremistach. Co myślisz, kiedy słyszysz o atakach terrorystycznych, atakach, takich jak ten niedawno w Londynie?

Powiem tak: to nie są muzułmanie, a ja nie wierzę w to, co pokazują w telewizji. Nie wiem, czy to prowokacja czy nagonka, ale po prostu nie wierzę. Media rzucają kawałkami informacji, nie wyjaśniają dokładnie, więc zawsze jestem ostrożny w takich wypadkach. To są przecież przestępcy. Tak samo jakby chrześcijanin kogoś zabił, też uznano by go za przestępcę, a nie podkreślano, jakiego jest wyznania.

Ale już w przypadku Syrii widzimy na filmach w internecie egzekucje, słyszymy o sądach szariackich.

To jest kolejna prowokacja. Zauważ, że tam rządza alawici, czyli ludzie, którzy Assada [prezydenta Syrii] uznają za Boga i próbują przedstawiać, że to Al-Kaida próbuje ich obalić. Stąd później prowokacje w internecie. To alawici podszywają się pod muzułmanów. Słyszałem ostatnio o zabójstwie katolickiego księdza. Islam tego nie dopuszcza, więc jak można mówić o tych zabójcach jako o muzułmanach i jak można na ich podstawie wyciągać wnioski, co do całej religii?

Czyli to nie muzułmanie odpowiadają za te egzekucje?

Tam jest sąd szariacki i pilnuje każdego ugrupowania. Jeśli ktoś zrobi taki numer, to go wykluczają z ruchu. Proszę też zobaczyć, co robią alawici. To przecież się w głowie nie mieści.

Szanuję faceta jako sportowca, ale ciekawe czy by gadał tak pokojowo, gdyby procent muzułmanów w Polsce był taki sam jak np. w niemczech.

Źródło: natemat. pl

II Wojna Światowa na Opolszczyźnie

konto usunięte2013-10-04, 2:43
Jak wiadomo Opolszczyzna przed drugą wojna światową należała do terenów Trzeciej Rzeszy. Nie dziwi więc fakt ,że trafiali tu polscy zesłańcy skierowani do Rzeszy na przymusowe roboty. Taki los spotkał także Bronkę, siedemnastoletnią dziewczynę, która trafiła do pracy u niemieckiego gospodarza w Ścinawie Małej pow. nyski. Owa Bronka na swoje nieszczęście zakochała się w miejscowym Niemcu ( z wzajemnością ). Film przedstawia jaka kara spotkała młodych ludzi za to że mimo prawnego zakazu potajemnie się spotykali. Losy młodej Polki nie są mi znane , natomiast młody Niemiec trafił na front wschodni. Nie będę pisał nazwisk, ale wiem ze człowiek, który obcina włosy został rozpoznany po latach przez... własną synową. Wiem że rodzice tej dziewczyny szukali jej po wojnie na terenie Opolszczyzny ale bez powodzenia.



Dla zaciekawionych więcej tu : polska.newsweek.pl/gerhard-i-bronia,30804,1,1.html

Oznaczenia wiekowe materiałów są zgodne z wytycznymi
Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji

Oświadczam iż jestem osobą pełnoletnią i wyrażam zgodę na ukrycie oznaczeń wiekowych materiałów zamieszczonych na stronie
Funkcja pobierania filmów jest dostępna w opcji Premium
Usługa Premium wspiera nasz serwis oraz daje dodatkowe benefity m.in.:
- całkowite wyłączenie reklam
- możliwość pobierania filmów z poziomu odtwarzacza
- możliwość pokolorowania nazwy użytkownika
... i wiele innnych!
Zostań użytkownikiem Premium już od 4,17 PLN miesięcznie* * przy zakupie konta Premium na 6 miesięcy. 6,00 PLN przy zakupie na jeden miesiąc.
* wymaga posiadania zarejestrowanego konta w serwisie
 Nie dziękuję, może innym razem