📌 Ukraina ⚔️ Rosja Tylko dla osób pełnoletnich - ostatnia aktualizacja: Dzisiaj 17:34

#wojna

Najdziwniejsze Wynalazki Wojenne

konto usunięte2013-10-03, 20:22
Poprzednio dodawałem prototypy.
Teraz dodaję najdziwniejsze wykonane wynalazki wojenne.

Gość z kajakami na nogach sprawił, że dostałem czkawki xD





Reszta w komentarzu.

Prototypy I Wojny Światowej

konto usunięte2013-10-03, 19:56
Oto kilka projektów machin wojennych wykonanych w czasie I Wojny Światowej.

Część chyba rozwinięto na tyle, aby wdrożyć je do użytku w Czasie II Wojny Światowej i później.

Widać na przykład czołgi lub transportery podobne do tych z D-Day.
Samoloty które mogły być protoplastami B-2.

Ciekawe, że już wówczas myślano o dziale napędzanym elektrycznością.



Powstanie zwykłych ludzi - Paweł Kędzierski

konto usunięte2013-10-03, 18:50
Dokument reż. Pawła Kędzierskiego, na który przypadkiem trafiłem lecąc po programach, opowieści ludzi starających się przeżyć w okupowanej Warszawie. Mimo samych relacji słownych ruszyło mnie momentami bardziej niż hard..

"Zebrane od cywilnych uczestników powstania warszawskiego historie posłużyły do zbudowania wielowątkowej, pozbawionej patosu filmowej opowieści o życiu codziennym powstańczej Warszawy.

Zwykli mieszkańcy stolicy, choć nie byli powstańcami i nie walczyli na barykadach, również są bohaterami tego wielkiego zrywu. Od początkowej radości z wywalczonej na kilku ulicach wolności po rozpacz zniszczonego miasta. Są to losy mieszkańców zasypywanych piwnic i podwórek zamienionych w cmentarze.To ich gnano przed czołgami, wywożono do obozów, to ich zginęło najwięcej."



Po tagach nie znalazlem...
Cytat:

This video shows the changing front lines of the European Theater of World War II every day from the German invasion of Poland to the surrender of Germany.



Zmiana linii frontu w okresie II wojny światowej codziennie od niemieckiej inwazji na Polskę do kapitulacji Niemiec.

Szalony Jack

Cwieku2013-10-03, 9:15
Tekst jest dość długi, ale polecam przeczytać, bo jest Polski wątek i nabijanie się z niemców

Włochy, wioska Piegoletti, październik 1943 roku.

Stary Giuseppe wiele już widział w swoim życiu, ale czegoś takiego jeszcze nie. Główną ulicą niewielkiej wioski szło kilkudziesięciu Niemców w brudnych, poszarpanych mundurach, uginając się pod ciężarem taśm z nabojami, karabinów i plecaków. Najbardziej stękali z wysiłku i najwolniej powłóczyli nogami ci, którym przypadło dźwiganie rozłożonego na części moździerza. Jeden z nich, czerwony na twarzy z wysiłku niósł podstawę, inny taszczył na plecach lufę, a jeszcze inny stojak. Pozostali z równie wielkim trudem nieśli pociski – każdy po kilka. Ci dodatkowo musieli bardzo uważać, by żaden z nich nie spadł na ziemię.
Za nimi kilku Niemców ciągnęło dwukołowy wózek, na którym leżało kilku zakrwawionych nieszczęśników.
Ten niezwykły pochód zamykało dwóch ludzi. Jednym z nich był brytyjski kapral ze stenem w ręku uważnie obserwujący jeńców.
Stary Giuseppe spojrzał na drugiego. Szedł z wysoko podniesioną głową,stawiając kroki jak na paradzie. Na jego ramieniu spoczywał ogromny łuk, którego koniec niemal dotykał ziemi, a na plecach kołysał się kołczan ze strzałami. W ręku trzymał miecz.
A co to, u diabła, za cudak?


Jeśli ktoś wybiera się z nożem na strzelaninę to nazywamy go idiotą. W takim razie jak nazwać kogoś, kto w 1939 roku wyruszył na wojnę z Niemcami uzbrojony w miecz i łuk, a na dodatek idąc do walki przygrywał sobie na dudach dla dodania animuszu?
Mało tego, że wyruszył – nasiekł Niemców jak Wołodyjowski Szwedów, kilkudziesięciu schwytał żywcem, zdobył niezliczone punkty oporu, a na koniec zwiał z obozu koncentracyjnego…
O takich ludziach jak John Malcolm Thorpe Fleming Churchill (zbieżność nazwisk ze słynnym premierem przypadkowa) mówi się, że ich życiorys mógłby stać się scenariuszem filmu sensacyjnego. Chociaż w jego przypadku tych sensacji wystarczyłoby nawet na serial.
Urodził się w hrabstwie Surrey (inne źródła podają, że w Hong Kongu) we wrześniu 1906 roku w zamożnej rodzinie. Po ukończeniu King William’s College na wyspie Man wstąpił do Królewskiej Akademii Wojskowej w Sandhurst. Wraz z patentem oficerskim otrzymał w 1926 roku przydział do Pułku Manchesterskiego i rozpoczął służbę w Birmie.
Już od najmłodszych lat był niespokojnym duchem. Wszelkie przeciwności losu traktował jako wyzwanie i postępował zgodnie z zasadą „Im gorzej, tym lepiej.”. Skierowany na kurs łącznościowców do Poona w Indiach nie wyruszył jak jego koledzy w drogę statkiem i koleją, lecz wyciągnął z szopy swój sfatygowany motocykl i przytroczywszy do niego zapasowe zbiorniki paliwa pomknął do celu bezdrożami. Należy tu wspomnieć, że Rangoon od Poony dzieli bagatela jakieś cztery tysiące kilometrów…
W 1932 wrócił do Wielkiej Brytanii, a cztery lata później zwolnił się z wojska. Został redaktorem angielskojęzycznej gazety w Nairobi w Kenii. Oprócz tego pracował jako model w reklamach oraz statysta podczas kręcenia filmów.
Bardzo zainteresował się łucznictwem oraz grą na dudach (mimo, że nie był Szkotem, lecz czystej krwi Anglikiem). W obu dziedzinach doszedł do mistrzostwa. W 1938 roku zajął drugie miejsce w zawodach dudziarskich w Aldershot (był jedynym Anglikiem wśród uczestników), a rok później reprezentował Wielką Brytanię w międzynarodowym konkursie łuczniczym w Oslo.
Kiedy hitlerowskie Niemcy napadły na Polskę Churchill natychmiast zgłosił się do ponownej służby w Pułku Manchesterskim, który w ramach Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego jeszcze we wrześniu 1939 roku został wysłany do Francji.

Podczas kiedy polska armia wykrwawiała się podczas kampanii wrześniowej, hitlerowskie zagony pancerne wdzierały się wgłąb naszego terytorium, a Luftwaffe rządziła na polskim niebie bezkarnie masakrując cywilów, na zachodzie trwała tragikomiczna „dziwna wojna”. Francuzi i Niemcy zajmujący pozycje na liniach Maginota i Zygfryda częstowali się nawzajem papierosami, obrzucali ulotkami propagandowymi, a nawet… uprawiali grządki z warzywami.
Brytyjczycy i Francuzi mogli spokojnie wkroczyć od zachodu na terytorium Niemiec – dysponowali 110 dywizjami wobec 23 niemieckich. No, ale przecież nikt nie chciał umierać za jakiś tam Gdańsk…


Ta żenująca sytuacja napawała Johna Churchilla obrzydzeniem. Chciał walczyć, a nie brać udział w jakiejś żałosnej tragifarsie. Kiedy Związek Radziecki rozpoczął wojnę z Finlandią zgłosił się na ochotnika do wyjazdu na front, by pomóc Finom w starciu z sowieckim niedźwiedziem. Zanim jednak do niego doszło, wojna się skończyła.
Niemcy dobrze wykorzystali francusko-brytyjską indolencję na froncie zachodnim. Rozprawiwszy się z Polską w maju 1940 roku zaatakowali Holandię i Belgię, obeszli umocnienia Linii Maginota od północy i uderzyli na Francuzów i Brytyjczyków.
Ci ostatni zaczęli w panice ewakuować się z Dunkierki na Wyspy. John Churchill w tym czasie był zastępcą dowódcy jednej z kompanii drugiego batalionu Pułku Manchesterskiego. Wybrał z niej kilkunastu żołnierzy, równie niepokornych jak on i sformował z nich coś w rodzaju niezależnego oddziału sił specjalnych. Razem z nimi przeprowadził serię śmiałych ataków na nacierające oddziały niemieckie.
Do walki szedł uzbrojony w długi angielski łuk oraz szkocki miecz claybeg o szerokim ostrzu. Na pytanie jednego z przełożonych dlaczego nosi przy sobie tak archaiczną broń odpowiedział „Sir, uważam, że każdy oficer, który rusza do akcji bez miecza jest niekompletnie uzbrojony!”.
Jest piękny majowy dzień 1940 roku. Do francuskiej wioski L’Epinette zbliża się oddział niemiecki. Kilku żołnierzy podbiega do ściany stodoły położonej na skraju wioski i przywiera do niej. Po chwili ich dowódca ostrożnie wychyla głowę zza rogu i uważnie rozgląda się dookoła. Cisza. Widać Anglicy porzucili w popłochu swoje pozycje i podążyli ku wybrzeżu. Feldwebel wychodzi zza stodoły, zdejmuje hełm, ociera dłonią spocone czoło i daje znak swoim żołnierzom, że mogą przestać się kryć. Nie ma się czego bać. Ci wychodzą zza stodoły.
Nagle rozlega się krótki, cichy świst. Pierzasta strzała wbija się głęboko w pierś feldwebla, który pada jak rażony gromem. Serie z ręcznych karabinów maszynowych zabijają pozostałych Niemców.

John Churchill został pierwszym żołnierzem II Wojny Światowej, który zabił wroga z łuku.

Za swoje dokonania pod Dunkierką otrzymał Military Cross oraz dorobił się przezwisk „Mad Jack” oraz „Fighting Jack”. Ta pierwsza przyjęła się znacznie lepiej i odtąd John Churchill stał się znany jako Szalony Jack.
Po powrocie na Wyspy wstąpił do nowoutworzonej jednostki – 2 Batalionu Komandosów i ruszył na szkolenie do Szkocji.
To było to, czego szukał – survival w lesie, przeprawy przez rwące rzeki, długie marsze po szkockich górach, nauka posługiwania się różnymi rodzajami broni, walka wręcz, sztuka cichego zabijania. Czuł się wśród komandosów jak ryba w wodzie. Był stworzony do tej roboty.
Jego koledzy byli mniej zadowoleni – nie dość, że ciągle ich popędzał i łajał za najmniejsze błędy to jeszcze miał zwyczaj grać nocami na dudach…
W Szkocji Churchill poznał swoją przyszłą żonę – Rosamundę Denny, córkę bogatego właściciela stoczni. Wzięli ślub w Dumbartonie wiosną 1941 roku.


Szkolenie w Inveraray w Szkocji. John „Mad Jack” Churchill (drugi z prawej) prowadzi komandosów do ataku z mieczem w garści.

Szkolenie wkrótce się skończyło. Chrztem bojowym Batalionu Komandosów miała stać się operacja „Archery”, której celem było zniszczenie niemieckich fabryk na norweskiej wyspie Vagsoy. Churchill, dowodzący dwoma kompaniami otrzymał zadanie opanowania stanowisk artylerii nadbrzeżnej na sąsiedniej wyspie Maloy.
Kiedy barki desantowe zmierzały w kierunku wyspy Churchill postanowił zagrzać swoich ludzi do walki grając na dudach „Marsz Klanu Cameron”.
Przypuszczam jednak, że skutek był raczej odwrotny do zamierzonego…
W momencie, kiedy barka dotarła do plaży i rampa opadła na piasek odłożył dudy, chwycił miecz i pierwszy rzucił się do walki.
Niemców szybko wystrzelano i wysieczono. Do niewoli trafiło zaledwie kilku żołnierzy i dwie norweskie prostytutki. Działa baterii nadbrzeżnej wysadzono w powietrze.
Krótko po zajęciu Maloy Szalony Jack wysłał do sztabu lakoniczny telegram: „Wyspa zajęta, straty małe, demolka trwa. Churchill”.
Rajd na Vagsoy utwierdził Hitlera w przekonaniu, że Brytyjczycy zamierzają uderzyć na Skandynawię i spowodował przesunięcie ponad 30 tysięcy żołnierzy do Norwegii.
Szalony Jack zarobił za tę akcję kolejny Military Cross i… ranę na czole od kawałka metalu wyrzuconego w powietrze eksplozją ładunku podłożonego przez komandosów.
Będzie się później tą raną chwalił do końca życia i wykorzystywał jako pretekst do opowiadania o swoich wojennych przeżyciach.
Jesienią 1943 roku komandosi zostali przerzuceni w rejon Morza Śródziemnego, gdzie wraz z amerykańskimi rangersami wzięli udział w lądowaniu pod Salerno. Ich zadaniem było wyeliminowanie punktu obserwacyjnego w pobliżu miasta Marina skąd Niemcy mogli kierować ogniem artylerii, by zniszczyć główne siły alianckie lądujące w Zatoce Salerno.
Zmagania były krwawe i trudne. Komandosi i rangersi utknęli w walce pozycyjnej, do której nie byli przyzwyczajeni. Impas przełamał Szalony Jack, który poprowadził swoich ludzi do dramatycznego natarcia.
Otóż pewnej nocy podzielił swoich ludzi na sześć kolumn i nakreślił plan ataku na niemieckie pozycje w okolicy miasta Piegoletti. Teren porastały gęste krzaki, więc bezszelestne podkradnięcie się do nieprzyjaciela nie wchodziło w grę. Zamiast tego Churchill nakazał swoim ludziom nacierać wprost, krzycząc co sił w płucach „Commando!”. Okrzyki, które jak się Niemcom zdawało, dochodziły z każdej strony zdezorientowały ich i komandosi opanowali cele przy minimalnym oporze obrońców.
Szalonego Jacka jednak z nimi nie było. W towarzystwie kaprala Ruffella przeniknął do miasteczka, by oczyścić je z Niemców. We dwójkę. Mając do dyspozycji rewolwer, pistolet maszynowy, no i swój szkocki miecz.
Na pierwszy niemiecki posterunek natknęli się tuż za pierwszymi zabudowaniami. Ognik papierosa doskonale widoczny podczas bezksiężycowej nocy zdradził wartownika, który poczuł na szyi chłodne ostrze miecza, a pod łopatką lufę rewolweru. Bez szemrania dał się rozbroić i wziąć do niewoli. Używając go jako żywej tarczy Churchill i Ruffell w ciągu godziny zlikwidowali wszystkie niemieckie posterunki w Piegoletti, w tym obsługę moździerza. Niemcy widząc swoich kumpli z rękami uniesionymi w górę, kaprala Ruffela gotowego ich rozwalić serią ze stena oraz przede wszystkim Szalonego Jacka wymac🤬jącego mieczem i rewolwerem nie stawiali oporu.

Po wojnie John Churchill stwierdził nie bez racji, że „Na Niemca wystarczy głośno wrzasnąć i sprawić, by miał poczucie, że ma do czynienia z kimś starszym stopniem. Wtedy trzaśnie obcasami, krzyknie „Jawohl!” i zrobi wszystko co mu się każe.”.

Churchill i Ruffell wymontowali zamki z niemieckich karabinów i kazali Niemcom dźwigać uzbrojenie i amunicję. Objuczeni ciężkimi przedmiotami Niemcy podczas przemarszu nawet nie myśleli o ucieczce. Pięciu rannych ułożono na dwukołowym wózku.
Po walkach we Włoszech 2 Batalion Komandosów został przetransportowany na wybrzeże Dalmacji, gdzie mieli wspierać jugosłowiańską partyzantkę Josipa Broz Tito. Szalony Jack objął dowództwo Batalionu i razem z około tysiącem jugosłowiańskich partyzantów zainstalował się na wolnej od Niemców wyspie Vis. Stamtąd, przy współudziale Royal Navy jego komandosi zamienili się czasowo w piechotę morską. Przyczajeni na pokładach okrętów Royal Navy dokonywali abordażów na każdy statek zbliżający się do jugosłowiańskiego wybrzeża, wobec którego istniało podejrzenie, że przewozi zaopatrzenie dla Niemców.

Wysyłał także swoich ludzi do ataków dywersyjnych na sąsiednie, zajęte przez Niemców wyspy. Jeden z jego podwładnych, porucznik Barton dowiedział się, że dowódcą niemieckiego garnizonu na wyspie Brac jest jakiś sukinsyn, który mocno daje się we znaki ludności cywilnej. Barton przebrał się za jugosłowiańskiego pastucha, ukrył stena w koszu drewna, który załadował na osła, wszedł do niemieckiego garnizonu, zlikwidował zbrodniarza, po czym bez problemów wrócił na wyspę Vis.

Dowództwo zaplanowało generalny atak na wyspę Brac. Zadanie było niezwykle trudne. Kluczową sprawą było uchwycenie trzech silnie ufortyfikowanych wzgórz, których zbocza poprzecinane były zasiekami i pokryte polami minowymi. Mogły się one nawzajem wspierać ogniem, a na dodatek wezwać na pomoc artylerię.
Szalony Jack poprowadził nocny atak na jedno z tych wzgórz nazwane Point 622. Oczywiście poprowadził go uzbrojony w nieodłączny miecz, łuk i grając na dudach.
Walka była niezwykle ciężka. Churchill w końcu zdobył wzgórze, ale okupił to straszliwymi stratami w ludziach. Na szczyt dotarł jedynie on i sześciu komandosów, z których dwóch było ciężko rannych. Po chwili niemiecki pocisk moździerzowy zabił trzech z nich i ranił pozostałych.
Najlżej ranny Szalony Jack w tej beznadziejnej sytuacji i w obliczu niemieckiego kontrnatarcia… chwycił dudy i zaczął grać szkocką pieśń „Will ye no come back again?” (opowiada o szkockim bohaterze narodowym Bonnie Prince Charlie, który był… pół-Polakiem, prawnukiem naszego króla Jana III Sobieskiego).
Dowódcą niemieckiego oddziału, który wziął do niewoli Szalonego Jacka był kapitan Thuener, który postanowił zignorować rozkaz Hitlera nakazujący bezwzględną likwidację wszystkich wziętych do niewoli komandosów.
„Ja jestem żołnierzem i pan jest żołnierzem. Nie oddam pana w ręce tych bydlaków” – powiedział Churchillowi zapewne mając na myśli funkcjonariuszy Gestapo.
Po wojnie Szalony Jack miał okazję ponownie spotkać Thuenera i podziękować mu za jego rycerskość.
Przewieziono go do Sarajewa, skąd został przetransportowany samolotem do Berlina. Zapewne Niemców zainteresowało jego nazwisko i chcieli sprawdzić, czy naprawdę nie łączą go żadne więzy rodzinne z brytyjskim premierem.
Wychodząc z maszyny na lotnisku Tempelhof Churchill niepostrzeżenie zapalił małą świeczkę i postawił w pobliżu zmiętych papierów. Kiedy z samolotu zaczęły się wydobywać kłęby dymu wyjaśnił wściekłemu pilotowi, że to jego wina, ponieważ w czasie lotu palił papierosa i czytał gazetę.
Po krótkim pobycie w więzieniu Szalony Jack został wysłany do obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen. Był to pod wieloma względami jeden z najgorszych obozów śmierci.
Sachsenhausen miał być w założeniach obozem wzorowym – to tam szkolili się komendanci i nadzorcy, którzy potem trafiali do innych kacetów. Tam także testowano najbardziej wydajne metody mordowania więźniów.
Dla Johna Churchilla ta mordownia była po prostu jeszcze jednym wyzwaniem. W sierpniu 1944 roku wraz z pilotem RAF-u wydostał się z obozu kanałem ściekowym. Podążyli w kierunku wybrzeża Bałtyku, jednak zostali schwytani w okolicach Rostocku i wysłani do obozu Niededorf w Austrii strzeżonego przez SS.
Wojna zbliżała się ku końcowi i więźniowie obozu w Niederdorf zaczęli obawiać się, że tuż przed wycofaniem SS-mani ich zlikwidują. Udało im się skontaktować z kapitanem Wehrmachtu Wichardem von Alvensleben, który rozkazał swoim żołnierzom otoczyć obóz. Wobec takiej przewagi liczebnej SS-mani wycofali się nie czyniąc krzywdy jeńcom, którzy wkrótce odzyskali wolność.
John Churchill ruszył pieszo na południe. Ósmego dnia wędrówki natknął się na amerykańską kolumnę pancerną.
Wrócił na Wyspy nieco sfrustrowany. Wojna w Europie już się skończyła, a on nie wziął udziału w jej ostatnim okresie. Pocieszył się myślą, że na Dalekim Wschodzie ciągle trwają walki z Japończykami i poprosił o ponowne skierowanie do Birmy.
Kiedy dotarł do Indii dowiedział się, że Amerykanie zrzucili bomby atomowe na Hiroszimę i Nagasaki. Zdenerwowany krzyknął „Gdyby nie ci cholerni Jankesi to moglibyśmy powalczyć jeszcze z 10 lat!”.
Rok później przeniósł się do szkockiego pułku Seaforth Highlanders i przeszedł szkolenie spadochronowe.
Wystąpił także w amerykańskim filmie „Ivanhoe”. Zagrał jednego z łuczników strzelających z murów zamku Warwick.
Dwa lata później trafił do Palestyny jako zastępca dowódcy batalionu lekkiej piechoty. Był to bardzo niespokojny czas na Bliskim Wschodzie. Właśnie wygasał Brytyjski Mandat Palestyny, a starcia między licznie napływającymi Ż__ami, a lokalną ludnością arabską przeradzały się w regularną wojnę domową. A Szalony Jack po raz kolejny poczuł się jak ryba w wodzie.
Któregoś dnia w maju 1948 roku ż__owski transport medyczny dostał się w arabską pułapkę na jednej z wąskich uliczek Jerozolimy, niedaleko kwatery głównej Brytyjczyków. Szalony Jack popędził na odsiecz kilkoma transporterami opancerzonymi. Potem koordynował ewakuację ż__owskiego szpitala.
Kilka późniejszych lat spędził w Australii, gdzie pracował jako instruktor wojskowy. Odkrył tam swoją kolejną pasję (po grze na dudach, szlachtowaniu wrogów mieczem i szpikowaniu ich strzałami z łuku), czyli surfing. Zaprojektował nawet własny model deski.
Zwolnił się z armii w 1959 roku.


Podpułkownik John „Mad Jack” Churchill.

Jego ekscentryczny charakter dawał o sobie znać nawet na emeryturze. Wracając codziennie z pracy do domu podmiejskim pociągiem miał zwyczaj wyrzucać w pewnym momencie teczkę przez okno. Dopiero po pewnym czasie wyjaśnił zdumionym pasażerom i konduktorowi, że rzuca ją do własnego ogródka, by nie musieć jej dźwigać ze stacji.
Podpułkownik John „Mad Jack” Churchill, człowiek, który przeszedł II Wojnę Światową z mieczem i łukiem w garści i prowadził swoich ludzi do ataku grając na dudach zmarł w Surrey 8 marca 1996 roku.

*Tekst nie jest mój! Źródło

Prawda o mediach

DzbiQu2013-09-30, 8:03
cała prawda o mediach


Nie znalazłem bo mi się szukać nie chciało

Powrót do domu...

konto usunięte2013-09-29, 19:02


Łezka się w oku kręci...

Upamiętnienie desantu w Normandii.

konto usunięte2013-09-27, 17:57
Dwaj brytyjscy artyści Jamie Wardley i Andy Moss wybrali się na plażę w Normandii wraz z ekipą wolontariuszy uzbrojonych w szablony sylwetek martwych żołnierzy. Wykonali ponad 9000 "odbitek" upamiętniających żołnierzy poległych w czasie "D-day".

Nie powiem, robi wrażenie.
Reszta fotek w komentarzu lub jak kto woli w źródle.
źródło: dailymail.co.uk/news/article-2429903/Peace-Day-Reminder-millions-lives...
Na wstępie zaznaczam że będzie to bardzo długi post.

Mój wrzesień. Wspomnienia z początków niemieckiej okupacji.

Polski profesor w pamiętniku opisał swoje przeżycia z września 1939 roku i początków niemieckiej okupacji. „Focus Historia Ekstra” jako pierwszy opublikował treść tych wspomnień.

W Niemczech pamiętnikami prywatnych osób zajmuje się specjalna instytucja – Deutsches Tagebucharchiv. Gromadzone są tam nie tylko dzienniki prywatnych osób, ale również ich korespondencja. Po konserwacji udostępniane są naukowcom i pasjonatom historii. W Polsce ten sposób obchodzenia się z zapiskami czasami zupełnie anonimowych osób dopiero raczkuje. Tymczasem w takich dokumentach obraz historycznych wydarzeń bywa czasami zupełnie inny niż w fachowej literaturze. Ich autorzy kładą nacisk na inne zdarzenia. Czasami bardzo osobiste.

Autorem wspomnień, które publikujemy, jest Wiktor Wąsik. Urodził się 23 grudnia 1883 roku. Był historykiem filozofii i pedagogiki. Uczył w stołecznych szkołach średnich, wykładał też w Państwowym Instytucie Pedagogicznym i na Wolnej Wszechnicy Polskiej. Wrzesień 1939 roku zastał go na warszawskiej Ochocie, gdzie mieszkał razem z rodziną. Jego notatki nie są klasycznym diariuszem. To bardziej zapis przeżyć zbierany zaraz po opuszczeniu przez autora więzienia na Pawiaku. Dedykowany jest wnukowi Wiktorowi.

Publikując fragmenty wspomnień prof. Wąsika, postanowiliśmy zachować ich oryginalną pisownię i układ.

WOJNA



Pamiętam doskonale, że jako dyżurny na podwórzu naszej kolonii, członek O.P.L [obrona przeciwlotnicza – dop. red.] o godz. 6 czy 7 szedłem z posterunku i w sypialnym pokoju począłem się rozbierać, by się trochę zdrzemnąć. Naraz usłyszałem jakieś okrzyki na podwórzu: wyjrzałem przez okno i od zachodniej strony zobaczyłem wyraźnie ciemny aeroplan, który jak się okazało, był niemiecki, i nasze, które go odpędzały, czy też toczyły z nim walkę. Za parę minut nieprzyjacielski wycofał się, ale było to dowodem, że wojna istotnie rozpoczęła się w samej rzeczy.

Pierwsze dni wojny minęły dla nas zupełnie spokojnie. Spędzaliśmy czas oczywista głównie w domu, oddalając się od naszej willi tylko wówczas, gdy zachodziła konieczność. Gdy jednak w naszej dzielnicy jako najbardziej wysuniętej na zachód miasta stawało się coraz goręcej, a większość mieszkańców poczęła opuszczać mieszkania i przenosić się do Śródmieścia, z namowy żony, bo ja i Wiktorek byliśmy temu przeciwni zasadniczo, uczyniliśmy i my to samo i przenieśliśmy się na Tamkę do mieszkania p. Puchalskiego pod nr 44, który wówczas nie był dla nas jeszcze cyfrą nieszczęścia. Zresztą ja szczególnie, a niekiedy i moja żona od czasu do czasu telefonowaliśmy do domu, a prawie codziennie odwiedzaliśmy nasze mieszkanie na Mochnackiego, gdzie zostawiliśmy kucharkę, z sobą zaś zabraliśmy pokojówkę. Po kilku jednak dniach pobytu na Tamce, gdy przekonaliśmy się, że tam wcale nie jest lepiej, powróciliśmy na stałe do naszej willi i powoli z wielkim trudem i dużymi wydatkami poprzenosiliśmy i poprzewoziliśmy wszystkie rzeczy, które wzięliśmy z sobą na nowe tymczasowe mieszkanie.

W czasie naszej nieobecności willa nasza była prawie nieuszkodzona, a kilka szyb i rozbite poszczególne dachówki naprawił nam przygodny rzemieślnik, o którym dowiedziałem się potem, że został zabity niedługo przez bombę na sąsiednim podwórku. I ogródek nasz wyglądał wówczas jeszcze bardzo ładnie: zieleniła się trawka, kwitły w rabatkach kwiaty, rozwijały się róże, bo była piękna pogoda i zupełnie ciepło. W skrzynkach pod oknami i na zewnętrznych murkach kwitły w najlepsze czerwone pelargonie i białe petunie. Kwiaty domowe były w dobrej kondycji: a nawet wówczas kwitła gardenia, w akwarium spokojnie pływały rybki.

Jeden z odprysków bomby wpadł do pokoju naszego synka, który znajdował się na poddaszu i zrobił dziurę w suficie i uszkodził w samym środku otomanę, na której on sypiał. Inny uczynił jakieś nieznaczne szkody w naszym jadalnym pokoju m.in. w zegarze ściennym.

Nawet po dwóch tygodniach wojny nie odczuwaliśmy zbytniej jej grozy, choć robiło się coraz gorzej. Od kilku dni przenieśliśmy się z wyższych kondygnacji do przyziemia i tam zajęliśmy pokoik tzw. francuski w samym rogu domu od strony ogródka na sypialnię, który wydał się najlepszym schronieniem: poziom podłogi, na której spaliśmy na materacach był o pół metra niższy od poziomu ogródka, mury były dość grube, okno zaopatrzone w żelazne kraty, które nadto osłoniłem korytkami z kwiatami i osypałem ziemię cegłami; od strony południowej był mocno zbudowany taras. W kącie moim zdaniem najbardziej bezpiecznym spał Wiktorek pod samą ścianą, ja pośrodku, a żona na końcu. Przez kilka nocy i dni było stosunkowo dość spokojnie. Dopiero ostatnie trzy dni bombardowania z aeroplanów i ogniem artyleryjskim były straszne i bitwa o Warszawę, a raczej o jej zniszczenie poczęła przejawiać się w całej grozie; ale i wówczas noce były stosunkowo spokojne. Bombardowanie gw🤬towne rozpoczynało się od świtu i trwało do zmierzchu; a potem słabło, choć i w nocy nie ustawało.




Powoli zamierało życie w naszym domu i z czasem byliśmy coraz bardziej odcięci od reszty Warszawy. Najpierw przestał działać telefon (podczas rozmowy z Jagowdem, już nie pamiętam, którego dnia), potem radio, dalej gaz, następnie elektryczność i wreszcie przestała dochodzić woda.

Tak szczęśliwie złożyło się w tym nieszczęściu, że dzięki zapobiegliwości Natalci mieliśmy nagromadzony zapas wody, węgla i koksu, nafty i świec i wszelkiego rodzaju żywności; wobec tego nie odczuwaliśmy braku tych koniecznych do życia elementów. Wody nam starczyło prawie do uruchomienia wodociągów po oblężeniu; nawet ubikacja dzięki umiejętnemu i oszczędnemu szafowaniu wodą sprawnie działała; węgla i koksu starczyło nam nawet na całą następną zimę zupełnie dostatnio; również nafty i świec; zapasy zaś żywnościowe dojadaliśmy już w czasach okupacji.

Pamiętne ostatnie trzy dni oblężenia przepędziliśmy głównie w kuchni, a nawet raczej w małej sionce, która łączyła kuchnię ze spiżarką i korytarzem wyjściowym do ogródka, gdyż ze względu na grube ściany tę małą sionkę uważałem za miejsce najbezpieczniejsze. W czasie gw🤬townej strzelaniny, a trwało to całymi godzinami, staliśmy troje obok siebie, trzymając się za szyję, bezbronni, pocieszając się wzajemnie i zachęcając do wytrwania. Trudno zapomnieć te straszne godziny, kiedy w powietrzu było słychać warkot aeroplanów, przeraźliwy poświst zrzucanych z nich bomb w najbliższej okolicy, a jednocześnie grzmot artyleryjskich pocisków, które przelatywały nad naszą willą. Domek bowiem nasz był oddzielony od Domu Akademickiego, potężnej Bastylii, tylko stosunkowo wąską ulicą i niewielkim ogródkiem. Niemcy skierowali ogień artylerii na ten wielki blok i nieustannie go ostrzeliwali szczególnie w ostatnich dniach obrony. Otóż wszystkie te pociski rozrywały się w bliskości naszej willi, która trzęsła się i rechotała, bo za każdym wystrzałem spadały dachówki i wypadały z brzękiem szyby. Od strony naszego domu, tj. od strony południowej narachowaliśmy z synkiem w ścianie domu akademickiego po zakończeniu oblężenia trzydzieści parę pocisków; prócz tego może tyleż w ogródek i jezdnię pomiędzy tymi budowlami. Jeden z tych pocisków trafił w naszą willę, a mianowicie w górną część muru (framugę) nad oknem (zachodnim) w naszym stołowym pokoju, wpadł do niego, i wszystkie meble rozbił w nim na drzazgi, jako też poczynił pewne szkody w pokoju sypialnym, położonym nad stołowym. Jako tako w stołowym pokoju ocalała nasza piękna staroświecka szafa, służąca za kredens, którą po oblężeniu pięknie wyremontowaliśmy, wiszący nad nią obraz Matki Boskiej i niektóre drobiazgi, m.in. jeden talerz na ścianie, stół, krzesła, szafa, akwarium i wiele innych rzeczy przestało istnieć, m.in. dwa piękne sztychy kolorowe, angielski duży w bidermajerowskich ramach, mój portret i inne obrazki.



Jest rzeczą ciekawą, że w sąsiednich pokojach, m.in. saloniku, gdzie był saski porcelanowy zegar z figurkami, duży żyrandol kryształowy z setką kryształowych wisiorków, wiele cennych obrazów, staroświeckie okrągłe lustro w rzeźbionej złoconej ramie, świeczniki, piękne stylowe mahoniowe meble i wiele innych rzeczy, wszystko to nie doznało najmniejszego szwanku, nawet zegar spokojnie cykał (choć czasem zaszkodziło mu byle co, nawet przeciąg, albo kichnięcie), choć oddzielały go od pokoju stołowego tylko szklane szerokie drzwi, w których wypadła jedna szyba. W holu również obok pokoju stołowego, było wybite tylko parę szyb w obrazach od podmuchu i jedna od odłamka, natomiast ani sześcioświecowy żyrandol, ani kinkiety, ani świeczniki, ani zegar, ani nawet największe nasze tremo nie doznały zupełnie żadnych uszkodzeń.

Najważniejszą rzeczą jednak było to, że nikogo nie było w pokoju w czasie wybuchu, ani też w najbliższym sąsiedztwie; nadto pocisk nie spowodował pożaru z tego względu, że uderzył właśnie w grubą szynę, która była wmurowana w sklepienie okna, a następnie na pokój chlusnęła woda z dużego akwarium, a prócz tego wylała się z kaloryferów, w których parę elementów było rozbite. Pocisk ten doszczętnie zniszczył jeden pokój, w którym sufit nad oknem zupełnie opuścił się, ale nie spowodował większych uszkodzeń w innych pokojach.

Wobec tego, że była nieustanna strzelanina, nikt z nas nie był w stanie odróżnić w tym ciągłym huku, gdzie trafił pocisk i dopiero, gdy zaczęła spływać po schodach woda i kapać z sufitu w pokoju służących, który znajdował się pod stołowym, jedna z nich zainteresowała się przyczyną tego i weszła do pokojów na parterze. Po powrocie oznajmiła nam, że pokój stołowy jest zupełnie rozbity.



Weszliśmy niezwłocznie na górę. Drobne odłamki szkła i tynku na schodach i w holu. W pokoju zaś stołowym jedna kupa gruzu, połamanych mebli, tynku, który poodpadał ze ścian i sufitu; kawałki szkła, porcelany i papierów piętrzyły się przy wewnętrznej ścianie pokoju. Na wszystko spoglądało wielkie oko, utworzone przez wielki otwór w murze, powiększony przez okno, które przestało istnieć wraz z ramami, okiennicami, a nawet tzw. futryną. Pokój ten przedstawiał obraz makabrycznego rumowiska. Zeszliśmy po chwili na dół do kuchni pośpiesznie, znów wzmógł się ogień artyleryjski. Ściany schodów i korytarza na wysokości głowy były pokryte bliznami od odłamków. Przypadek zdarzył, że tędy nikt nie przechodził w tym czasie.

Byliśmy jak w kotle i nie mogliśmy wycofać się na inną pozycję, a przecież lada chwila mógł paść drugi i trzeci pocisk i naszą willę zamienić w gruzy. Naokoło szalały tu i ówdzie pożary, co szczególnie było widoczne, gdy zapadała noc. Z willi sąsiednich już i przedtym zaczęli się schodzić nieliczni mieszkańcy, szczególnie służba, pozostawiona na straży domu, bo bodaj tylko nasza rodzina, tj. my wszyscy i służba nasza pozostaliśmy na miejscu. Postanowiliśmy ostatecznie ukryć się w piwnicy, która jednak miała porządne sklepienie i czekać sądnego dnia. Tam w czasie największej strzelaniny zgromadzili się wszyscy zebrani w naszej willi i poczęli odmawiać głośno i chóralnie pacierz i litanię. Widoku tego nigdy nie zapomnę i zawsze tkwić mi będzie w pamięci gromadka ludzi nieszczęśliwych i bez żadnej winy, klęczących na betonie piwnicy przy świetle lampki naftowej, albo wprost w ciemnościach i odmawiających drżącym głosem żałosne modły – to były prawdziwe katakumby cywilizacji i kultury wieku XX, jakże gorsze od tych czasów Nerona. Wówczas nasz Wiktorek po raz drugi uszedł śmierci, tak niechybnie grożącej mu jak przy szkarlatynie.

Otóż chcę tu pokrótce powiedzieć o zachowaniu się w tych ciężkich chwilach, w tych minutach i godzinach krytycznych naszego Wiktorka, bohatera centralnego tego smutnego pamiętnika i tej tragicznej opowieści. Był on z natury bez wątpienia odważny, odważny dziedzicznie i osobiście, co wykazał zresztą, jak zobaczymy w późniejszym swoim życiu, ale bynajmniej już wówczas jako dziesięcioletni chłopiec nie lekceważył niebezpieczeństwa i nie narażał się ani teraz, ani później bez potrzeby i lekkomyślnie. Był zupełnie karny i zawsze wykonywał moje zarządzenia, choć często przed tym zgłaszał sprzeciw, że nie widzi nic groźnego. Zakazałem mu np. w kuchni stać przy oknie, a zarządziłem ukrywanie się za ścianą. Zasadniczo do tego stosował się, ale często, gdy aeroplany huczały, a świstały pociski, zbliżał się do okna powodowany żywą ciekawością i przez nie spoglądał. Gdy go przywoływałem do porządku, natychmiast odchodził, ale za chwilę znów zapominał i powtarzał ten sam manewr.

Najlepiej można go było opanować dobrocią; gdy go pocałowałem w czuprynkę i poprosiłem serdecznie, by stosował się do moich zarządzeń, szczerze przyrzekał i mnie przepraszał, gdy zapominał. Miał naturę o płomiennym sentymencie, ale potencjalnym, który rzadko aktualizował i to tylko fragmentarycznie. Gdy staliśmy podczas najgw🤬towniejszej strzelaniny w przedsionku, o czym już wyżej nadmieniłem, obejmował mnie serdecznie, co bynajmniej nie było objawem jego bojaźni, bo był odważny i zupełnie spokojny, ale raczej troską o mnie i o swoją ukochaną mamusię; przytulał się do nas i pieszczotliwie łasił. Mówiłem do niego: „Synku, trzymajmy się razem, bo albo wszyscy troje wyjdziemy cało, albo wszyscy zginiemy” – przyciskał się do nas i zachowywał się spokojniej, nie okazując najmniejszego lęku; raczej był przekonany, że gdy do nas przytuli się, wszyscy unikniemy klęski. Podczas tych strasznych chwil wykazywał niezwykły spokój i zupełne opanowanie bojaźni i usiłował nas jakoby pocieszyć w najkrytyczniejszych sytuacjach. Ten właśnie spokój, opanowanie i odwagę, ale nie lekkomyślne narażanie się uważałem za stałą cechę jego charakteru od dzieciństwa, która później, gdy był starszy, ukształtowała się bardzo szlachetnie. W tych pamiętnych czasach wydawało się nam, że raczej on nami opiekuje się, a nie my nim.



KAPITULACJA

Okazywał tyle prawdziwego synowskiego uczucia dla swych rodziców, że z prawdziwym wzruszeniem po tylu latach klęski wspominam te czasy, które były dla mnie lepsze, niż obecne w czasach quasi wolności. Hart jego charakteru i czułość, ale nie czułostkowość, której zresztą nigdy nie okazywał, były wprost imponujące i wzruszające. Krystalizował się już wówczas w nim, jako w dziesięcioletnim chłopcu prawdziwy charakter, inteligentna samodzielność, ale i refleksyjna karność, czego później dał liczne dowody.

Już po trzech dniach naszych biernych zapasów z ruiną i przy największym naprężeniu nerwów naraz poczęło robić się ciszej. Poczęły kursować plotki, że to polskie wojsko przyszło na odsiecz a nawet, że armia bolszewicka ruszyła na Niemców i odpędziła ich od Warszawy. Okazało się jednak niebawem, że była to tylko kapitulacja. Muszę wyznać zupełnie szczerze, że w danej sytuacji było mi wszystko jedno: wszak byliśmy zupełnie bezbronni i jeszcze takich parę dni, jak ostatnie trzy, wykończyłoby nas zupełnie; skoro więc miało to stać się co się stało, lepiej, że stało się wcześniej. Bynajmniej nie tylko według mego zdania, ale ogólnego, kapitulacja nastąpiła o trzy dni za późno; nic nie uratowano, a można było ocalić wiele rzeczy pamiątkowych i cennych zbiorów, jako też wiele życia ludzkiego; wiele osób padło ofiarą barbarzyńskiego bombardowania dzielnic Warszawy przez Niemców właśnie w tych ostatnich trzech dniach.

Gdy wreszcie zupełnie ucichło i nie było słychać żadnych strzałów, poczęli ludziska wychodzić z głębiny domów. Wyszliśmy również i my wszyscy i obejrzeliśmy ogólnie, a potem dokładnie naszą willę z zewnątrz i z wewnątrz. Wewnątrz domu z wyjątkiem zniszczonego doszczętnie pokoju stołowego były tylko niewielkie szkody stosunkowo: w sypialnym pokoju opuściła się podłoga przy oknie, pod którym w pokoju wpadł szrapnel i zrobił wyłom w murze zewnętrznym; góra tego wyłomu wychodziła nad powierzchnię podłogi i był popękany tynk, złamany stolik i poprzewracane rzeczy w sąsiedztwie okna; w moim gabinecie odszedł tynk nad drzwiami do schowka w kształcie wielkiego pęcherza. Tu i ówdzie tkwiły niewielkie odłamki w ścianach. Natomiast liczne w naszym domu lustra, żyrandole i szklane przedmioty ocalały; nawet wszystkie zegary, nie wyłączając rocznego pod szklanym kloszem zupełnie, ocalały, chodziły i nawet pokazywały dobry czas.

Zupełnie były nietknięte moje księgozbiory tj. mój i syna. Wszystko jednak było pokryte grubą warstwą pyłu głównie wapiennego, kurzu a niekiedy i tynku. Najlepiej prócz izb, znajdujących się w przyziemiu zachował się gabinet żony i pokoik Wiktorka na poddaszu. Natomiast popsuły się kaloryfery i wyciekła z nich wszystka woda z górnych pięter.

Gorzej bez wątpienia przedstawiał się widok zewnętrzny willi. Pospadało dużo dachówek – holenderek, inne pozsuwały się w przedziwny sposób, tworząc jakiś makabryczny kilim, wybite były na wszystkich piętrach prawie wszystkie szyby, w wielu miejscach poodpadał tynk, a niekiedy były głębsze uszkodzenia w murach szczególnie od strony północnej, tj. od Domu Akademickiego. Stosunkowo najlepiej przedstawiała się strona południowa. Od strony zachodniej był uczyniony przez pocisk artyleryjski wielki wyłom, dziura, która prawie łączyła okno na parterze stołowego pokoju z oknem na pierwszym piętrze sypialnego.

Po wszechstronnym upewnieniu się, że bombardowanie istotnie ustało, zabraliśmy się wszyscy do porządkowania domostwa i jego otoczenia. Najpierw wszyscy przystąpiliśmy do uprzątania gruzów, skorup i połamanych rzeczy w pokoju stołowym, co trwało bardzo długo. Ja z Wiktorkiem starannie przeszukiwaliśmy gruz i m.in. odszukaliśmy rozrzucone we wszystkich kątach i warstwach śmieci elementy dużego staroświeckiego gdańskiego żyrandola korpusowego; nadto inne wartościowe drobiazgi, a najważniejsze, że udało się nam odnaleźć wszystkie nawet najmniejsze kawałki uszkodzonej częściowo z jednego boku wspaniałej antycznej szafy bretońskiej. Śmieci przez wyłom wyrzucaliśmy do ogródka. Potem żona z dwiema służącymi sprzątała inne pokoje, ja zaś z synkiem zająłem się uporządkowaniem ogólnym otoczenia naszej willi, co polegało głównie na usuwaniu gruzu szczególnie od strony zachodniej, gdzie pocisk, który trafił w nasz dom, wywalił dużo cegieł ze ściany domu i wyrył wielkie wgłębienie w ogródku tuż pod oknem.

Ponieważ w jezdni i na chodniku na ul. Mochnackiego w pobliżu naszej willi, albo tuż pod naszym murkiem było dużo głębokich lejów, postanowiliśmy tam nosić odłamki muru, kawały tynku i potłuczone dachówki w kubłach. W krótkim stosunkowo czasie zapełniliśmy je do powierzchni ulicy. Kawałki szyb i szkła gromadziliśmy oddzielnie na trawniku, połamane drewniane meble też oddzielnie koło piwnicy. Pracowaliśmy wszyscy i wewnątrz i zewnątrz domu przez cały dzień i robotę zasadniczą wykonaliśmy tylko częściowo.

Po naradzie z żoną postanowiliśmy naprawić niezwłocznie to, co było konieczne, a konieczne były trzy rzeczy: dach, wyłom od granatu w pokoju stołowym i szyby przynajmniej pojedyncze (rzadko w którym oknie była jakaś szyba, a było ich około 200 – ściśle 186 – a wypadło ich dlatego tyle, że w całym mieszkaniu były zamknięte podwójne okna).

Wówczas było to bardzo trudno zrobić z różnych względów. Udało mi się jednak znaleźć i przygodnego dekarza, który drogo i tandetnie naprawił dach i rynny, i murarza, który porządnie zamurował wyłom i wprawił nową futrynę, podniósł do właściwej wysokości sufit i zatynkował wszystkie dziury wewnątrz domu. Wreszcie rozpoczęliśmy szklić okna. Miałem trochę zapasowych szyb, tzw. katedralnych i matowych na przygórku, które jakoś ocalały; nadto powyjmowałem trochę szyb z obrazów, gdzie można było, tj. ze wszystkich olejnych i to była pierwsza szansa, ewentualnie dopasowywałem dykty. W stołowym pokoju wyrwane okno, gdzie wprawiliśmy tylko futrynę, zabiliśmy z Wiktorkiem deskami i linoleum, a na to powiesiliśmy dywan; tak że w parę tygodni można powiedzieć mieliśmy w całym domu pojedyncze okna – to była pierwsza transza.

Później co jakiś czas w różnych odstępach i w różny sposób powoli wprawialiśmy szyby, usuwaliśmy dykty, tak że ostatecznie po kilku tygodniach całe mieszkanie miało podwójne szyby. Naprawiliśmy również uszkodzone kaloryfery i gdy uruchomiono wodociągi, zaczęliśmy mieszkanie ogrzewać zupełnie normalnie. Ale wówczas ja już nie byłem na Mochnackiego…

Taka oto notatka domowa: Na początku wojny sypialiśmy z żoną w sypialnym pokoju, a Wiktorek w swoim pokoiku na poddaszu, a po paru dniach w moim gabinecie. Mniej więcej po tygodniu nocowaliśmy wszyscy na ul. Tamce 44. Po przybyciu z powrotem na Mochnackiego do kapitulacji nocowaliśmy w przyziemiu. Po kapitulacji w moim gabinecie, gdy tu były wszystkie szyby wewnętrzne /jedyny pokój w całej willi/. Następnie gdy oszkliliśmy pokoik synka i gdy robiło się już zimno, tam przenieśliśmy się i sypialiśmy, bo w nim był tylko piec tzw. szrajberowski. Zawsze przez ten czas sypialiśmy wszyscy troje razem w jednym pokoju. Po wyreperowaniu kaloryferów – do sypialnego pokoju, który był już oszklony dawniej i to podwójnymi szybami i mieliśmy się wszyscy przenieść. Było to właśnie 10-tego listopada. W dniu tym zaszedł wypadek, wskutek którego byłem rozłączony z rodziną na całe trzy miesiące, tj. kwartał.



O godz. 7-ej rano wbiegło szybko po schodach na I piętro dwóch żandarmów niemieckich, gdy właśnie stałem w małym holu na tym piętrze, kierując się do łazienki. Zapytali się, gdzie tu jest Wiktor Wąsik. Powiedziałem im, że to właśnie ja nim jestem. Kazano mi się zaraz ubierać, gdyż jestem aresztowany i mam z nimi udać się niezwłocznie do więzienia na ul. Dzielną, to znaczy się, mówiąc po warszawsku, do Pawiaka. Byli stosunkowo grzeczni i dokonali tylko powierzchownej rewizji w moim gabinecie, zaglądając do szuflad. Pytali się o mój zawód. Już w parę minut kazali mi schodzić ze schodów. Przed ich przybyciem nie zdążyłem się jeszcze ogolić, umyć się i zjeść śniadania.

Przynaglali, abym zaraz szedł z nimi. Spojrzałem na stojącą obok mnie żonę i synka. Żona była smutna, ale spokojna i pytała ich o powód mego aresztowania. Odpowiedzieli jej, że tylko na parę dni jestem wzięty jako zakładnik i że niebawem wrócę do domu. Obok mnie stał mój Wiktorek zmieszany i bezradny. Nastąpiło krótkie pożegnanie z żoną i synkiem. Ten objął mnie za szyję, mocno przycisnął i pocałował parę razy, a w oczach jego kręciły się ciche łzy. Był blady zupełnie i zrezygnowany. Powiedziałem im na pożegnanie to, co mogłem: „Bądźcie zdrowi! Niedługo zapewne powrócę…” w co zresztą sam nie wierzyłem.

Wyszliśmy przez drzwi frontowe na ganek. Z drugiej strony jezdni stała limuzyna. Jeden z żandarmów otworzył drzwi i kazał mi wsiąść, a sam zajął miejsce obok mnie. Drugi usiadł obok kierowcy, również żandarma. Nie znali widocznie dobrze drogi, bo pojechali ze mną aż na Plac Teatralny, później Bielańską w stronę Pawiaka, przy ul. Dzielnej samochód zatrzymał się stanął u Bram tzw. Serbii, tj. żeńskiego oddziału Pawiaka. Przesiedziałem tu do 10 lutego 1940 roku, tj. okrągły kwartał. Nie byłem wcale badany ani przy wejściu, ani przy wyjściu, jak zresztą przeważnie wszyscy z mojej grupy, którzy w dniu tym byli aresztowani.

W dużej celi na pierwszym piętrze, gdzie byłem osadzony, zastałem wielu znajomych, m.in. prof. Konstantego Krzeczkowskiego, paru adwokatów (Wojciechowskiego, syna b. prezydenta, Brokmana, Chciszewskiego, Gamarnikowa, Bartczaka i in.), nauczycieli gimnazjum (np. Pieniążka, Usarka, Jarocińskiego i in.), prof. Bystronia, Wolfels, Zottego z synem. Później przybył Michał Wawelberg z synem i inni. Zresztą ciągły był ruch osób: jednych zwalniano lub przenoszono do innych cel, inni nowi przybywali.

O ile początkowo byli ludzie ze sfer zawodowej inteligencji z przewagą adwokatury, o tyle później przybywali przedstawiciele kupców, przemysłowców, urzędników. W naszej celi przez całe trzy miesiące pobytu nie było ani jednego robotnika lub rolnika.

Cela była urządzona na 18 osób, ale przez czas mego pobytu bardzo rzadko i to tylko na początku tylu w niej przebywało: przeważnie było ich znacznie więcej, a niekiedy cyfra więźniów dochodziła do 40 osób. Podczas dnia było tu jako tako, ale w nocy cela była przepełniona do ostatnich granic.

Na wszystkich pryczach i na całej podłodze byli ułożeni do snu więźniowie jeden przy drugim, a cela ograniczona czterema ścianami o dwu zakratowanych oknach i obitych grubą blachą drzwiach, wyglądała jak otworzone pudełko szprotów i sardynek z wysokości mojej pryczy. Ja bowiem jako najdawniejszy więzień (takich było 18), z których do chwili Powstania Warszawskiego dożyło 12: trzech: Wojciechowski, Arciszewski i Słotwiński – zginęli w Oświęcimiu; Gamarnikow umarł w więzieniu, a dwaj pozostali po wyjściu z niego. Później Brokman był zamordowany przez Niemców. Zapewne do końca okupacji pozostało już niewielu z nas.




Po tygodniu zacząłem otrzymywać paczki żywnościowe z domu. Trwało to do Bożego Narodzenia; później zabroniono i pozostałem już do końca swego pobytu całkowicie na wyżywieniu więziennym. Jak wiadomo, było ono zupełnie liche i właściwie głodowałem. Choć nie przechodziłem okropności śledztwa, doznałem wszystkich innych udręczeń życia więziennego.

Dużo mam wspomnień z tych czasów, ale tu uważam za niepotrzebne o tym wszystkim mówić, bo nie odpowiada to celowi moich wspomnień. Ograniczę się więc tylko do tego, co stoi w związku z domem, a przede wszystkim z Wiktorkiem.

Od chwili przybycia na Pawiak trapiła mnie nieustannie myśl, co stało się z moją najbliższą rodziną. Dochodziły nas więźniów z zewnątrz wieści różne: mówiono m.in., że niekiedy mieszkania, z których zabrano zakładników, są później szczegółowo rewidowane, i czasem członkowie rodzin aresztowani. Otóż obawiałem się, że coś podobnego mogło stać się z moją rodziną, w danym przypadku z żoną. Gdy inni po paru dniach poczęli otrzymywać z domu paczki, a ja jeszcze nie, okoliczność ta jak gdyby potwierdzała moje przypuszczenia. Ale po tygodniu i ja otrzymałem z domu wałówkę. Nie pisało na niej od kogo, ale po adresie poznałem charakter pisma mojej żony. Osądziłem więc wówczas, że nic szczególnego w domu nie zaszło, bo przecież skoro żona jest jeszcze na wolności, to zapewne mój dziesięcioletni syn tym bardziej. Po paru dniach otrzymałem drugą paczkę, na której adres był napisany ręką syna, co potwierdziło moje przypuszczenia. Stała, bo prawie codzienna później wymiana paczek z żywnością i bielizną pozwoliła mi ostatecznie ustalić fakt, że moja rodzina na razie ocalała; na podstawie przedmiotów, które mi przysyłano, a więc kubków, słoików, łyżek, bielizny i in. drobiazgów przekonałem się zupełnie, że i nasze mieszkanie zasadniczo istnieje.



Nie pamiętam dokładnie kiedy, ale tak coś po miesiącu odnalazłem pod kołnierzykiem koszuli, przysłanej mi z domu kartkę, napisaną ręką żony, ale i z podpisem Wiktorka, której treść potwierdzała całkowicie moje przypuszczenia. Pisała mi, że w różny sposób stara się mnie zwolnić i że ma pewne nadzieje, iż niedługo to nastąpi. Co do możliwości zwolnienia wątpiłem, ale to wszystko świadczyło, że życie w domu płynie na ówczesne warunki stosunkowo normalnie, co mnie najbardziej pocieszało.

Bodaj że przed samym Bożym Narodzeniem, a może nawet w dniu moich imienin (23.XII) zauważyłem na drugim chodniku ul. Dzielnej przez zakratowane okno więzienia żonę z Wiktorkiem, ubranym w dobrze mi znane granatowe palto z karakułowym kołnierzem i w nowej czapce narciarskiej. Widok żony, a szczególnie synka niezmiernie mnie ucieszył, bo miałem prosty dowód, że są zdrowi i chodzą na wolności w Warszawie, nie tylko, że istnieją na świecie, ale że mieszkają na Mochnackiego, o czym świadczyło ubranie. Przez cały czas mego pobytu na Pawiaku widziałem synka bodaj jeszcze raz pod murami więzienia. Serce mi się ściskało, gdy Wiktorek mój patrzył na ojca za kratą; przyglądał mi się bacznie, uśmiechał się nawet smętnie i kiwał mi głową. Miał bowiem niezwykle dobry wzrok i, jak mi później opowiadał, widział mnie dość dobrze, opisał nawet, jak byłem ubrany i że byłem bardzo blady i nieogolony.

Gdy leżałem już w nocy na pryczy, nasuwały mi się przykre głównie refleksje: czy w ogóle powrócę do domu, czy też może mnie gdzie wywiozą, a nawet zamordują Niemcy, bo takie przypadki bywały z innymi współwięźniami moimi: mogę również zachorować i umrzeć za kratą, nie ujrzawszy już nigdy swoich najbliższych. Takie i tym podobne myśli snuły mi się po głowie podczas długich niekiedy bezsennych nocy w specyficznej ciszy więziennej przy akompaniamencie przeróżnych odgłosów, a szczególnie chrapaniu zdrowych, stękania zaś chorych współwięźniów.

Niekiedy wśród głuchej nocy zimowej, bo w tym właśnie pamiętnym roku 1939 były niezwykłe mrozy, rozlegał złowróżebny warkot samochodu, który stawał przed bramą więzienną: „Och zapewne kogoś przewieźli” – pomyślałem sobie. Po paru minutach było słychać na korytarzu na kamiennej posadzce stuk butów niemieckich. Niekiedy otwierało się oko judaszowe naszej celi, zapalało się światło i po chwili gasło, albo też rozlegał się zgrzyt klucza i cela otwierała się. Wpuszczano nowego gościa, którego wsiedlano w naszą celę. Najbliżsi wejścia pytali się, kim jest nowo przybyły i o okoliczności jego aresztowania. Za chwilę światło gasło, a nowy towarzysz niedoli lokował się tymczasowo na jakimś sienniku i symfonia nocy więziennej rozpoczynała się na nowo.

Przeżycia więzienne stanowią poważną pozycję w moim życiu osobistym, a podczas długich kolejnych nocy i rozmyślań dotyczących spraw naszych ogólnych politycznych i społecznych doszedłem do różnych niekiedy dla mnie niespodziewanych wniosków. Ale to wszystko nie nadaje się, jak już wyżej zaznaczyliśmy do tego pamiętnika, w którym postanowiłem odzwierciedlić inne dziedziny swego osobistego życia.

Otóż dnia 10 lutego zaraz po obiedzie najniespodziewaniej stawił się w naszej celi Nr 50 dyżurny na naszym korytarzu strażnik więzienny i zapytał się: „Czy tu jest pan Wąsik?”. Odezwałem się, że właśnie ja tym jestem. Wówczas z widocznym zadowoleniem doniośle wypowiedział radosną dla mnie wiadomość: „Pan na wolność. Zaraz…”.

Wiktor Wąsik przeżył wojnę, był podczas niej bardzo aktywny w konspiracji, zajmując się tajnym nauczaniem. Zmarł w Warszawie w 1963 roku.

Zapis wspomnień udostępnili nam do publikacji przyjaciele profesora. Być może staną się częścią projektu Ośrodka Karta „Dzienniki poszukiwane”, który ma na celu stworzenie kolekcji polskojęzycznych dzienników dokumentujących XX wiek.

źródło: historia.focus.pl/wojny/moj-wrzesien-wspomnienia-z-poczatow-niemieckie...

Kulumburgaj

Piterek_192013-09-23, 15:48
Wojna. Front wschodni. Ostatni Niemiec siedzi w okopie. Naprzeciw pułk Rusków. Niemiec ma karabin i naboje. 'Co robić? Co robić?'
- Iwan! – krzyczy.
- Co?! – wychyla się, a Niemiaszek go ‘bach’ i po Rusku.
- Pietka!
- Co?! – wychyla się, a Niemiaszek go ‘bach’ i po Rusku.
Czukcza siedzi w okopie, trzyma się za głowę i szpce:
- Tylko nie mów ‘Kulumburgaj’, tylko nie mów ‘Kulumburgaj’!

;-]

Oznaczenia wiekowe materiałów są zgodne z wytycznymi
Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji

Oświadczam iż jestem osobą pełnoletnią i wyrażam zgodę na ukrycie oznaczeń wiekowych materiałów zamieszczonych na stronie
Funkcja pobierania filmów jest dostępna w opcji Premium
Usługa Premium wspiera nasz serwis oraz daje dodatkowe benefity m.in.:
- całkowite wyłączenie reklam
- możliwość pobierania filmów z poziomu odtwarzacza
- możliwość pokolorowania nazwy użytkownika
... i wiele innnych!
Zostań użytkownikiem Premium już od 4,17 PLN miesięcznie* * przy zakupie konta Premium na 6 miesięcy. 6,00 PLN przy zakupie na jeden miesiąc.
* wymaga posiadania zarejestrowanego konta w serwisie
 Nie dziękuję, może innym razem