📌 Ukraina ⚔️ Rosja Tylko dla osób pełnoletnich - ostatnia aktualizacja: Dzisiaj 0:11
Grudzień 2012
PN WT ŚR CZ PT SO ND
1 2
3 4 5 6 7 8 9
10 11 12 13 14 15 16
17 18 19 20 21 22 23
24 25 26 27 28 29 30
31
Styczeń 2013
PN WT ŚR CZ PT SO ND
1 2 3 4 5 6
7 8 9 10 11 12 13
14 15 16 17 18 19 20
21 22 23 24 25 26 27
28 29 30 31
Luty 2013
PN WT ŚR CZ PT SO ND
1 2 3
4 5 6 7 8 9 10
11 12 13 14 15 16 17
18 19 20 21 22 23 24
25 26 27 28

Mauricio Fernandez - postrach karteli narkotykowych

konto usunięte2013-01-02, 14:59
Od razu mówię, artykuł znaleziony na innym portalu ale że pewnie nie każdy ma czas na przeglądaniu połowy internetu zamieszczam też tutaj

Historia kontrowersyjnego burmistrza San Pedro, który swoimi działaniami podczas jednej kadencji dokonał czegoś czego nie udało się dokonać żadnemu jego poprzednikowi, a mianowicie rozprawił się z okolicznymi kartelami narkotykowymi wyrządzającymi szkody w jego mieście.




Dla jednych jest bohaterem, dla innych - bezwzględnym przestępcą, którego metod nie powstydziłby się niejeden gangster. Jedno nie ulega wątpliwości: Mauricio Fernandez, były już burmistrz niewielkiego miasta w północnym Meksyku, przeszedł do historii: rozniósł w pył przestępczość zorganizowaną i uczynił San Pedro oazą bezpieczeństwa i spokoju. Za jaką cenę?

To był wielki dzień - zarówno dla mieszkańców San Pedro Garza García, jak i dla nowo wybranego burmistrza, pochodzącego z jednej z najbogatszych i najbardziej wpływowych meksykańskich familii. W czasie kampanii wyborczej Mauricio Fernandez roztoczył przed obywatelami 120-tysięcznego miasta wizję jak na meksykańskie standardy wręcz utopijną: w przemówieniach i podczas spotkań z wyborcami obiecywał, że poucina wszystkie łby narkotykowej hydry, która od kilku lat coraz śmielej poczynała sobie w mieście, dotąd uchodzącym za jedno z najzamożniejszych, najspokojniejszych i najbezpieczniejszych w ogarniętym wojną narkotykową kraju.

"Zbiegi okoliczności się zdarzają"

31 października 2009, w przemówieniu inaugurującym jego kadencję zapewnił, że jeden z najważniejszych lokalnych baronów narkotykowych Héctor "Czarny" Saldaña, odpowiedzialny za porwania dla okupu i wymuszanie haraczy od właścicieli stoisk handlowych, sklepów, barów i restauracji, już nigdy więcej nie będzie naprzykrzał się mieszkańcom miasta. - Jego już nie ma - powiedział wówczas Fernandez, a zgromadzeni na wiecu Meksykanie zagłuszyli go kakofonią oklasków.

Cztery godziny później w bagażniku szarego chevroleta porzuconego w Mexico City policja odnalazła zwłoki czterech mężczyzn. Ciała nosiły znaki tortur, a obok nich leżała kartka. "To za porwania. Podpisano: Szef wszystkich szefów. Hiob 38:15". Dziennikarze błyskawicznie ustalili, że było to odwołanie do biblijnego cytatu z Księgi Hioba: "Grzesznikom światło odjęte i strzaskane ramię wyniosłe". Dwa dni później koroner podał do wiadomości publicznej tożsamość ofiar. Jedną z nich był "Czarny".

Mieszkańcy San Pedro przecierali oczy ze zdumienia, że "proroctwo" nowego burmistrza tak szybko się wypełniło, a dziennikarze ruszyli do ataku, oskarżając Fernandeza o zlecenie zabójstwa. Burmistrz tłumaczył, że już wcześniej wiedział od amerykańskiego wywiadu, że ekipa Héctora Saldaña planowała zamach na jego życie. I ucinał dalsze dywagacje stwierdzeniem: - Czasem w życiu zdarzają się zbiegi okoliczności.

Tak rozpoczęta kadencja mogła wieszczyć tylko jedno: San Pedro wkroczyło w nową erę walki z narkobiznesem.

Klin klinem

Miesiąc później nowy burmistrz przyznał głośno to, o czym wielu szeptało pokątnie - że posiada własną sieć informatorów, infiltrujących szeregi karteli narkotykowych. - Jeśli sam diabeł przyjdzie do mnie i powie, że chce sprzedać mi informacje, kupię je - stwierdził.

W przeciwieństwie do wielu polityków, na słowach nie poprzestał, o czym Meksykanie mogli się przekonać bardzo szybko, bo Fernandez oznajmił, że tworzy własną "grupę wywiadowczą", do której nie zawaha się rekrutować (obok byłych policjantów i żołnierzy) nawet nawróconych przestępców - byleby tylko skutecznie rozprawiali się z dilerami narkotyków i gangsterami. Uciął jednocześnie wszelkie spekulacje, zapewniając, że antynarkotykowy szwadron będzie finansowany nie z budżetu miasta, ale z kieszeni najzamożniejszych biznesmenów zatroskanych dobrem sąsiadów.

Fernandez nie zamierzał też podzielić losu swoich kolegów po fachu, którzy obejmując stanowiska burmistrzów deklarowali, że zetrą w pył kartele narkotykowe i przywrócą ład i porządek na rządzonych przez nich terenach. Pablo Antonio Pintor, María Santos Gorrostieta Salazar, Nadin Torrabla Mejía, Marosil Mora Cuevas - to tylko kilka nazwisk z długiej listy polityków, którzy skończyli podobnie, z kulą w głowie. Sam Fernandez otrzymywał niezliczone pogróżki, które w trzech przypadkach omal nie zostały zrealizowane.

Jak powiedział, tak zrobił. Na ulice San Pedro wyległy zastępy tajniaków, działających pod wspólnym szyldem El Grupo Rudo (dosł. z hiszpańskiego Ostra Grupa lub Brutalna Grupa). Działali błyskawicznie - w ciągu sześciu miesięcy z San Pedro i okolic zniknęła wierchuszka kartelu Beltran Leyva. Jego członkowie zostali albo aresztowani, albo (częściej) zabici.

Szybko też okazało się, że oddział ochotników odpowiedzialnych za oczyszczenie miasta z wszelkiej maści drobnych i potężnych mętów zbyt dosłownie wziął sobie swoje zadanie do serca. Członkowie El Grupo Rudo byli oskarżani o stosowanie iście gangsterskich metod, z torturami i pozasądowymi egzekucjami włącznie.

Wkroczenie nowego aktora na scenę wojennego teatru wywołało zaniepokojenie obrońców praw człowieka i niektórych ekspertów. Zwłaszcza, że burmistrz zdecydowanie zadeklarował, iż nie zawaha się przed niczym, by osiągnąć cel. - Kryminaliści chcą łamać wszelkie prawa, podczas gdy my powinniśmy je respektować. Cóż, nie rozumiem tego - stwierdził, zapewniając, że El Grupo Rudo osiągnie swój cel, nawet przekraczając wszelkie granice.

Zdaniem niektórych analityków Fernandez dał tym samym zły przykład pozostałym przywódcom lokalnych rządów, a nawet władzom federalnym. "Mogą (oni) ulec pokusie pójścia w ślady Kolumbii, gdzie paramilitarne gangi i szwadrony śmierci zabiły tysiące lewicowych działaczy, podejrzewanych o kontakty z kartelami, jak i samych przestępców na przełomie lat 90. XX wieku i początku millenium" - pisał "The Wall Street Journal" tuż po inauguracji kadencji Fernandeza.

- Burmistrz usprawiedliwia, przechwala się, a nawet świętuje, że wymierzył sprawiedliwość własnymi rękoma, poza instytucjami prawnymi. To zła wiadomość dla tych z nas, którzy wierzą, że w cywilizowanym społeczeństwie przestępcy muszą stanąć przed obliczem wymiaru sprawiedliwości - uważa politolog Leo Zuckerman.

Do grona krytyków polityki Fernandeza dołączył też były minister spraw wewnętrznych Fernando Gómez Mont. - Państwo (…) nie może działać ponad lub poza prawem. Ktokolwiek to robi, jest przestępcą, a my nie możemy akceptować wykorzystania przestępców do rozwiązania problemu przestępczości - stwierdził.

Krytyczne głosy nie słabły, nawet gdy w kwietniu 2010 roku Fernandez ogłosił, że misja została wypełniona i zamierza rozwiązać antynarkotykowy szwadron, pozostawiając jednak siatkę informatorów - tak na wszelki wypadek. Pojawiły się jednak przypuszczenia, że El Grupo Rudo będzie działać dalej, ale w całkowitym utajnieniu. I tak się prawdopodobnie stało, bo lokalni członkowie karteli narkotykowych byli systematycznie eliminowani przez kolejne dwa lata. A Fernandez w końcu przyznał, że mimo iż jego kadencja zbliża się do końca, będzie aktywnie pomagał nowemu burmistrzowi, między innymi nadzorując działania zastępu tajniaków.

Narkotyki - tak, korupcja - nie

Fernandez "podpadł" władzom stanowym już w 2003 roku, gdy ubiegał się o fotel gubernatora stanu Nuevo León. Oświadczył wtedy, że jest zwolennikiem legalizacji narkotyków, a rząd powinien czerpać profity z narkobiznesu. Zasugerował, że czasami politycy powinni dogadywać się z kartelami, by zapewnić pokój.

Później, gdy władzę w kraju przejął prezydent Felipe Calderón, znany z ciętego języka polityk nie krępował się otwarcie krytykować jego decyzji. Twierdził między innymi, że to Calderón odpowiada za rzekę przelanej w wojnie narkotykowej krwi, bo jego decyzja o zbrojnym uderzeniu w kartele doprowadziła do eskalacji konfliktu.

- Jesteśmy zmęczeni siedzeniem z założonymi rękoma i czekaniem aż tatuś czy mamusia Calderón przyjdzie nas obronić. My w San Pedro sami podejmujemy decyzje, by wziąć byka za rogi - mówił w wywiadzie radiowym. I zapewniał, że zrobi wszystko, co w jego mocy, by położyć kres porwaniom, wymuszeniom i przemytowi narkotyków, nawet jeśli będzie musiał działać na granicy prawa, a może i ją przekroczyć. - Zamierzamy zrobić to za wszelką cenę, uczciwie lub nie - podkreślił.

Gdy zaś sam Fernandez rozsiadł się wygodnie w fotelu burmistrza, przeprowadził też zakrojone na szeroką skalę czystki w lokalnych strukturach policji. Z jej szeregów zostało wyrzuconych ponad 30 wysokich rangą funkcjonariuszy, którzy negatywnie przeszli badanie wykrywaczem kłamstw i inne testy, sprawdzające ich prawdomówność, uczciwość i lojalność wobec państwa i narodu.

- Wszyscy moi policjanci przechodzą odpowiednie testy i trening. Żaden z nich nie jest powiązany z przestępczością zorganizowaną - przekonywał Fernandez. - Jeśli ktoś zostanie zidentyfikowany jako powiązany z przestępczością zorganizowaną, mówimy mu, że musi odejść.

Prosta kalkulacja

Choć poparcie dla niego nie osłabło, Fernandez musiał już ustąpić miejsca Ugo Ruizowi, bo w Meksyku nie można sprawować tej samej funkcji państwowej przez dwie kadencje z rzędu. O fotel burmistrza będzie mógł ubiegać się ponownie dopiero w 2015 roku. Charyzmatyczny polityk i biznesmen ani myśli usunąć się w cień na kolejne trzy lata. Nie zamierza tym bardziej zaprzepaścić dotychczasowych osiągnięć. A jest ich sporo: statystyki przestępczości drastycznie spadły, właściciele przedsiębiorstw przestali skarżyć się na próby wymuszania haraczy, a mieszkańcy - obawiać się, że zostaną porwani dla okupu w biały dzień.

Mimo to nie cichną krytyczne głosy. Od początku kadencji przeciwnicy Fernandeza wytykali mu powiązania z kartelem Beltran Leyva, do niedawna jedną z największych i najbardziej bezwzględnych grup przestępczych operujących w Meksyku, odpowiedzialną za produkcję i przemyt narkotyków (kokainy, marihuany i heroiny), ludzi i broni, a także pranie brudnych pieniędzy, wymuszenia, porwania i morderstwa. Macki tej ośmiornicy, dowodzonej przez braci Leyva, sięgały najwyższych szczebli rządu i armii, a nawet meksykańskiego Interpolu. Niedługo po przejęciu władzy w San Pedro przez Fernandeza, czołowi przywódcy kartelu zostali zabici lub aresztowani, a sama grupa rozpadła się na kilka pomniejszych.

Spora w tym zasługa El Grupo Rudo - i właśnie tym argumentem zwolennicy Fernandeza zamykają usta jego przeciwnikom. Działanie na granicy prawa i pozasądowe egzekucje to ich zdaniem niewielka cena za bezpieczeństwo, święty spokój i dobrobyt mieszkańców San Pedro. A ci stoją za Fernandezem murem. Jeden z ostatnich sondaży wykazał, że pod koniec kadencji burmistrz cieszył się poparciem dziewięciu na dziesięciu mieszkańców miasta.

- Ludzie go wspierają, bo jeśli wokoło dzieje się coś złego, nas to nie dotyka. A nawet jeśli (Fernandez) ma powiązania ze złymi ludźmi, cóż, to wszystko jest w porządku - stwierdziła Anamaría Conejo Vargas w rozmowie z dziennikiem "The New York Times".

~Aneta Wawrzyńczak dla Wirtualnej Polski

Katedra Tomka Baginskiego

czochu2013-01-02, 21:56
Jest to animacja Tomasza Baginskiego , za którą dostał nominacje do oskara. Niestety nagrodę za najlepszy film zgarnął jakiś hamerykanin , który zrobił (moim zdaniem) gorszą animacje.

Dodam jeszcze że chłopak robił tą prezentacje sam w domu , w pracy i trwało to 6 lat. Nie miał żadnego specjalistycznego sprzętu.

Ruski parkour

zygmuntor2013-01-02, 22:14
Po haśle "dawaj" nie może się stać nic dobrego. Chłopaki to udowodnili.
Oczywiście Rosja

Farba

konto usunięte2013-01-02, 23:33
Jesteś kobietą? Chcesz żeby faceci wciąż myśleli, że jesteś dziewicą? Rekonstrukcja błony jest dla ciebie!

Jesteś mężczyzną? Chcesz żeby kobiety wciąż myślały, że jesteś prawiczkiem? Ruda farba do włosów jest dla ciebie!

boli główka

konto usunięte2013-01-02, 19:29


Tak się bawią dzieci w stanach

Kompilacja szczęściarzy

konto usunięte2013-01-02, 21:13
Kompilacja ludzi, którzy powinni być na hardzie, ale jakimś cudem im się udało. Jest również kilku farciarzy trafiających piłką z kilometra do kosza. No i kilka dobrych p🤬lnięć. Miłej zabawy.

Ukradli Tonę Haszyszu

Vof2013-01-02, 13:53
Zamaskowani przestępcy zrabowali w noc sylwestrową tonę haszyszu ze składu celnego w portowym mieście Huelva na południu Hiszpanii - poinformował we wtorek rzecznik regionalnego rządu Andaluzji.
Narkotyk czarnorynkowej wartości około 10 mln euro został wcześniej skonfiskowany przez władze. Napastnicy wtargnęli do położonego przy porcie magazynu po obezwładnieniu jedynego pełniącego tam służbę strażnika, który nie odniósł żadnych obrażeń.

Okoliczni mieszkańcy zauważyli włamanie i zaalarmowali policję, ale przed jej przybyciem przestępcy zdołali przeładować haszysz do pięciu samochodów terenowych, a następnie odjechali w nieznanym kierunku. Podjęty znacznymi siłami pościg nie przyniósł na razie żadnych rezultatów.

Katastrofa USS Indianapolis (uczta rekinów)

konto usunięte2013-01-02, 22:07
Witam, II wojna światowa była pełna różnego rodzaju katastrof, wypadków oraz błędnych decyzji. Marynarze USS Indianapolis mieli sporego pecha..... ale reszta jest szczegółowo opisana niżej miłej lektury.

Sądzę, że postępowanie w sprawie zatopienia, a zwłaszcza działania sądu były i są czarną plamą na honorze marynarki wojennej, a nie dowódcy”.
Lyle M. Pasket – członek załogi USS „Indianapolis"

Nie zastawialiście się nigdy, o ile niższy byłby tragiczny bilans poległych w II wojnie światowej, gdyby nie bezmyślne decyzje, podejmowane – o zgrozo! – przez tych, którzy piastowali najbardziej odpowiedzialne stanowiska? Człowiek jest istotą słabą i popełnia błędy – są jednak przypadki, które rażą zwykłą głupotą. A najstraszniejsze, że efekty takich działań odbijają się, z tragicznym zwykle skutkiem, na osobach trzecich.

Niniejszy artykuł dedykuję wszystkim pełniącym obecnie i w przyszłości wysokie stanowiska dowódcze, aby zawsze byli świadomi odpowiedzialności, która wraz z rangą idzie w górę. I aby w przypadku oczywistego błędu potrafili wziąć na siebie trud odpowiedzialności.

„Dziwnie tajna misja”
USS „Indianapolis”, ciężki krążownik US Navy, po paśmie sukcesów odczuł na własnym pancerzu nową rozpaczliwą broń Cesarstwa Japonii – pilotów kamikadze. Teraz stoi od trzech i pół miesiąca w doku stoczni w Mare Island w San Francisco, gdzie przechodzi gruntowny remont.
Mamy połowę lipca 1945 roku. Wojna w Europie została wygrana, a na Pacyfiku niepodzielnie panuje flota sprzymierzonych. Wściekli Japończycy, wciąż kąsają, gdzie i jak tylko mogą, mimo że siekacze i kły dawno zostały im wybite.


Służba podczas prac remontowych ograniczała się jedynie do zajęć czysto szkoleniowych oraz wartowniczych. Cała załoga korzystała towarzysko z wyłączenia z wojny ich jednostki i zwolnienia z części obowiązków. Jednak już w pierwszych dniach lipca sielankowa atmosfera zaczęła się oddalać, a świeży marynarski narybek z poboru zostawał stopniowo włączany w życie okrętu wojennego przez starych wilków morskich.

Spokój wokół stoczni Mare Island zakłócony zostaje tuż po północy 16 lipca, gdy wokół pojawia się mrowie żandarmerii tworzące nieprzejezdny kordon otaczający z każdej strony zabudowania. Okręt już nieco wcześniej postawiono w stan gotowości, lecz załoga spodziewała się jedynie rozkazu wyjścia w morze.



Dowódca – komandor Charles Butler McVay – otrzymuje kopertę oznaczoną sygnaturą „Top Secret”, z której dowiaduje się o decyzjach Naczelnego Dowództwa, przydzielającego właśnie jego jednostkę do transportu ładunku specjalnego przeznaczenia. Niby nic wielkiego, ale dalej komandor zostaje poinformowany, że rejs na wyspę Tinian ma być przeprowadzony w sposób błyskawiczny, a do tego wbrew morskiej sztuce, gdyż USS „Indianapolis” wyruszy samotnie, bez eskorty mniejszych jednostek. Dowództwo oczekuje wykonania rozkazu bez względu na straty czy niewygodę, a sam McVay osobiście ma mieć pieczę nad bezpieczeństwem ładunku.

Teraz wydarzenia zgodnie z oczekiwaniami Dowództwa toczą się ekspresowo – około godziny czwartej nad ranem na nabrzeżu doku ustawiają się dwie wojskowe ciężarówki. Na pierwszej znajduje się czteroipółmetrowa skrzynia, rychło przeniesiona na pokład przenosi przez dźwig portowy i zabezpieczona grubymi łańcuchami przez marynarzy. Zaraz potem na pokład wkraczają się Marines, którzy otrzymali rozkaz całodobowego pilnowania „przesyłki”, do której zwykłemu marynarzowi nie wolno się nawet zbliżyć.

Znacznie dziwniejszy widok przedstawia druga z ciężarówek, transportująca… niedużych rozmiarów wiadro z ołowianą pokrywką. Nie jest to jednak zwykłe wiadro – potrzeba siły dwóch marynarzy, by przenieść je wraz z tajemniczą zawartością wprost do… reprezentacyjnej, acz pustej kajuty admiralskiej, gdzie niewiele wcześniej przygotowano dlań specjalne „siedzonko”: przyspawane do podłoża stalowe pierścienie, do których z kolei dołączono płytki z uchwytami. Zainstalowane w miejscu przeznaczenia wiadro dodatkowo obwiązane zostaje linami przeciągniętymi przez uchwyty. Wreszcie opiekun przesyłki, major Robert Furman z Korpusu Inżynieryjnego Armii, spina liny kłódką, klucz do której zawisa na jego szyi. Na samym końcu do admiralskiej kabiny trafia tratwa ratunkowa – tak na wszelki wypadek.

Nikt z załogi, z komandorem McVayem włącznie, nie ma pojęcia, co przewozić będzie ich okręt. Jedynie cel wyprawy – wyspa Tinian, baza amerykańskich Superfortec niszczących miasta japońskie – pozwala przypuszczać, iż tajemnicze ładunki są przeznaczone dla lotnictwa strategicznego. I faktycznie, w skrzyni znajduje się cały mechanizm detonacyjny (tzw. "armata”) bomby atomowej „Little Boy”, zaś pod ołowianą przykrywą – promieniotwórczy ładunek uranu.

Załadunek, instalacja oraz kontrola zabezpieczeń zajmują niecałe półtorej godziny, po czym załoga dokonuje ostatnich przygotowań do wyprawy. O godzinie 8:00 USS „Indianapolis” wyrusza w dziwnie tajną misję.
Samotność na oceanie
USS „Indianapolis” brawurowo rozpoczyna powrót do czynnej służby – ustanawiając nowy rekord prędkości przybycia do Pearl Harbor: trzy doby. Po opuszczeniu Hawajów podróż z maksymalną prędkością zajmuje kolejne siedem dni. Po odstawieniu „przesyłek” na Tinian „Indianapolis” kieruje się na wyspę Guam. Co ciekawe, cały czas pozostaje pod klauzulą tajności rejsu jednostki.

Po zawinięciu na Guam komandor McVay otrzymuje rozkaz udania się na Filipiny – do zatoki wyspy Leyte, gdzie US Navy intensywnie przygotowuje się do planowanej na listopad inwazji na Wyspy Japońskie. Komandor, zgodnie ze sztuką swej profesji, prosi o przydzielenie eskorty niszczyciela. Mimo zakończenia tajnej misji dowództwo odmawia, gdyż „oficjalnie” wody między Guam a Filipinami są całkowicie bezpieczne, a wobec tego eskorta – zbędna.

Celowo nie zostaje mu przedstawiona informacja o zatopieniu kilka dni wcześniej na tamtych wodach amerykańskiego niszczyciela USS „Underhill”, co ewidentnie wskazuje na obecność cesarskiej floty podwodnej. Fakt ten ujawniony zostanie dopiero w latach 90., po udostępnieniu archiwów US Navy z tego okresu. Reasumując: wbrew podstawowym zasadom sztuki walki na morzu wydany zostaje rozkaz samotnego rejsu potężnego okrętu bez jakiejkolwiek ochrony. Skutki tego rozkazu okażą się proporcjonalne do głupoty dowództwa.

29 lipca – jeszcze na około tysiąc kilometrów przed Filipinami – pogoda na oceanie znacznie się pogarsza, powodując drastyczny spadek widoczności. Wobec niesprzyjających warunków atmosferycznych wieczorem komandor podejmuje niefortunną decyzję o zaprzestaniu standardowego w wypadku samotnej podróży rejsu zygzakowego. Następnie, po zakończeniu odbioru meldunków wieczornej wachty, idzie na spoczynek.

Nieoczekiwana niespodzianka
Japończycy nie poddawali się na morzu, choć ich sytuacja była nie do pozazdroszczenia. Cesarska Marynarka Wojenna miała nawet własną odmianę kamikadze – pilotów „żywych torped” kaiten. Okręt I-58, którym dowodził komandor podporucznik Mochitsuno Hashimoto, miał iść przyczepionych do okrętu sześć. Komandor słyszał o zatopieniu „kaitenami” niszczyciela USS „Underhill”, lecz sam był przeciwny misjom samobójczym i dlatego chciał w konwencjonalny sposób dorównać wyczynowi bliźniaczej jednostki.

O godzinie 23.30, gdy USS „Indianapolis” mozolnie przebija się przez fale Pacyfiku, a na służbie pozostaje tylko nocna wachta, jakieś siedem mil morskich przed nimi, poniżej głębokości peryskopowej spoczywa i czeka na okazję I-58. Właśnie w tym czasie dowódca jednostki zostaje obudzony przez jednego z podoficerów wachtowych.

Po krótkiej toalecie udaje się na modlitwę do pokładowej kaplicy shinto, a następnie się na mostek kapitański. Przez peryskop uważnie obserwuje okolicę, a pewny, że nie ma zagrożeń, nakazuje wynurzenie. Na powierzchni wychodzi na świeże powietrze grupa marynarzy, którym w odległości około dziesięciu kilometrów ukazuje się oświetlana blaskiem księżyca plama unosząca się ponad fale oceanu. Reakcja dowódcy jest natychmiastowa – okręt błyskawicznie wraca na głębokość peryskopową, gdzie na rozkaz Hashimoto do odpalenia przygotowywane są świeżo zamontowane, najnowsze superszybkie torpedy.

Dwie minuty po północy pada komenda „Pal!” i z japońskiego okrętu wystrzelone zostają cztery konwencjonalne torpedy. Do pokonania 1400 metrów wystarcza ledwie minuta. Komandor Hashimoto przez wizjer peryskopu widzi rozbłyski pod wieżami numer dwa („wyższą”
dziobową) i trzy (rufową).

Po krótkim przypływie radości japoński dowódca szybko nakazuje zanurzenie okrętu na bezpieczną głębokość. Cały czas nie może oswoić się z myślą o tak kardynalnym błędzie przeciwnika. Warto wspomnieć, iż załoga I-58 uczci sukces „ucztą” z ryżu i fasoli, gotowanego węgorza oraz wołowiny – rzecz jasna wszystko z przydziałowych puszek.

Zgodnie z procedurami, ale i z chęci pochwalenia się przed całą marynarką, komandor wysyła meldunek o zatopieniu „pancernika klasy Idaho”, podając dokładną lokalizację. Radiogram przechwytują i bez trudu odczytują Amerykanie i rankiem tego samego dnia wysyłają notatkę wraz z kopią radiogramu do kwatery US Navy na wyspie Guam oraz do dowództwa 7. Floty. Przez znaną japońską skłonność do przeceniania własnych osiągnięć rozszyfrowane „rewelacje” są całkowicie ignorowane, mimo iż „Indianapolis” nie daje oznak życia.

Jak w 12 minut przejść do historii…
Siła eksplozji zwala z nóg pełniących nocną wachtę marynarzy. Śmiertelny cios zadaje torpeda numer dwa, wyrywając w śródokręciu wielką dziurę, przez którą błyskawicznie wdzierają się do wewnątrz masy wody, zalewające maszynownie i unier🤬amiające dwie z czterech turbin. W wyniku ataku uszkodzona zostaje radiostacja i radar, a okrętowy system łączności wobec zniszczeń przewodów staje się bezużyteczny.

Komandor McVay, wyrwany ze snu, pospiesznie ubiera się i wybiega z kabiny. Przed oczami ma biegających w nieładzie, zdezorientowanych marynarzy oraz szalejący na dziobie ogień. Mimo to wierzy w uratowanie okrętu. Wraz z kadrą oficerską stara się przejąć kontrolę nad załogą, jednakże wobec błyskawicznie następujących po sobie wypadków niemożliwe staje się nie tylko ratowanie jednostki, ale i sprawna ewakuacja. Jedynie kilka tratew ratunkowych zostaje zwodowanych.

Okręt od chwili wybuchów stale traci prędkość, przechylając się na prawą burtę i zanurzając dziób. Część załogi z założonymi kamizelkami ratunkowymi samowolnie skacze do wody, zaś większość, około pół tysiąca, udaje się na rufę. Ci już w wodzie widzą, zaś ci jeszcze na okręcie dodatkowo czują, jak przód jednostki ginie w wodzie, zaś rufa niezmiernie się podnosi. Gdy i ci drudzy, a wśród nich McVay, trafiają za burtę, ponad głowami widzą obracające się śruby. Spodziewając się nieuchronnego końca, żegnają się z życiem, lecz ku ich zdziwieniu okręt „staje dęba” i w idealnym pionie, majestatycznie, przy całkowitej ciszy schodzi w otchłań, zabierając ze sobą trzystu członków załogi, którzy zginęli bezpośrednio w wyniku eksplozji lub nie udało im się ewakuować. Na szczęście dla pozostałych tonący okręt nie wzbudza śmiertelnie groźnych wirów, nierzadko wciągających nieszczęsnych rozbitków pod wodę.USS „Indianapolis” w ciągu zaledwie dwunastu minut staje się historią, choć nadal żywą, gdyż ze 1196 osób ratunku oczekuje dziewięciuset nieszczęsnych marynarzy. Nie ma większych oznak paniki, oficerom udaje się zapanować nad podwładnymi. Rozbitkowie gromadzą się w większe skupiska, a z pływających szczątków budują prowizoryczne tratwy. Silniejsi mają opiekować się rannymi oraz słabszymi, co chętnie czynią. Wszystkich łączy silna nadzieja na rychłą pomoc.

Pozostaje czekać – przecież w ostatniej chwili udało się wysłać sygnał SOS…

Minuta po minucie, godzina po godzinie, dzień po dniu…

Pojedynczy sygnał rzeczywiście dotarł do kilku mieszczących się na Filipinach stacji nasłuchowych, lecz został zignorowany przez oficerów dyżurnych.

Do rana liczba rozbitków maleje o setkę – przegrywają z chłodem, bólem, zmęczeniem, a przede wszystkim z czterometrowymi falami. Nieszczęśnicy desperacko trwają w olbrzymiej, prawie dwukilometrowej plamie oleju napędowego. Gdy nastaje dzień, słońce wypala zanurzoną w słonej wodzie skórę, którą pokrywają ropiejące pęcherze. Olej powoduje wymioty i omdlenia, zalepiał oczy, noc i uszy. Każdy cierpi z pragnienia, potęgowanego jeszcze żarem z nieba. Najbardziej zdesperowani zaczynają łykać słoną wodę.

Po południu dramat sięga zenitu – pojawiają się rekiny. Od pierwszych dni wojny na Pacyfiku ich populacja gw🤬townie wzrastała ze względu na stałe „dokarmianie” poległymi. Zapach krwi ściąga całe stada krwiożerczych bestii. Pod wieczór życie traci pierwsza ofiara żarłacza ludojada – jego los podzieli jeszcze ponad czterystu marynarzy. Mimo dramatycznych krzyków, mimo rozbijania nogami i rękoma tafli wody nie udaje się odpędzić drapieżników. O zmroku wokół ściśle skupionych grup marynarzy spokojnie krążą pewne łatwej zdobyczy dziesiątki, a następnie setki rekinów. Zapach świeżej krwi ściąga je z dalekich rejonów oceanu. Widok charakterystycznych trójkątnych płetw wystających ponad wodę całkowicie demoralizuje rozbitków.

Komandor oraz oficerowie nie są już w stanie zapanować nad rozhisteryzowanymi marynarzami. Zanika żołnierska solidarność – każdy zaczyna własną walkę o przeżycie. Mają miejsce iście dantejskie sceny – dochodzi do śmiertelnych pojedynków o miejsce na nielicznych tratwach. Wielu nie wytrzymuje i rozpina kamizelki ratunkowe jedynie po to, aby uciec od śmierci w paszczy ludojada. W tych skrajnie ciężkich warunkach nietrudno o postradanie zmysłów – mnożą się halucynacje i urojenia. Same rekiny, nie zważając ani na lament rozbitków, ani na porę dnia, kontynuują ucztę. Średnio co godzinę życie traci pięć osób.









Nadal nikt nie dostrzega spóźnienia ciężkiego krążownika, który miał już 31 lipca pojawić się na Filipinach…

2 sierpnia porucznik Wilbur Gwinn wracał z patrolu, gdy nawigator jego bombowca Ventura zakomunikował usterkę systemu nawigacyjnego. Pilot postanowił osobiście naprawić antenę.

Po skończeniu pracy spogląda w dół, gdzie widzi rozległą plamę, której postanawia się przyjrzeć z bliska. Gdy maszyna schodzi niżej, załoga dostrzega setki rozbitków dryfujących w czarnej mazi. Załoga natychmiast wzywa przez radio pomoc. Hydroplan Catalina porucznika Adriana Marksa trafia na miejsce katastrofy około 15.30. Udaje mu się wylądować w pobliżu największej grupki marynarzy. Po odstraszeniu ogniem z broni ręcznej najbliżej znajdujących się ludojadów zaczyna się wciąganie na pokład pierwszych uratowanych z opresji. Tego dnia pod wieczór z misją ratowniczą przybywa niszczyciel USS „Cecil Doyle”, który zdoła wyłowić przeszło setkę marynarzy. Przez kolejne pięć dni okręty będą przeczesywać morze w poszukiwaniu żywych.

Ogółem uda się uratować 317 członków załogi USS „Indianapolis”. Ocaleni najczęściej skarżą się na pragnienie oraz owrzodzenia skóry i problemy z zatokami.

Epilog
Zatopienie ciężkiego krążownika trzymano przez pewien czas w ścisłej tajemnicy. Dopiero 13 sierpnia admirał Chester Nimitz nakazał wszcząć śledztwo w sprawie katastrofy USS „Indianapolis”. O losie krążownika opinia publiczna otrzymała informacje dopiero 14 sierpnia

Cudem uratowany komandor McVaya musi stanąć przed sądem. Jest idealnym kandydatem na kozła ofiarnego, którego Marynarka Wojenna potrzebowała, aby odsunąć wszelkie podejrzenia o nieudolność wyższego dowództwa. Zrezygnował bowiem z rejsu zygzakowatego – standardowego w sytuacji samotnego rejsu, zwłaszcza większych jednostek.

Fakt ten uniemożliwia obronę – sąd podważa wszelkie wyjaśnienia oskarżonego, a nawet zeznania specjalnie sprowadzonego z Japonii komandora porucznika Hashimoto, który wyraźnie wskazuje na bezbronność okrętu w chwili ataku i niewinność McVaya. Ostatecznie, w listopadzie 1945 roku, oskarżony zostaje uznanym winnym zaniedbań, które doprowadziły do zatopienia krążownika. Decyzja sądu jest precedensowa – oto pierwszy wyrok uznający dowódcę winnym utraty okrętu. McVay po kilkumiesięcznym, przymusowym urlopie zostaje przywrócony do służby, lecz staje się w US Navy persona non grata i odchodzi na wcześniejszą emeryturę w roku 1949. Przez cały czas, aż do śmierci, towarzyszy mu nagonka prowadzona przez niektóre rodziny zabitych marynarzy. W końcu psychika nie wytrzymuje napięcia i 6 listopada 1968 roku Charles Butler McVay w prywatnym gabinecie strzałem ze służbowego pistoletu popełnia samobójstwo, w ręku trzymając ołowianego żołnierzyka. Sprawa przycicha…

… do czasu, gdy 12-letni chłopiec, Hunter Scott, wykonując szkolny projekt, przeprowadza rozmowy z żyjącymi jeszcze członkami załogi nieszczęsnego okrętu. Wyniki intrygują dziennikarzy, którzy przywracają na światło dzienne tą zakurzoną sprawę. Problem zajmuje historyków i kongresmenów, a dzięki nareszcie odtajnionym dokumentom z archiwum Marynarki Wojennej udaje się szybko zweryfikować sprawę rzeczywistych przyczyn zatonięcia USS „Indianapolis”.



W październiku 2000 roku w specjalnej uchwale Kongres USA wraz z prezydentem Billem Clintonem oficjalnie ogłasza unieważnienie wyroku sądu, oczyszczając z zarzutów i zwracając wszystkie honory komandorowi Charlesowi B. McVayowi.

Bibliografia
Mielnik Jakub, „Rekiny wojny” [w:] Focus Historia, nr 4/2008
Encyklopedia uzbrojenia. II wojna światowa, MUZA SA, Warszawa 2000
Gilbert Martin, II wojna światowa, Zysk i S-ka, Poznań

zródło:http://www.konflikty.pl

Zimowy żart

~Sunday2013-01-02, 17:39
RomanAtwood jak zwykle w formie, jednak tym razem coś poszło nie tak...

Touareg V10 vs Chevy 2500HD

konto usunięte2013-01-02, 15:04
gdyby nei wrzask tych tepych cip to powiedział bym że warto wsłuchać się w mruczenie piłowanych silników
p.s kogo wy obstawiacie?

Oznaczenia wiekowe materiałów są zgodne z wytycznymi
Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji

Oświadczam iż jestem osobą pełnoletnią i wyrażam zgodę na ukrycie oznaczeń wiekowych materiałów zamieszczonych na stronie
Funkcja pobierania filmów jest dostępna w opcji Premium
Usługa Premium wspiera nasz serwis oraz daje dodatkowe benefity m.in.:
- całkowite wyłączenie reklam
- możliwość pobierania filmów z poziomu odtwarzacza
- możliwość pokolorowania nazwy użytkownika
... i wiele innnych!
Zostań użytkownikiem Premium już od 4,17 PLN miesięcznie* * przy zakupie konta Premium na 6 miesięcy. 6,00 PLN przy zakupie na jeden miesiąc.
* wymaga posiadania zarejestrowanego konta w serwisie
 Nie dziękuję, może innym razem