📌 Ukraina ⚔️ Rosja Tylko dla osób pełnoletnich - ostatnia aktualizacja: Wczoraj 15:23
Brigitte nosi w sobie tajemnicę, której nie zdradziła nawet wnukom. Spędziła dzieciństwo w obozach koncentracyjnych, którymi kierował jej ojciec Rudolf Höss. Dorastała w domu, z którego okien widać było krematorium Oświęcimia. Matka Brigitte nazywała to miejsce "rajem". Choć zgodziła się na rozmowę z dziennikarzem, nie chce pokazywać twarzy.

"Brigitte Höss żyje przy zielonej ulicy jednego z miast północnej Wirginii. Przez ponad 30 lat pracowała w salonie mody, dziś jest na emeryturze. Dni mijają jej na walce z chorobą, bo niedawno lekarze zdiagnozowali u niej raka. Od innych Amerykanów odróżnia ją sekret, którego nie zdradziła nawet wnukom. Jej ojcem był Rudolf Höss, komendant Auschwitz i jeden z największych masowych morderców w historii. Ten sam, który zaprojektował i zbudował obóz, gdzie można było mordować 2 tys. ludzi na godzinę. Gdzie do końca wojny zginęło 1,1 mln Ż__ów, 20 tys. Romów i dziesiątki tysięcy polskich i rosyjskich więźniów".



Tak zaczyna się historia opisana przez "The Washington Post". Jej autorem jest brytyjski dziennikarz i pisarz Thomas Harding. Trafił na ślad Brigitte Höss podczas pracy nad książką "Hanns i Rudolf". Opisał w niej, jak jego krewny Hanns-Alexander - niemiecki Ż__, który uciekł z Berlina w 1930 roku - schwytał słynnego, niemieckiego zbrodniarza.

Córka komendanta Auschwitz zgodziła się na rozmowę z Hardingiem pod wieloma warunkami. Jednym z nich była ochrona jej wizerunku: żadnych szczegółów na temat jej obecnej tożsamości, żadnych zdjęć.

- Udało mi się odnaleźć Brigitte po trzech latach poszukiwań. Przez ostatnie 40 lat nie opowiedziała nikomu historii swojej rodziny. Gdy ktoś w jej towarzystwie wspomina Holocaust, zmienia temat. Gdy pytają o jej ojca, mówi, że zginął w czasie wojny. Ale właśnie skończyła 80 lat. Zastanawia się, czy opowiedzieć swoją historię wnukom, czy może lepiej zabrać ją do grobu - opowiada Harding.

Luksusowe życie kilka kroków od horroru

Brigitte przyszła na świat 18 sierpnia 1933 roku w gospodarstwie przy wybrzeżu Morza Bałtyckiego. Jej ojciec Rudolf i matka Hedwig poznali się podczas spotkań niemieckiej młodzieży owładniętych ideą czystości rasowej. Mieli pięcioro dzieci: dwóch chłopców i trzy dziewczynki.

Dzieciństwo Brigitte nie przypominało dzieciństwa innych dzieci. Gdy jej ojciec awansował, ona razem z całą rodziną wędrowała z jednego obozu koncentracyjnego do drugiego. W Dachau była od 1. do 5. roku życia. W Sachsenhausen od 5. do 7. A w Auschwitz od 7. do 11. W latach 1940-44 rodzina Hössów mieszkała w dwupiętrowej willi na obrzeżach Oświęcimia - tak blisko, że z okna było widać bloki więźniów i stare krematorium.

Matka Brigitte nazywała to miejsce "rajem". Rodzina żyła w domu urządzonym meblami i dziełami sztuki odebranymi ludziom wysłanym do komór gazowych. Mieli kucharzy, nianie, ogrodników, szoferów, szwaczki, fryzjerów i sprzątaczki, wśród których zdarzali się więźniowie.

Na zdjęciach, które ostały się w archiwach, widać staw w ogrodzie i duży piknikowy stół, przy którym siedzi rodzina. Na kolejnym Rudolf Höss razem z dziećmi pływa kajakiem po rzece w okolicy Oświęcimia. Na jeszcze jednym dwie uśmiechnięte dziewczynki i chłopiec beztrosko zjeżdżają na ślizgawce.

- Więźniowie zbudowali dla chłopców wielki model samolotu na kółkach. Dziewczynki lubiły flirtować z przystojnymi żołnierzami, którzy strzegli wejścia do obozu. To było życie w luksusie zaledwie kilka kroków od horroru i cierpienia - opisuje Harding.

Dzieci wiedziały, że ich ojciec prowadził obóz. Raz wymyśliły zabawę. Przyczepiły do koszulek czarne trójkąty (tak w obozach oznaczano "więźniów aspołecznych") i żółte gwiazdy (tak oznaczano Ż__ów) i bawiły się w ganianego. Gdy ojciec je zobaczył, kazał przestać.

W kwietniu 1945 roku, gdy koniec wojny wydawał się nieunikniony, Rudolf Höss razem z rodziną uciekli na północ i się rozdzielili. Żona zabrała dzieci i schroniła się w Sankt Michaelisdonn na wybrzeżu. Mąż udawał robotnika i ukrywał się w gospodarstwie kilka kilometrów od duńskiej granicy. Czekali na odpowiedni moment, aby wyjechać do Ameryki Południowej.

Albo pokażesz obrączkę, albo obetniemy palec

Thomas Harding rozmawiał z Brigitte w jej domu. Dopytywał o czas, gdy mieszkała obok Auschwitz, ale ta unikała odpowiedzi. - Lepiej nie pamiętać tamtych czasów - ucinała. Chętniej mówiła o czasie, gdy Brytyjczycy pojmali jej ojca.

W marcu 1946 roku krewny Hardinga, brat jego babki, wówczas kapitan brytyjskiej armii, zapukał do drzwi ich domu.

- Miałam 13 lat. Brytyjscy żołnierze ciągle krzyczeli: "Gdzie jest twój ojciec? Gdzie jest twój ojciec?". Bolała mnie od tego krzyku głowa. Wybiegłam na dwór, płakałam pod drzewem i próbowałam się uspokoić. Migrena prześladowała mnie latami. Ustała dopiero kilka lat temu, ale gdy dostałam list od pana, wróciła - mówi Brigitte.

- Mój starszy brat Klaus został zabrany razem z matką. Brytyjczycy dotkliwie go pobili. Mama słyszała, jak krzyczy z bólu. Chciała chronić syna i powiedziała im, gdzie przebywa mój ojciec - wspomina.

Brytyjczycy znaleźli Hössa, gdy nocą spał w stodole. Zaprzeczał, że był komendantem obozu, więc kazali mu pokazać obrączkę. Zdjął ją dopiero wtedy, gdy zagrozili, że obetną mu palec. Po wewnętrznej stronie wygrawerowano: "Rudolf" i "Hedwig".

Höss był pierwszym wysoko postawionym funkcjonariuszem, który potwierdził skalę eksterminacji w Oświęcimiu. Jako świadek zeznawał w Norymberdze, potem przekazano go Polakom.



Został skazany na karę śmierci i powieszony obok krematorium w Auschwitz.





Jego rodzina trafiła na margines. Aby ogrzewać dom, kradła węgiel. Zamiast butów nosiła na stopach łachmany. Dopiero gdy najstarszy z synów znalazł pracę, sytuacja Hössów się poprawiła.

Córka komendanta obozu pracuje u Ż__ów

W 1950 roku Brigitte wyjechała do Hiszpanii. Była piękną młodą dziewczyną z długimi blond włosami. Pracowała jako modelka. Poznała pracującego w Madrycie amerykańskiego inżyniera. W 1961 roku wzięli ślub, urodziła im się dwójka dzieci. O rodzinnej przeszłości opowiedziała mu podczas randki.

- Na początku byłem zszokowany. Ale im dłużej z nią rozmawiałem, uświadamiałem sobie, że ona też była ofiarą. Gdy to wszystko się działo, była dzieckiem - opowiadał mąż Brigitte Hardingowi.

Para miała niepisaną umowę, aby nie opowiadać historii rodzinie. Sam mąż tłumaczył żonie: "Nie ma sensu ciągnąć tej strasznej historii. Chcę skupić się na naszym życiu, żyć z tobą szczęśliwie i zostawić to wszystko za nami. Nie jesteś za to odpowiedzialna. Nie ma powodu, abyś niosła winę ojca".

W 1972 roku małżeństwo zamieszkało w Waszyngtonie, a Brigitte dostała pracę w butiku. Pewnego dnia sklep odwiedziła Ż__ówka, właścicielka salonu mody. Spodobał jej się styl Niemki i zaproponowała jej pracę. Jak opowiada Brigitte, krótko po tym upiła się z menedżerem salonu i opowiedziała mu, kim był jej ojciec. Ten powtórzył historię właścicielce.

Powiedziała Niemce: możesz zostać, nie popełniłaś żadnego przestępstwa. Wtedy Brigitte jeszcze nie wiedziała, że szefowa wraz z mężem uciekła z Niemiec po Nocy Kryształowej. W salonie pracowała przez 35 lat, obsługując żony senatorów i kongresmanów.

Właścicielka sklepu zachowała dla siebie tajemnicę swojej pracownicy. Gdy Brigitte przeszła na emeryturę, jeszcze długo do niej dzwoniła. - A potem pojechała odwiedzić Izrael i przestała. Ludzie zmieniają się na starość - opowiada Brigitte.

Nie chciałam, aby neonaziści odwiedzali grób matki

Hedwig Höss odwiedzała córkę co kilka lat. Zajmowała się wnukami i nie rozmawiała o przeszłości. Zmarła podczas ostatniej wizyty w 1989 roku. Brigitte pochowała prochy pod tabliczką ze zmienionym nazwiskiem. Nie chciała, aby amerykańscy neonaziści przyjeżdżali na cmentarz. Dziś jej matka spoczywa pomiędzy grobami Ż__ów, muzułmanów i chrześcijan.

Życie samej Brigitte toczy się wokół lekarzy, szpitali i pigułek. Dawno rozwiodła się z mężem, mieszka razem z synem, który wie o tym, kim był jego dziadek, ale rodzinna historia go nie interesuje.

Brigitte zachowała nazwisko męża po rozwodzie. Unika niemieckich rodzin, aby nie mówić o swoim pochodzeniu. Nie chce "denerwować" wnuków. Boi się, że komuś opowiedzą, co może narazić rodzinę na niebezpieczeństwo. - Nadal się boję. Tutaj jest wielu Ż__ów, którzy ciągle nienawidzą Niemców. To nigdy się nie kończy - mówi.

Córka Hössa nie kwestionuje Holocaustu, jednak wątpi w rzeczywistą liczbę ludzi zamordowanych w obozach. - Jak to możliwe, że ocalało tak wielu, skoro tak wielu zostało zgładzonych? - pyta. Gdy Harding przypomina, że jej ojciec przyznał się do bycia odpowiedzialnym za śmierć ponad miliona Ż__ów, tłumaczy, że Brytyjczycy go torturowali.

- Jak go wspominasz? - pyta Harding. - Był najmilszym człowiekiem na świecie i troszczył się o nas. Pamiętam, jak razem jadaliśmy, bawiliśmy się w ogrodzie, jak czytał mi bajkę o Jasiu i Małgosi - opowiada Brigitte.

Brigitte jest przekonana, że jej ojciec był wrażliwym człowiekiem: - Musiał być smutny w środku. Sposób, w jaki zachowywał się w domu, to, jak czasem wyglądał, gdy wracał z pracy. W nim musiały być dwie osoby. Ta, która wiedziała, i ta druga...

Podczas długiego spotkania Brigitte oprowadziła Hardinga po domu. Na górze pokazała mu zdjęcie wiszące nad jej łóżkiem. Na ślubnej fotografii z 1929 roku jej ojciec i matka wyglądają na beztroskich i szczęśliwych. "80-letnia Brigitte śpi co noc pod czujnym okiem ukochanego ojca Rudolfa" - podsumowuje Harding.

--------------
Artykuł całościowo skopiowany ze strony GW (09.09.2013), treść Łukasz Woźnicki / zdjęcia dodane z internetu - tytuł orginału "Odnaleziona córka komendanta Auschwitz: "Był najmilszym człowiekiem na świecie". Link do artykułu - wyborcza.pl/1,75477,14574892,Odnaleziona_corka_komendanta_Auschwitz___...

Leśni Bracia

Vof2013-09-07, 15:03
Leśni bracia - bałtyccy żołnierze wyklęci

„Antysowiecki ruch oporu jest jednym z najbardziej niedocenianych konfliktów dwudziestego wieku, szczególnie na Zachodzie. Przez ponad dziesięć lat licząca setki tysięcy bojowników nacjonalistyczna partyzantka toczyła przeciwko Sowietom skazaną na niepowodzenie wojnę w straceńczej nadziei, że Zachód przyjdzie im w końcu z pomocą”...

Przejęcie Europy Wschodniej przez komunistów nie było pokojowym procesem. Między sympatykami Sowietów a tymi, którzy im się sprzeciwiali, często wybuchały walki; robotnicy wywoływali zamieszki w reakcji na brutalność komunistów, a chłopi zbroili się przeciwko władzom, opierając się kolektywizacji. W większości wypadków był to spontaniczny wyraz powszechnego gniewu, który szybko tłumiono. Czasami jednak opór przybierał bardziej zorganizowane formy.

Działo się to zwłaszcza w tych częściach Europy, w których już wiedziano, jak to jest żyć pod sowieckim knutem. Szczególnie w państwach bałtyckich oraz przyszłej zachodniej Ukrainie pojawiły się nacjonalistyczne ruchy, których członkowie byli dobrze zorganizowani, nastawieni patriotycznie i gotowi walczyć aż do śmierci. W przeciwieństwie do sąsiadów z południa nie mieli złudzeń co do intencji Stalina. Doznawszy już radzieckiej okupacji na początku wojny, w powojennych latach nie widzieli niczego nowego, a raczej postrzegali je jako kontynuację procesu, który się zaczął w 1939 i 1940 roku.


Znaczek pocztowy przedstawiający bohatera litewskiej partyzantki Jonasa Žemaitisa-Vytautasa

Antysowiecki ruch oporu jest jednym z najbardziej niedocenianych konfliktów dwudziestego wieku, szczególnie na Zachodzie. Przez ponad dziesięć lat licząca setki tysięcy bojowników nacjonalistyczna partyzantka toczyła przeciwko Sowietom skazaną na niepowodzenie wojnę w straceńczej nadziei, że Zachód przyjdzie im w końcu z pomocą. Ta wojna ciągnęła się jeszcze w latach pięćdziesiątych, a jej skutkiem były dziesiątki tysięcy ofiar po obu stronach.

Największy opór stawiano w zachodniej Ukrainie, gdzie między 1944 a 1950 rokiem liczba ludzi zaangażowanych w działalność partyzancką sięgnęła prawdopodobnie 400 tysięcy. Jak już jednak pokazałem, sytuacja na Ukrainie była niezwykle skomplikowana i miała związek z czystkami etnicznymi.

Do bardziej „nieskażonego” antysowieckiego oporu dochodziło w krajach bałtyckich, a zwłaszcza na Litwie, która według raportów szwedzkiego wywiadu miała „najlepiej zorganizowane i najbardziej zdyscyplinowane ze wszystkich grup partyzanckich”. We wszystkich trzech krajach bałtyckich partyzanci byli znani pod wspólną nazwą „leśnych braci”. W pełnej narodowej dumy atmosferze, dominującej od lat dziewięćdziesiątych, ich wyczyny stały się dosłownie legendarne.

Bitwa o Kalniškės

Gdy jesienią 1944 roku Armia Czerwona przetoczyła się przez kraje bałtyckie, dziesiątki tysięcy Estończyków, Łotyszy i Litwinów zeszły do podziemia. Nie zrobili tego z lekkim sercem. Na długi czas porzucili domy i majątki, stracili kontakt z rodzinami i przyjaciółmi, często głodowali. Niektórzy pomieszkiwali u znajomych, przenosząc się co parę tygodni z miejsca na miejsce, tyleż by nie nadużywać gościnności gospodarzy, ile i dla uniknięcia wykrycia. Większość uciekła do lasu, gdzie żyła bez dachu nad głową czy odpowiedniego ubrania. Jesień przywiodła deszcze, które zamieniły wiele obszarów w prawdziwe mokradła; zima – szczególnie dwie pierwsze powojenne zimy – była nadzwyczaj mroźna w tej części Europy. Ranni lub ci, którzy chorowali, nie mogli żywić nadziei na właściwą opiekę.

Naiwnością byłoby sądzić, że wszyscy, którzy zdecydowali się na tę walkę i warunki, uczynili to z czystego patriotyzmu. W 1944 roku ich liczba powiększyła się o mężczyzn usiłujących uniknąć poboru do Armii Czerwonej oraz tych, którym dawne polityczne powiązania dawały powody do obawiania się Sowietów. Później dołączyły do nich rodziny uciekające przed deportacją, rolnicy opierający się kolektywizacji lub nowe grupy politycznych przeciwników Związku Radzieckiego. Jednak centrum stanowiła silna, zorganizowana grupa tych, którzy byli oddani walce o demokrację i niepodległość. Wielu było wojskowymi: „dobrymi żołnierzami”, mówiąc słowami jednego z litewskich dowódców partyzanckich, „którzy nie obawiali się oddać życia za ojczyznę”. Ta centralna grupa nadzorowała podział ludzi na oddziały, zorganizowane na podobieństwo wojskowych, odpowiedzialne za kopanie bunkrów i budowanie leśnych schronień, za gromadzenie jedzenia oraz zapasów i – co najważniejsze – za organizowanie partyzanckich operacji.


Emblemat litewskich partyzantów

Od samego początku ci nieustraszeni mężczyźni i kobiety podjęli bardzo ambitne działania, zwłaszcza na Litwie. Na północnym wschodzie kraju oddziały partyzanckie, liczące 800 lub więcej ludzi, toczyły zażarte boje z Armią Czerwoną. W centrum wielkie grupy bojowników terroryzowały sowieckich funkcjonariuszy, a nawet przeprowadzały ataki na ich urzędy i budynki sił bezpieczeństwa w centrum Kowna. Na południu zastawiali skomplikowane zasadzki na oddziały NKWD, organizowali zamachy na komunistycznych przywódców, a nawet napadali na więzienia w celu odbicia schwytanych towarzyszy.

Nie ma tutaj miejsca, by się pokusić o przytoczenie całej listy bitew i potyczek, które stoczono w pierwszym roku po wkroczeniu Sowietów. Zamiast tego opiszę jedną, która z upływem lat urosła do rangi symbolu. Do bitwy o Kalniškės doszło w lesie na południu Litwy dokładnie tydzień po oficjalnym zakończeniu wojny. Toczyła się między licznym oddziałem NKWD z pobliskiego garnizonu w mieście Simnas a małą, lecz zdeterminowaną grupą partyzantów dowodzonych przez Jonasa Neifaltę, pseudonim Lakūnas („Lotnik”).

Neifalta był inspirującym dowódcą, dobrze znanym w regionie z opierania się tak Sowietom, jak i nazistom. Były oficer znajdował się od czasu pierwszej okupacji kraju w 1940 roku na sowieckiej liście skazanych na odstrzał. Schwytano go w 1944 roku i został postrzelony w pierś, ale zdołał uciec ze szpitala, w którym Sowieci umieścili go pod strażą. Gdy doszedł do siebie w gospodarstwie krewnego, jesienią wraz z żoną Albiną uciekli do lasu. Następne pół roku spędzili na zbieraniu ludzi, szkoleniu ich i przeprowadzaniu błyskawicznych operacji przeciwko Sowietom i ich współpracownikom.

By położyć kres działalności Neifalty, 16 maja 1945 roku do lasów Kalniškės pomaszerowała silna jednostka NKWD. Otoczyła obszar, na którym Neifalta się ukrywał, i zaczęła zaciskać pierścień. Rozumiejąc, że są w pułapce, Neifalta i jego zwolennicy wycofali się głęboko w las na wzgórze i przygotowali się do bitwy. Bronili się bohatersko, zadając z broni ręcznej oraz granatami ogromne straty Sowietom – według partyzantów było ponad 400 ofiar (chociaż Rosjanie podali liczbę będącą jedynie ułamkiem tamtej). Jednak po kilku godzinach partyzantom zaczęło brakować amunicji. Neifalta pojął, że jedyną nadzieją na przeżycie jest próba przedarcia się przez kordon. Korzystając z resztek amunicji, około dwóch tuzinów partyzantów przebiło się przez radzieckie linie i uciekło, znajdując schronienie na pobliskich bagnach Žuvintas. Zostawili zwłoki czterdziestu czterech towarzyszy – ponad połowę ich początkowego stanu – w tym żonę Neifalty, która zginęła z pistoletem maszynowym w rękach.
Sam Neifalta przeżył, by walczyć dalej, ale nie trwało długo, nim dopadło go przeznaczenie. W listopadzie tego roku on i jego towarzysze zostali kolejny raz otoczeni w pobliskiej, odosobnionej zagrodzie i Neifalta zginął w wymianie ognia.


Gazeta wydawana przez litewski ruch oporu pod okupacją sowiecką

Kiedy Litwini wspominają antysowiecką insurekcję z lat czterdziestych i pięćdziesiątych, właśnie takie historie opowiadają. Takie bitwy stały się symbolem wszystkiego tego, co chcą pamiętać na temat własnego bohaterstwa i szlachetności sprawy.

Jeśli jednak spojrzeć na nią obiektywnie, bitwa pod Kalniškės ujawnia także wiele powodów, dla których taki opór był skazany na niepowodzenie. Przede wszystkim Sowieci mieli dużo lepsze zaopatrzenie – to nie im skończyła się amunicja. Także liczebnie znacznie przewyższali partyzantów pod Kalniškės, podobnie jak w niemal każdej innej bitwie tamtego okresu. Chociaż uważa się, że w latach 1944–1956 w ruch oporu na Litwie było zaangażowanych około 100 tysięcy ludzi – a Estonia i Łotwa szczyciły się kolejnymi 20–40 tysiącami – było to niczym w porównaniu z milionami żołnierzy, jakich Sowieci mogli zmobilizować natychmiast po pokonaniu Niemiec. Na poziomie lokalnym oznaczało to, że Sowieci mogli sobie pozwolić na stracenie w jednej bitwie dziesiątków, a nawet setek ludzi. Partyzanci – nie.

Bez względu na to, jak naszym zdaniem szlachetni czy odważni byli litewscy bojownicy, ich operacje przeciwko Sowietom miały istotne słabe punkty. Chociaż partyzanci byli bardzo dobrzy w błyskawicznych akcjach, nie mogli mieć nadziei na sprostanie sile wroga w zaciętej walce. Bitwa o Kalniškės jest wzorcowym przykładem tego, co się działo, kiedy takie grupy były zmuszone do walki na warunkach Sowietów. Dużo bardziej sensowne byłoby rozdzielanie się na małe oddziałki, które łączyłyby się tuż przed atakiem, a potem ponowne rozpraszały – i rzeczywiście taką taktykę partyzanci potem przyjęli. Ale do lata 1945 roku utrzymywali w określonych miejscach duże grupy bojowe. Jak Neifalta przekonał się na własnej skórze, większe oddziały dużo łatwiej było znaleźć i zniszczyć.

Przebieg zdarzeń pod Kalniškės był znamienny dla tego, co się działo w całym kraju: Sowieci lokalizowali pojedyncze grupy partyzanckie i wykańczali jedną po drugiej. Partyzanci przekonali się, że bardzo trudno jest im walczyć, gdyż nie koordynowali strategii na poziomie krajowym. Państwowe organy, które kierowały nimi na początku, zostały zlikwidowane przez radziecką tajną policję zimą 1944/1945 roku, a próby ponownego zjednoczenia ruchu oporu nastąpiły dopiero w roku 1946. Lokalni dowódcy partyzantów, tacy jak Jonas Neifalta, skłaniali się ku działaniu w izolacji: mieli znikomy kontakt z dowódcami z innych regionów i walczyli o czysto lokalne cele. Koordynowanie na wielką skalę poszczególnych działań partyzanckich było niemożliwe.

Dlatego właśnie rozpaczliwa obrona pod Kalniškės symbolizuje wszystkie słabości ruchu oporu: niedostatek zasobów, wysoki wskaźnik strat, błędną taktykę oraz brak spójnej strategii na poziomie narodowym. Jedyną ich przewagą było oddanie dla sprawy, o którą warto było walczyć, oraz wręcz straceńcza odwaga. Takich cech nie można nie doceniać, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę ich inspirujący wpływ na przyszłe pokolenia bojowników.

Co do samego Jonasa Neifalty, on także uosabiał zarówno męstwo partyzantów, jak i ich wady. Przejmując inicjatywę i dając przykład, inspirował swoich ludzi, z którymi dzielił wszystkie niebezpieczeństwa i niewygody. Nie była to forma przywództwa zamyślonego na długie przetrwanie: Neifalta przeżył swoich towarzyszy spod Kalniškės tylko o pół roku.

Sowiecki terror

Radziecka kampania przeciwko partyzantom była tak samo skuteczna i bezlitosna, jak przejmowanie przez nich władzy w Europie Wschodniej. Musiało tak być. Sowietów bardzo niepokoił zarówno zasięg, jak i determinacja członków ruchu oporu na Litwie. Na początku najważniejsza dla nich musiała być walka z Niemcami, więc po prostu nie mogli sobie pozwolić na to, by partyzanci zagrozili liniom zaopatrzeniowym dla frontu. W 1944 roku Ławrientij Beria, szef NKWD, rozkazał oczyścić Litwę z partyzantów „w ciągu dwóch tygodni” i oddelegował do tego jednego ze swoich najbardziej zaufanych podwładnych, generała Siergieja Krugłowa. Wśród żołnierzy, jakich Krugłow miał do dyspozycji, były dwie jednostki, które dopiero co zakończyły przeprowadzanie masowych deportacji Tatarów krymskich do Kazachstanu.

Krugłow był bezlitosnym, błyskotliwym strategiem, który instynktownie rozumiał, że partyzantów nie da się pokonać wyłącznie siłą militarną. Od samego początku do antypartyzanckich operacji starał się włączać lokalne litewskie bataliony, przede wszystkim w celu wywarcia wrażenia, że jest to bardziej wojna domowa aniżeli opór przeciwko sowieckiej okupacji. Pod jego przewodnictwem wszelkie metody były dozwolone, pod warunkiem że wspierały antypartyzancką krucjatę, i jego żołnierze rozpoczęli świadomą i rozmyślną kampanię terroru.


Oddział "leśnych braci"

Jedną z sowieckich metod było stosowanie tortur. Zwykle było to bicie, tak powszechne i brutalne, iż mówi się, że w jednym z okręgów Litwy 18 procent podejrzanych przez milicję zmarło w trakcie śledztwa8. Do innych technik należało rażenie prądem, przypalanie papierosem, przytrzaskiwanie rąk i palców więźniów drzwiami oraz podtapianie. Pewną bojowniczkę torturowano tak samo jak bohatera Roku 1984 George’a Orwella: Eleonorę Labanauskienė zamknięto w toalecie wielkości budki telefonicznej z pięćdziesięcioma szczurami. Oficjalnie tego rodzaju tortury były źle widziane przez władze, ale w rzeczywistości sankcjonowano je na każdym poziomie sowieckiej administracji. Sam Stalin stwierdził przed wojną, że stosowanie tortur jest „absolutnie właściwe i pożyteczne”, gdyż „przynosi rezultaty i znacznie przyśpiesza demaskowanie wrogów ludu”. Co najmniej do końca lat czterdziestych tajne służby radzieckie nadal cieszyły się stalinowską aprobatą dla tortur.

Chociaż istotnie dostarczały one władzom informacji, to miały także inne, mniej korzystne skutki. We wszystkich partyzanckich pamiętnikach można przeczytać dumne stwierdzenia, że „leśni bracia” woleliby zginąć, niż się poddać, i istnieją liczne opowieści o partyzantach usiłujących desperacko wyrwać się z okrążenia. To nie jest mit: sowieckie raporty także opisują nadzwyczajną determinację zarówno ukraińskich, jak i litewskich partyzantów, by nie dać się wziąć żywcem. Raport litewskiej milicji ze stycznia 1945 roku mówi o tym, jak oddziały służb bezpieczeństwa otoczyły dom z dwudziestoma pięcioma partyzantami, którzy odmówili poddania się nawet po tym, gdy dom został podpalony. Pięciu z nich wyrwało się na zewnątrz i czołgało po polu w kierunku załogi karabinu maszynowego, usiłując go uciszyć. Zostali zastrzeleni jeden po drugim, ale nie zrezygnowali z zadania. Reszta oddziału nadal strzelała z płonącego budynku, aż ten w końcu zapadł się i ich pogrzebał. Taka determinacja była jedynie częściowo spowodowana odwagą. Pewność, że będą torturowani, a przypuszczalnie także obawa przed tym, co mogliby ujawnić w trakcie przesłuchania, dostarczała partyzantom silnej motywacji, by nie dać się wziąć żywcem.

Stosowanie tortur to tylko jeden z elementów systemu terroryzowania tak partyzantów, jak i wspierającej ich ludności. Do innych sposobów zastraszania należały publiczne egzekucje przez powieszenie miejscowych przywódców partyzantki, deportacje podejrzanych o powiązanie z ruchem oporu i wystawianie na pokaz zwłok na rynku. W swoim pamiętniku Jozuas Lukša podaje sześć przypadków, kiedy trupy partyzantów wystawiono w wioskach, niekiedy w obscenicznych pozach, w celu sterroryzowania ludności – w ten sposób potraktowano ciało jego brata. Czasami NKWD zmuszał mieszkańców, by przyszli i przyglądali się zabitym, przy czym reakcję widzów obserwowano, by stwierdzić, po czyjej stronie stoją. „Jeśli widzieli, że przechodzący obok zwłok ludzie okazywali smutek lub żałość, aresztowali ich i torturowali, żądając ujawnienia imion i nazwisk zabitych”. Liczne opowieści mówią o okazywaniu nieżyjących dzieci rodzicom, którzy nie mogli ujawnić uczuć, bo to by ich zdradziło.

Cena za ujawnienie sympatii w podobnej sytuacji mogła być wysoka. Gorliwi funkcjonariusze nie wahali się atakować przyjaciół lub członków rodzin partyzantów, jeśli uważali, że to może wywabić rebeliantów z kryjówki. Najłagodniejsza kara, jakiej ci ludzie mogli się spodziewać, to aresztowanie i przesłuchanie, za którymi szła groźba zesłania na Sybir. Przypuszczalnie był to kolejny powód, dla którego partyzanci nie byli skłonni się poddawać. Wielu otoczonych przykładało granat do głowy i wysadzało się w powietrze, przede wszystkim po to, żeby nie można ich było rozpoznać i prześladować ich rodzin. Czasami Sowieci próbowali chirurgicznej rekonstrukcji, ale „w takich okolicznościach nawet ojciec nie rozpoznałby syna”.


Litewski generał Motiejus Pečiulionis-Miškinis

Niekiedy siły bezpieczeństwa posuwały się do stosowania jeszcze bardziej brutalnych metod wobec miejscowej ludności. Palenie domów i zagród było na Litwie dość rozpowszechnionym sposobem karania podejrzanych o przynależność do partyzantki i terroryzowania całych wspólnot. W końcu praktyki tej zakazał sam dowódca służb bezpieczeństwa, ale wydaje się, iż jego obiekcje wynikały nie z tego, że działanie to było nielegalne, ale z tego, iż podejrzewał, że niektóre jego oddziały napadają na niewinnych cywilów, by unikać walki z partyzantami. Wewnętrzne śledztwo ujawniło, że palono nie tylko budynki – niekiedy wraz z nimi palono ludzi. Na przykład 1 sierpnia 1945 roku dowodzony przez starszego lejtnanta Lipina pluton NKWD podłożył ogień pod dom w wiosce Švendriai w pobliżu Šiauliai. Według obecnego tam żołnierza, rodzina znajdowała się wówczas w środku:

Szeregowiec Janin podpalił dom z zewnątrz. Kiedy stara kobieta, robiąc znak krzyża, wyszła z budynku, a za nią dziewczyna, Lipin kazał im wrócić. Kobiety zaczęły uciekać. Lipin wyjął pistolet i zaczął do nich strzelać, ale chybił. Jeden żołnierz zastrzelił starą, podczas gdy Lipin pobiegł za dziewczyną i strzelił do niej z bliska. Potem rozkazał dwóm żołnierzom, by wzięli ciała i wrzucili przez okno do domu. Żołnierze złapali staruszkę za ręce i nogi i wrzucili do płonącego budynku, a potem zrobili to samo z ciałem dziewczyny. Niebawem przez inne drzwi wybiegł z wnętrza stary mężczyzna i syn. Żołnierze otworzyli ogień, ale nie trafili. Potem mnie i dwóm innym żołnierzom rozkazano złapać i zabić syna, ale nie udało się nam to, gdyż było ciemno i tamten uciekł. Wracając, zaczęliśmy przeczesywać pole żyta. Znaleźliśmy starszego mężczyznę; był ranny i czołgał się w zbożu. Jeden z żołnierzy go dobił i zanieśliśmy zwłoki do domu.

Następnego ranka żołnierze wrócili do spalonego domu, by zabrać ciało starszego mężczyzny na dowód, że wyeliminowali grupę „bandytów”. W pogorzelisku ujrzeli ciało nastolatka, który spłonął żywcem. Nie chcąc dźwigać zwęglonych ciał, ukradli świnię i dwie owce, należące do zabitych, po czym wrócili na posterunek.
Istnieją oczywiście liczne przykłady, że w domach palono żywcem także partyzantów, którzy nie chcieli się poddać, ale takie relacje jak przytoczona wyżej stanowią dowód, że takich praktyk nie byli skłonni akceptować nawet Sowieci. Terror stosowany na oślep bowiem skłaniał ludzi do przyłączenia się do ruchu oporu, zarówno z powodu oczywistego wstrętu wobec poczynań, których byli świadkami, jak i z obawy, że sami mogliby się stać kolejnymi ofiarami. Zdecydowanie usztywniał także postawę partyzantów i istotnie zapewniał im sprawę, o którą warto było walczyć. Radziecka doktryna zalecała dużo bardziej zogniskowany terror, skierowany bezpośrednio wobec tych, którym można było udowodnić wspieranie ruchu oporu: na wszystkich innych należało sprawiać wrażenie, że są stosunkowo bezpieczni tak długo, jak długo będą unikać partyzantów jak ognia. Jednak oficjalna polityka nigdy nie była egzekwowana i sadystycznym lokalnym oficerom często latami uchodziły na sucho przypadkowe akty terroru.

W miarę jak nasilały się walki partyzanckie, radzieckie metody stawały się coraz bardziej wyrafinowane. W 1946 roku zorganizowano całe oddziały fałszywych partyzantów w celu schwytania tych prawdziwych. Takie grupy udawały, że pochodzą z innego rejonu kraju, i podczas umówionego spotkania z prawdziwymi partyzantami zabijały ich oraz wszystkich świadków. Mordowano także i okradano cywilów, podszywając się pod partyzantów i przysparzając im tym samym złej sławy.

Oprócz tworzenia fałszywych band Sowieci zaczęli umieszczać agentów w oddziałach prawdziwej partyzantki. Czasami wykorzystywali w tym celu komunistów lub bałtyckich repatriantów, którzy w czasie wojny mieszkali w Związku Radzieckim, ale częściej usiłowali werbować członków ruchu oporu, by zwrócić ich przeciwko dawnym towarzyszom broni. Największym źródłem rekrutów były amnestie z 1945 i 1946 roku. Zgodnie z warunkami tych abolicji partyzanci uzyskaliby uniewinnienie, gdyby wyrzekli się swojej działalności i oddali przynajmniej jedną sztukę broni. W praktyce jednak aparat bezpieczeństwa groził tym ludziom deportacją, jeżeli nie zgodzili się szpiegować swoich towarzyszy, a nawet przystać do oddziałów partyzanckich w roli agentów NKWD. W takiej sytuacji większość z nich robiła jedyne, co było możliwe: zgadzali się pracować na rzecz sił bezpieczeństwa, a potem nic nie robili. Niektórzy ugięli się jednak pod naciskiem i zaczęli donosić na byłych przyjaciół.


Nazwiska partyzantów zamordowanych przez sowiecki aparat bezpieczeństwa

Przypuszczalnie największym sukcesem radzieckich szpiegów była infiltracja centralnej organizacji litewskiego ruchu oporu. Wiosną 1945 roku służba bezpieczeństwa zwerbowała lekarza nazwiskiem Juozas Markulis, który stał się jednym z najcenniejszych agentów. W trakcie następnych miesięcy Markulis zdołał przekonać partyzantów, że przewodzi podziemnej grupie wywiadowczej; zaczęto mu ufać do tego stopnia, że kiedy partyzanci próbowali stworzyć nową zwierzchnią organizację, Demokratyczny Ruch Oporu (Bendras Demokratinis Pasipriešinimo Sąjūdis, BDPS), Markulis został wybrany na jednego z przywódców. Milicja zdobyła pewną kontrolę nad tą organizacją dzięki Markulisowi, który wykorzystał swoją pozycję, by zachęcić partyzantów do demobilizacji i złożenia broni. Obietnicą fałszywych dokumentów udało mu się zdobyć listę członków partyzantki, a nawet ich zdjęcia. Za sprawą takich i podobnych akcji kilku regionalnych dowódców aresztowano, zabito, a w jednym przypadku na wschodzie kraju zastąpiono agentem Markulisa.

Na początku lat pięćdziesiątych Sowieci zorganizowali specjalistyczne grupy w celu wyszukiwania i monitorowania komórek partyzanckich na konkretnych obszarach. Ich zadaniem było stworzenie kompletnego dossier poszukiwanych partyzantów – nazwisk, pseudonimów, zwyczajów, metod kamuflażu i sygnalizowania, pomocników i kontaktów z innymi oddziałami – a potem ich wyeliminowanie. Ponieważ liczba partyzantów zaczęła topnieć, podobnie jak poparcie dla nich wśród ludności, ruch oporu nie mógł wiele zrobić, by się przed tym ochronić. Resztę partyzantów wytropiono jednego po drugim i wyeliminowano.

Partyzanci czy „bandyci”?

Były premier Estonii Mart Laar przedstawia w swojej historii estońskiej partyzantki opowieść o legendarnym bojowniku Antsie Kaljurandzie, który stał się znany jako „Ants Straszliwy”. Wedle tej opowieści Ants miał zwyczaj listownego ogłaszania swego przybycia w danej okolicy. Pewnego razu powiadomił kierownika restauracji w Parnawie, że określonego dnia o konkretnej porze zjawi się na obiad i spodziewa się szczególnie smacznego posiłku. Kierownik lokalu natychmiast powiadomił władze. W wyznaczony dzień restaurację otoczyły hordy tajniaków z NKWD, gotowych wyskoczyć z ukrycia i pojmać słynnego partyzanckiego dowódcę. Ants oszukał ich wszystkich, nadjechał radzieckim samochodem, z radzieckimi wojskowymi tablicami rejestracyjnymi, i w mundurze wysokiego rangą oficera. Niczego nie podejrzewając, enkawudziści zostawili go w spokoju. Po spożyciu obfitego posiłku Ants zostawił szczodry napiwek i włożył pod talerz karteczkę ze słowami: „Wielkie dzięki za obiad, Ants Straszliwy”. Kiedy enkawudziści się zorientowali, po partyzancie i jego kradzionym samochodzie dawno nie było śladu.


Ants Kaljurand, znany jako "Ants Straszliwy"

Podobne relacje ujawniają pewien problem ze zrozumieniem tego, co się działo podczas wojny partyzanckiej. Jest zwyczajnie nie do pomyślenia, by jakikolwiek leśny dowódca nabrał zwyczaju zawiadamiania listownie o swoim przybyciu albo że posuwałby się do takich popisów dla zjedzenia posiłku – a jednak podobne historie są powtarzane bez końca, jakby były prawdziwe. Litewski partyzant Juozas Lukša dostrzegł istotną rolę mitów w inspirowaniu ludzi, ale przyznał, że wiele z nich to bzdury: „Ludzie sympatyzowali z partyzantami”, napisał w 1949 roku, „zatem opowieści o ich heroicznych wyczynach były często przesadzone w takim stopniu, że ostawał się jedynie cień prawdy”.

Biorąc pod uwagę współczesną sympatię dla wszystkich, którzy się opierali radzieckim represjom, łatwo jest wpaść w uwielbienie. Bez względu jednak na to, jak bardzo podobałoby się nam wyobrażanie sobie partyzantów na wzór Robin Hooda, większość z nich ani trochę nie pasowała do tego romantycznego obrazu. Większość wstąpiła do ruchu oporu nie z bohaterstwa, ale by uniknąć aresztowania, deportacji lub wcielenia do Armii Czerwonej. I pozostawali w lesie tylko tak długo, jak długo korzyści przeważały nad ryzykiem: ogromna większość wróciła do cywilnego życia przed upływem dwóch lat.
Chociaż większość partyzantów wybrała opór ze względów narodowościowych i patriotycznych, było wielu takich, którzy ukrywali się przed Sowietami wyłącznie dlatego, że kolaborowali z Niemcami i chcieli uniknąć kary. Niektórzy byli podczas wojny mocno zaangażowani w antysemickie pogromy i masakry.

Zwłaszcza ukraiński ruch partyzancki wspierał się na brutalnej rasistowskiej ideologii, ale także w państwach bałtyckich niektóre oddziały partyzanckie miały mroczną historię. Pułk „Żelazny Wilk” na Litwie powstał w czasie wojny jako organizacja faszystowska. Chociaż rasistowska baza grupy zmalała znacznie do lata 1945 roku, to w opowiadanych przez bojowników historiach nadal pojawiały się antysemickie elementy. Przypuszczalnie nic dziwnego, że niektórzy na Zachodzie patrzyli podejrzliwie na ich motywy. Arcybiskup Canterbury wygłosił mowę sugerującą, że bałtyccy partyzanci są faszystami, których deportacja była usprawiedliwiona. Chociaż jego uwagi były z pewnością nieopatrzne, zawierały dość prawdy, by część błota przylgnęła.


Jonas Žemaitis-Vytautas

Jeszcze bardziej problematyczne dla partyzantów było twierdzenie przez Rosjan, że nie są bojownikami o wolność, a zwykłymi „bandytami”. Łatwo było to obalić, kiedy partyzanci toczyli zaciekłe walki z oddziałami radzieckiej armii, ale dużo trudniej, kiedy zostali zmuszeni zwrócić się przeciwko cywilom. Jak już wykazałem, partyzanci na Litwie doznali na początku tak ciężkich strat, że musieli zmienić taktykę. Począwszy od lata 1945 roku, ogromną większość zabitych stanowili cywile – głównie komunistyczni funkcjonariusze, którzy otwarcie współpracowali z Sowietami. To samo działo się w zachodniej Ukrainie oraz na Łotwie i w Estonii, gdzie ruch oporu nie był nigdy na tyle potężny, by otwarcie stawić czoło radzieckim siłom, więc cywile od samego początku byli głównym celem. Nieuchronnie ginęli niewinni ludzie i życzliwość wobec partyzantów zaczęła słabnąć.

Partyzanci musieli więc stąpać po kruchym lodzie. Żeby odnieść sukces, musieli się ustawiać na pozycji alternatywnej władzy, zdolnej narzucić swoją wolę ludziom. I trzeba było to zrobić bez piętnowania tych ludzi. Z jednej strony byli zobowiązani karać wszystkich, którzy ze zbytnim zapałem współpracowali z Sowietami, a z drugiej strony musieli przyznać, że wielu lokalnych funkcjonariuszy nie miało wyboru. Na terenach, na których partyzanci byli silni, mogli przynajmniej na jakiś czas narzucić własną formę porządku prawnego. Jednak na obszarach, gdzie byli słabi, ich działanie ograniczało się jedynie do naruszania prawa i porządku. Uzyskiwanie pomocy od wyczerpanej latami chaosu i rozlewu krwi ludności stawało się coraz trudniejsze.

Jak Sowieci, partyzanci posuwali się czasami do terroru. Niekiedy przemoc była jedynie wynikiem gniewu, frustracji lub rodziła się w ogniu walki. W marcu 1946 roku w estońskim miasteczku Osula partyzanci przypuścili atak na miejscowy „batalion niszczycielski” lub inaczej milicję ochotniczą. Była to po części próba narzucenia przez ruch oporu swojej władzy w okolicy, ale także akt odwetu za okrucieństwa milicji. Partyzanci sporządzili listę winnych funkcjonariuszy i na czas egzekucji uwięzili ich w aptece. Według świadków operacja przerodziła się wkrótce w krwawą orgię:

Leśni bracia zaczęli zabijać pojmanych zgodnie ze swoją listą. Wkrótce się zorientowali, że nie obejmuje ona wszystkich, których chcieli na niej mieć. Skutkiem zabijania część z nich wpadła w szał i zaczęła strzelać do kobiet i dzieci, których nie mieli w spisie. Zabito całe rodziny członków władz, którzy przysporzyli leśnym braciom cierpień. Na chwilę kobietom udało się powstrzymać rozlew krwi. W pewnym momencie odwiodły partyzantów od zastrzelenia żony dowódcy „batalionu niszczycielskiego”, mówiąc, że nie powinno się zabijać ciężarnej.

Uważa się, że tamtego dnia zastrzelono trzynaścioro ludzi, zanim partyzanci się rozproszyli i wycofali do swojej kryjówki.
W innych wypadkach istniały bardziej wyrachowane, polityczne powody terroryzowania społeczności. Usiłując powstrzymać reformę rolną, litewscy partyzanci atakowali czasami chłopów, którym przyznano ziemię z rozparcelowanych majątków. Według radzieckich raportów z prowincji Alytus w sierpniu 1945 roku partyzanci napadli z tego powodu trzydzieści jeden rodzin i zabili czterdzieści osiem osób:

Wśród zabitych było 11 osób w wieku od 60 do 70 lat, siedmioro dzieci od 7 do 14 lat i 6 dziewcząt w wieku od 17 do 20 lat. Wszystkie ofiary były biednymi rolnikami, którzy otrzymali ziemię [skonfiskowaną] bogatym kułakom. (…) Żadna z ofiar nie pracowała dla partii ani innych państwowych urzędów.

W latach późniejszych, kiedy gospodarstwa rolne kolektywizowano siłą, partyzanci uciekali się do palenia zbiorów, niszczenia maszyn spółdzielni rolnych i zabijania żywego inwentarza. Ponieważ jednak kolektywne gospodarstwa miały dostarczać kontyngenty do rządowych magazynów, często jedynymi poszkodowanymi byli sami rolnicy. Chcąc zgromadzić zapasy, partyzanci nie mieli wyboru, jak włamywać się do spółdzielczych składów. Ponieważ teraz należały one do całej gminy, cała gmina ponosiła straty. Według niektórych historyków wraz z upływem czasu akcje partyzantów zaczęły bardziej przypominać społeczny obstrukcjonizm niż ruch oporu.

Wielu zaczęło także zadawać pytania, do czego ta utrzymująca się przemoc ma niby doprowadzić. Stawało się coraz bardziej oczywiste, że partyzanci walczą o przegraną sprawę, i większość cywilów pragnęła jedynie, by przemoc ustała. Wielu ludzi zmuszonych do opowiedzenia się po którejś ze stron porzuciło niechętnie narodowościowe poglądy na rzecz stabilności. Pod koniec lat czterdziestych donoszenie na grupy partyzanckie stało się coraz bardziej powszechne, robili to nie tylko płatni informatorzy i byli partyzanci, których skłoniono do zmiany stron, ale i zwykli obywatele. W 1948 roku do większości aresztowań i zabójstw partyzantów – więcej niż siedmiu na dziesięciu – doszło dzięki pozyskaniu informacji. Innymi słowy – zostali zdradzeni.

Koniec ruchu oporu

Jednym z największych błędów partyzantów w krajach bałtyckich było przekonanie, że toczone przez nich walki są w głównej mierze zmaganiami wojskowymi. W rzeczywistości byli atakowani na kilku frontach – nie tylko militarnym, ale też ekonomicznym, społecznym i politycznym. Sowieci od samego początku rozumieli, w jak wielkim stopniu partyzantka zależy od pomocy lokalnych wiejskich społeczności. Zaczęli zatem demontować owe wspólnoty z bezwzględnością, która wprawiła bojowników w osłupienie.

Pierwszy cios nastąpił zaraz po zakończeniu wojny, gdy komuniści zapoczątkowali reformę rolną. To była kwestia, która podzieliła społeczeństwo, przy czym biedni i bezrolni znaleźli się naturalnie w dużo korzystniejszej sytuacji niż ci zmuszeni do oddania części majątku. Było dużo bardziej prawdopodobne, że do partyzantów przystaną średnio zamożni rolnicy niż biedniejsi chłopi – stworzyło to zalążek walki klas i pozwoliło władzom przedstawiać partyzantów jako reakcjonistów. Może się to wydawać nieistotne, ale w rzeczywistości było to ważne polityczne zwycięstwo komunistów, którzy mogli twierdzić, że są obrońcami biedoty. Wraz z innymi politycznie korzystnymi posunięciami, takimi jak przyznanie Litwinom Wilna – miasta, do którego zawsze rościli sobie prawa, ale go nie kontrolowali – oznaczało to, że na Litwie nie każdy był tak skłonny wspierać partyzantów, jak działo się to w pozostałych państwach bałtyckich.


Weterani litewskich oddziałów "leśnych braci", 2009

Drugi cios spadł w późnych latach czterdziestych, kiedy Sowieci ponownie podjęli proces deportacji wrogów politycznych. Między 22 a 27 maja 1948 roku z Litwy wywieziono ponad 40 tysięcy ludzi; w marcu następnego roku dołączyło do nich kolejne 29 tysięcy. Deportacje 43 tysięcy mieszkańców Łotwy na Syberię położyły kres nadziejom na skuteczną walkę. Chociaż na krótką metę wydarzenia te sprawiły, że więcej ludzi pragnęło uciec do lasu i przyłączyć się do partyzantów, to zarazem pozbawiły ich wsparcia lokalnych mieszkańców. Od tego momentu partyzanci nie mogli już polegać na tym, że okoliczna ludność dostarczy im żywność i inne zapasy. Przeciwnie – musieli wyjść z ukrycia i rekwirować to, czego potrzebowali, informując tym samym władze o swojej obecności.

Ostateczny cios partyzanckim liniom zaopatrzeniowym zadała polityka kolektywizacji, która niemal wyeliminowała z rolnictwa prywatne osoby. Kiedy prawie wszystkie gospodarstwa znalazły się w posiadaniu państwa, zniknęli sympatyzujący z bojownikami chłopi, na których ci mogliby polegać. Kolektywizacja w państwach bałtyckich była nawet intensywniejsza niż w innych krajach bloku komunistycznego. Na początku 1949 roku skolektywizowanych było jedynie 3,9 procent litewskich gospodarstw rolnych, 5,8 procent estońskich i około 8 procent łotewskich. Kiedy polityka kolektywizacji została formalnie ogłoszona, wielu wieśniaków się jej opierało, ale później, gdy licznych chłopów ukarano deportacjami, reszta dostosowała się do nowych zasad. Pod koniec tego roku pod kontrolę państwa zostało oddanych 62 procent litewskich gospodarstw rolnych. W Estonii i na Łotwie, gdzie partyzantka nie była tak silna, a opór był mniej zorganizowany, było to odpowiednio 80 i 93 procent.
Po zniszczeniu sieci wsparcia partyzantów w kraju jedynym ich ratunkiem była pomoc z Zachodu. W desperacji słali na Zachód emisariuszy, by ci domagali się wsparcia. Najbardziej znany był Litwin Juozas Lukša, który przeszedł granicę z Polską i na początku 1948 roku dotarł do Paryża. Miał ze sobą listy do papieża i Organizacji Narodów Zjednoczonych, opisujące brutalne deportacje, jakie odbywały się na Litwie. Jednak wysiłki Lukšy, by wzbudzić zainteresowanie Zachodu dla jego sprawy, spełzły na niczym. Pomijając kilka niezdecydowanych działań zachodnich agencji wywiadowczych, partyzantów z krajów bałtyckich pozostawiono samym sobie.

W 1950 roku, kiedy Lukša wrócił na Litwę, toczyła się tam walka o przegraną sprawę. Rzesze partyzantów, którzy zapełniali lasy między 1944 a 1947 rokiem – w liczbie nawet do 40 tysięcy – teraz stopniały do zaledwie dwóch tysięcy. Do lata 1952 roku pozostało ich prawdopodobnie jedynie pięciuset. Powrót Lukšy był wielkim wydarzeniem dla Sowietów. Tropiły go dosłownie tysiące enkawudzistów, którzy przeczesywali lasy w okolicach Punii i Kazlų Rūdy. W końcu został zdradzony przez kogoś, kogo uważał za przyjaciela, wciągnięty w zasadzkę i zastrzelony. Taki sam los spotkał – jednego po drugim – wszystkich leśnych dowódców na Litwie. W 1956 roku, dwanaście lat po rozpoczęciu zmagań, ostatnie partyzanckie grupy zostały ostatecznie zlikwidowane.

Narody męczenników

Pomimo przerażającej skuteczności radzieckich sił bezpieczeństwa partyzancka sprawa nigdy nie została całkiem przegrana. Nawet po schwytaniu w 1956 roku ostatniego wielkiego dowódcy Adolfasa Ramanauśkasa – pseudonim Vanagas („Jastrząb”) – w przepastnych litewskich lasach pozostało około czterdziestu pięciu partyzantów. Jeszcze w 1965 roku milicja otoczyła dwóch pozostałych na wolności partyzantów: zastrzelili się, by uniknąć uwięzienia. Ostatniemu litewskiemu partyzantowi, Stasysowi Guidze, ukrywanemu przez ponad trzydzieści lat przez pewną wieśniaczkę, udało się uniknąć pojmania aż do śmierci w 1986 roku.

Dwaj bracia, Estończycy Hugo i Aksel Mõttus, zostali w końcu schwytani przez policję w 1967 roku. Przez dwadzieścia lat, w ciągu których na skutek głodu i chorób stracili ojca, brata i siostrę, mieszkali w zimnych i wilgotnych leśnych bunkrach. Wszystkich krewnych pogrzebali w lesie. W lecie 1974 roku partyzant Kalev Arro został zastrzelony przez radzieckich funkcjonariuszy, na których natknął się w wiosce Võrumaa. Ale ostatni estoński partyzant, August Sabbe, zginął dopiero cztery lata później, kiedy w sierpniu 1978 roku próbowało go aresztować KGB. Sabbe chciał uciec, wskakując do rzeki Võhandu, ale utonął.


Adolfas Ramanauskas-Vanagas - bohater litewskiej partyzantki antykomunistycznej

W szczytowym okresie zimnej wojny, kiedy kraje bałtyckie znajdowały się pod radzieckim panowaniem, nie dało się uniknąć wniosku, że tacy ludzie zmarnowali sobie życie. Jak ci zapomniani japońscy żołnierze, którzy przebywali na odległych pacyficznych wysepkach do lat siedemdziesiątych, albo jak samotnik Manuel Cortés, hiszpański republikanin, który ukrywał się przed Franco do 1969 roku, również ostatni partyzanci prowadzili wojnę długo po tym, gdy reszta świata poszła swoją drogą. Stawiali na nowy konflikt między Stanami Zjednoczonymi i ZSRR i za błędną ocenę sytuacji zapłacili życiem oraz więzieniem i deportacją bliskich. Mimo całej odwagi i patriotyzmu ich opór wobec sowieckiej władzy zdawał się ostatecznie nie mieć znaczenia.

Nie można jednak lekceważyć wpływu, jaki wojna partyzancka miała na późniejsze ruchy oporu. Postępowanie Sowietów z partyzantami i ich rodzinami, choć na krótką metę skuteczne, doprowadziło jedynie do powstania całych zastępów permanentnie niezadowolonych ludzi. To ci, których wykluczono z uczestnictwa w życiu społecznym i których dzieciom odmówiono pracy i dostępu do wykształcenia, staną się później najbardziej aktywnymi członkami ruchów dysydenckich w krajach bałtyckich.

W latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ludność tych państw opierała się represjom i chociaż nigdy nie podniosła ponownie broni przeciwko Sowietom, wciąż inspirowały ją wspomnienia partyzanckich bojów. Bez końca opowiadano leśne historie; w domach śpiewano partyzanckie pieśni, co znalazło później odzwierciedlenie w tallińskiej „śpiewającej rewolucji”. Powielano i rozpowszechniano pamiętniki partyzantów, takie jak autorstwa Juozasa Lukšy Partizanai, który się stał bestsellerem na Litwie krótko po ogłoszeniu przez nią niepodległości w 1990 roku. Partyzancka wojna do tego stopnia zainspirowała jednego z pierwszych postradzieckich premierów Estonii, że później on również napisał książkę na ten temat.
Historia bitwy o Kalniškės, którą zrelacjonowałem na początku rozdziału, stanowi idealny przykład tego, w jaki sposób partyzantka inspirowała – i nadal inspiruje – kolejne pokolenia. Po latach historia bitwy przeniknęła do folkloru, powstały pieśni unieśmiertelniające ostatnią heroiczną batalię. Zamiast blednąć z czasem, historia w istocie zyskiwała głębię i oddźwięk. W latach osiemdziesiątych byli partyzanci wrócili do Kalniškės i wznieśli sanktuarium dla poległych towarzyszy, w którym odprawiono uroczystości w rocznicę bitwy. W 1989 roku stało się to źródłem napięć w stosunkach z Sowietami. Stacjonujący w pobliskim radzieckim garnizonie żołnierze celowo odbywali ćwiczenia w czasie rocznicowych obchodów i strzelali nad głowami zgromadzonych ludzi. W nocy zniszczyli świątynię. Jednak po uzyskaniu przez Litwę niepodległości wzniesiono nowy pomnik, a ciała poległych pod Kalniškės partyzantów ekshumowano i godnie pochowano. Dzisiaj bitwę wciąż upamiętniają doroczne uroczystości, w których uczestniczą byli partyzanci i ich rodziny, przedstawiciele litewskiego rządu i wojska, a także lokalni politycy i uczniowie. Wydarzenie urosło do rangi symbolu nie tylko bohaterstwa partyzantów, ale i zmagań o niepodległość Litwy, które trwały niemal pół wieku.

Nie należy dzisiaj lekceważyć zmagań leśnych braci jako bezsensownego poświęcenia. Ich skazana na porażkę walka nie jest tylko pewną historią o tragicznym zakończeniu – od wczesnych lat dziewięćdziesiątych stała się także częścią ogólnej historii, którą wieńczy odzyskanie niepodległości przez wszystkie trzy kraje bałtyckie. W tym kontekście ofiary poniesione przez partyzantów i ich bliskich oraz zwolenników są przynajmniej częściowo usprawiedliwione. Mimo dziesiątków tysięcy zabitych po obu stronach oraz wegetujących na uchodźstwie i zmarnowanych egzystencji obywatele Litwy, Łotwy i Estonii widzą teraz w czynach leśnych braci sprawę wartą zachodu i źródło narodowej dumy.

źródło: histmag.org/Lesni-bracia-baltyccy-zolnierze-wykleci-8346

Zagadki „Jaskini Fauna”

kwk2222013-09-06, 17:45


Jaskinia leżąca w pobliżu Penteli k. Aten uważana była od dawna za miejsce szczególne. W starożytności czczono tam bożka Pana, a z biegiem lat uznano za strefę, wokół której koncentrują się zjawiska nadprzyrodzone – od tajemniczych hałasów i obserwacji nieznanego pochodzenia świateł, po incydenty bardziej nietypowe, jak zmienione stany świadomości. Kontrowersji dodały tej sprawie zagadkowe prace prowadzone pod osłoną „operacji wojskowej”, które przerwały badania nad tym miejscem.



Trudnym zadaniem jest w kilku zaledwie akapitach opowiedzieć sagę zagadkowej jaskini położonej na stokach góry Penteli (Pentelikon) w pobliżu miasta o tej samej nazwie położonego niedaleko Aten. Od niepamiętnych czasów miejsce to uważane jest za niezwykłe, i to z różnych powodów. W 1982 r. historię jaskini i jej sąsiedztwa spisał znany autor Georgios Balanos w książce „Zagadka Penteli”.

Było to jedno z ostatnich poważnych i dokładnych opracowań tego przypadku. Wraz z upływem czasu pojawiały się nowe produkcje, w tym telewizyjne dokumenty, które coraz bardziej odchodziły od właściwej wersji. Co gorsza, wraz z tym jak temat stawał się coraz popularniejszy, pojawiały się w nim „dodatki” będące pogłoskami, niepotwierdzonymi faktami czy wręcz dezinformacją. Skutkiem było niestety pojawienie się w jaskini intruzów, którzy poszukiwali tam sobie tylko wiadomych rzeczy. Aby jednak nie przedłużać, przyjrzyjmy się początkom tej historii.

Epicentrum zagadki Penteli stanowi Jaskinia Davelisa – miejsce, które jest obiektem zainteresowań archeologów, historyków, ale również parapsychologów. Dla niektórych stanowi ona najsilniejsze „miejsce mocy” w Attyce. W ciągu ostatnich kilku dekad jaskinia uległa sporej dewastacji jednak wciąż da się wyczuć w tym miejscu specyficzną atmosferę.

Jaskinia (która mierzy 60 m. długości, 40 m. szerokości i 20 m. wysokości) znajduje się wewnątrz dawnego kamieniołomu, gdzie wydobywano marmur do budowy Partenonu i Akropolu. Do dziś zachowały się tam ślady starożytnych dróg, którymi transportowano urobek. Już w starożytności jaskinia ta uznawana była za miejsce święte, choć niektórzy uznają, że służyła celom religijnym już w prehistorii (ślady osadnictwa w tym rejonie pochodzą z neolitu). Uważano ją za „Panaipolion” – kaplicę Pana. W odległości zaledwie kilkuset metrów znajdowała się druga świątynia w Jaskini Nimf, leżąca nieco wyżej, choć zniszczona wskutek prac wydobywczych przeprowadzanych w ostatnich dziesięcioleciach. Znalezione w niej eksponaty do dziś podziwiać można w Ateńskim Muzeum Archeologicznym.

Atmosfera Jaskini Davelisa przyciągała pustelników już w okresie bizantyjskim. Zarówno ona sama, jak i jej okolice zamieszkiwane były przez mnichów i innych „świętych mężów”. Istnieje bardzo bogaty folklor i liczne opowieści związane z rzekomo nadprzyrodzonymi zjawiskami, jakie miały tam zachodzić. Relacje pochodzące z czasów nam współczesnych mówiły o spotkaniach z dziwnymi istotami czy obserwacjach nieznanych obiektów latających.

U wejścia do Jaskini Davelisa znajdują się dwie średniowieczne kaplice, z których jedna poświęcona była św. Mikołajowi a druga św. Spirydionowi. Przypuszczenie to opiera się jednak tylko na tradycji ustnej, a w rzeczywistości stanowią one jeden kompleks świątynny, choć nietypowo podzielony na dwa.

Twierdzi się, że w XIX w. Christos Natsios znany jako Davelis – słynny rozbójnik i złodziej, używał jaskini jako jednego ze swych skarbców rozrzuconych w całej Attyce i stąd wzięła się jej nazwa. [Hipoteza podana przez pisarza J.L. Tomkinsona wskazuje, że nazwa jaskini nie pochodzi od pseudonimu Natsosa, lecz od zniekształconego słowa „diabolos” – diabeł – przyp.tłum.] Według legend Davelis wdał się w romans z francuską arystokratką, która przebywała w Pałacu Plakentia w pobliżu dzisiejszego Palaia Penteli. Legenda głosi, że między jaskinią a pałacem istniał system korytarzy, które dochodziły także do Klasztoru Pentelikon i innych, dalej położonych miejsc, w tym do Pireusu a nawet na wyspę Salamis. W pobliżu klasztoru rzeczywiście znajdują się niedostępne obecnie katakumby, jednak kwestia istnienia tuneli pod Atenami stanowi bardzo długą i mocno eksploatowaną w ostatnich latach historię.



Plan Jaskini Davelisa, gdzie według podań znajdowała się świątynia Pana - przypominającego wyglądem satyra (rzymskiego fauna) boga pasterzy, lasów i pól

Okolice jaskini, jeszcze przed gw🤬towną rozbudową przedmieść Aten w latach 60-tych i 70-tych ub. wieku, stanowiły miejsce sielankowe, porośnięte bujnym sosnowym lasem (którego większa część spłonęła podczas pożaru w 1995 r.). Do samej jaskini nie wiodła żadna droga, a jedynie leśnie ścieżki. Dla wielu osób tereny te stanowiły idealne miejsce sobotnio-niedzielnego wypoczynku. Pod koniec lat 60-tych grupa badaczy zjawisk paranormalnych dowiedziała się o incydentach zachodzących w jaskini i zdecydowała się na rozpoczęcie projektu badawczego. Wśród nich był Georgios Balanos (ur. 1944), dzięki któremu opowieść o niej stała się potem bardzo dobrze znana.

Lokalne relacje o wydarzeniach w jaskini skupiały się na dziwacznych dźwiękach o nieznanym pochodzeniu, obserwacjach świateł, nagłych skokach temperatury a także spotkaniach ze zjawami i innymi dziwnymi istotami. Popularna wśród miejscowych legenda opowiada o chłopach, którzy słyszeli w pobliżu jaskini nieznanego pochodzenia głosy, śpiewy i płacz. Przedwojenna opowieść mówi o mężczyźnie, który udał się do Katsoulerthi w pobliżu Pentelikon, aby zbierać żywicę. Ponieważ wybrał się tam z samego rana, na miejscu uciął sobie drzemkę. Niespodziewanie obudziło go dziwne „zawodzenie”. Kiedy się ocknął ujrzał bardzo wysoką nagą postać w dziwnym nakryciu głowy, która niebawem uciekła z krzykiem do lasu. Inna opowieść miała miejsce w okolicach wspomnianego Pałacu Plakentia. Przechodząca nocą w jego pobliżu kobieta poczuła nagle paniczny strach. Niespodziewanie ujrzała przed sobą idącą w jej stronę zjawę kilkuletniej dziewczynki, która następnie „uleciała z wiatrem”.

Grupie Balanosa udało się odkryć m.in. silne anomalie magnetyczne. Niestety, wkrótce po rozpoczęciu projektu prace utknęły w martwym punkcie. Okazało się bowiem, że cokolwiek „straszyło” w jaskini, uwzięło się na samych badających, wpływając także na nich w sposób bezpośredni. Były to incydenty obejmujące m.in. awarie sprzętu rejestrującego czy nawet dziwne zachowanie samych eksperymentujących. Ich latarki włączały się lub wyłączały bez powodu (rzekomo nawet bez baterii), aparaty ur🤬amiały się same, jakby wykonując zdjęcia niewidocznym rzeczom lub osobom a przyrządy miernicze „szalały”. Przypadki braku świadomości upływu czasu, dziwne zachowania, ataki paniki czy nawet tymczasowe „zaginięcia” należały do często spotykanych doniesień z Jaskini Davelisa.

Badania utknęły w martwy punkcie a na początku lat 70-tych projekt został zawieszony. Przez kilka lat temat jaskini nie był podejmowany, aż do 1977 r., kiedy rozpoczęto kręcenie filmu dokumentalnego o zjawiskach tam zachodzących. Nigdy go jednak nie wyemitowano. W czasie przedsięwzięcia doszło do próby nielegalnych wykopalisk na wielką skalę, a teren wokół jaskini został otoczony drutem kolczastym. Nikt nie wiedział, co dzieje się w środku, gdyż wejścia pilnowali strażnicy. Na miejscu interweniowała policja, jednak jak się okazało, prace zlecone zostały przez greckie wojsko i znajdowały się poza jej jurysdykcją. Choć podobne przedsięwzięcie było do pomyślenia w czasie dyktatury wojskowej w Grecji, w roku 1977 czegoś podobnego raczej nie tolerowano.

Doszukiwano się różnych wątków. Jako mocodawców tych prac wymieniano Greckie Siły Powietrzne, Marynarkę, służby specjalne, NATO, „Amerykanów” a także wielkie koncerny produkcyjne. Nikt jednak do dziś nie wziął za to odpowiedzialności. Co ciekawe, to przedsięwzięcie także utknęło w martwym punkcie i nie zostało doprowadzone do końca. Brak rezultatów pozwolił na rozmycie odpowiedzialności.

Według nieoficjalnych informacji, Greckie Siły Powietrzne (lub NATO) próbowały utworzyć w jaskini podziemną bazę rakiet, bunkier przeciwatomowy lub magazyn głowic jądrowych. Wybór miejsca o dużym znaczeniu archeologicznym spowodował jednak znaczne komplikacje, a w toku prac okazało się, że ze względu na swoją budowę jaskinia nie nadaje się do konstrukcji instalacji wojskowej.

Niebawem po zakończeniu projektu, prace były sporadycznie kontynuowane, głównie przez „dzikich archeologów”, którzy dostawali się do Jaskini Davelisa przez dziurawe ogrodzenie z drutu kolczastego, przy którym mało kiedy przebywali strażnicy. Miejsce stało się zatem znowu łatwo dostępne dla gości oraz badaczy. Całe przedsięwzięcie poskutkowało ogromnym zniszczeniem zarówno samej jaskini, jak i kościółków. Dno jaskini zostało obniżone i usunięto z niego tysiące ton rumoszu skalnego. W środku powstały betonowe ściany, zaś korytarze prowadzące do naturalnych sal, w tym do niewielkiego jaskiniowego stawu (gdzie miała dawniej mieścić się świątynia rogatego bożka), zostały niemal w pełni zniszczone lub zasypane tonami skał.



Wszystko skończyło się w roku 1983, kiedy interwencja Ministerstwa Kultury doprowadziła do zatrzymania działań w jaskini, jednak nikt nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego nikt nie zauważał dewastacji trwającej od 1977 r. Co ciekawe, nie był to jednak koniec projektu, gdyż wkrótce w pobliżu jaskini powstały cztery ślepo zakończone tunele. Powoli jednak czas zaczął odciskać swoje piętno na wzniesionych tam betonowych przegrodach i pozostawionym sprzęcie, który niszczał. Jaskinia stała się na powrót atrakcją turystyczną, choć pojawiały się także donosy o sekciarskich praktykach, jakie próbowano kultywować w jej wnętrzu.

W 1990 r. sprawa przybrała kolejny obrót i znowu rozpoczęły się prace na wielką skalę. Tym razem jednak sytuacja była zgoła odmienna i wykonawców (kimkolwiek byli) zmuszono do porzucenia przedsięwzięcia kiedy tylko uwagę na nie zwróciła opinia publiczna. Cały czas grota stanowiła jednak refugium dla różnego rodzaju sekt odprawiających „magiczne” rytuały. Pozostawiały one po sobie nie tylko wznoszone wewnątrz kamienne ołtarzyki, ale i napisy i przede wszystkim mnóstwo śmieci.

Częstotliwość incydentów o zabarwieniu nadprzyrodzonym, jakie zdarzały się w okolicach jaskini miała być niezwykle wysoka. Oprócz spotkań ze „zjawami” świadkowie mówili m.in. o obserwacjach obiektów UFO oraz o znacznie dziwaczniejszych incydentach, jak ten zawarty we wspomnianej na początku książce Balanosa.

W połowie kwietnia 1977 r. L.X. oraz jego żona V.M. wybrali się na Pentelikon. W pewnym miejscu na skalistym wzgórzu ujrzeli oni… samochód. Znajdował się on w przedziwnym miejscu, gdzie nie mógł trafić w normalny sposób, nie uszkodziwszy się w znaczny sposób. Przez wiele kolejnych dni auto pozostawało w tym samym miejscu. Pewnego dnia para, w towarzystwie swojej znajomej, udała się na miejsce po raz kolejny, aby sprawdzić, czy właścicielowi udało się je wydostać. Ostatecznie postanowili oni wspiąć się na miejsce, gdzie znajdował się samochód, który jak się okazało, był nietknięty. Oprócz niego nie widać było tam nic oprócz owalnych śladów długości pół metra, które widoczne były także w trudno dostępnych miejscach, gdzie nie mógł pozostawić ich człowiek. Turyści nie zwrócili na to jednak uwagi. Dziewczyna, która odwiedzała z nimi Penteli wyprzedziła ich o kilkanaście metrów i dotarła do miejsca ukrytego za krzewami, gdzie skały formowały niewielką wnękę. Wkrótce małżeństwo usłyszało jej przeraźliwy krzyk. Kiedy dotarli do niej dowiedzieli się, iż kobieta ujrzała „białe stworzenie, obrzydliwe białe stworzenie” o owalnym kształcie i wzroście ok. 60 cm, bez żadnych wyraźnych szczegółów za wyjątkiem „dwóch wielkich i lśniących oczu”. Małżonkowie nie widzieli nic, jednak niebawem L.X. zauważył, że gałęzie ruszają się tak, jakby stało za nimi jakieś zwierze. Cała trójka uciekła z tego miejsca i wróciła do Aten. Nie był to jednak koniec.

Parę dni później nietypowe doświadczenie stało się udziałem pana L.X. Podczas kolejnej wycieczki na Penteli, której sprawa nie dawała mu spokoju, mężczyzna niespodziewanie wpadł w panikę, głośno krzycząc. Po chwili nie był w stanie wydusić z siebie słowa, a wszystko obserwowała jego żona. Gdy doszedł do siebie wyjaśnił jej, że gdy zamierzał uruchomić samochód ujrzał obok niego wielką, czarną, wirującą kulę. Nie był w stanie opisać zbyt wielu szczegółów. Twierdził jednak, że wyglądała na „włochatą” lub „utkaną z gęstego czarnego dymu”. L.X. twierdził, że z jego punktu widzenia wszystko wydawało się trwać zaledwie ułamek sekundy. W tym samym czasie odniósł on wrażenie, że „coś stara się wedrzeć do jego umysłu”.

Zamek Ogrodzieniec

konto usunięte2013-09-06, 9:47
Umocnienia powstały prawdopodobnie za panowania Bolesława Krzywoustego(początek XII wieku). Zostały jednak zrównane z ziemią przez tatarów w roku 1241. W połowie XIV wieku zbudowano zamek w stylu gotycki- siedzibę rodu rycerskiego Włodków Sulimczyków. Warownia była doskonale wkomponowana w teren: z trzech stron osłaniały ją wysokie skały, a obwód zamykał kamienny mur, wjazd prowadził wąską szczeliną między skałami.



Następnie w 1562 r. zamek przeszedł w posiadanie Jana Firleja, marszałka wielkiego koronnego, jako męża Zofii, córki Seweryna Bonera. W 1587 r. zamek został zdobyty przez wojska arcyksięcia Maksymiliana, pretendenta do tronu polskiego, a w 1655 r. został częściowo spalony przez wojska szwedzkie, które stacjonowały w nim prawie dwa lata, rujnując znaczną część zabudowań. Kolejnym właścicielem zamku został w 1669 r. Stanisław Warszycki, kasztelan krakowski. Zamek ogrodzieniecki za jego panowania został częściowo odbudowany po zniszczeniach dokonanych przez Szwedów.
Ostatnim właścicielem warowni została pochodząca z pobliskiego zaścianka rodzina Wołczyńskich. Po wojnie obiekt znacjonalizowano. Prace konserwatorskie, zmierzające do zachowania zamczyska w formie trwałej ruiny i udostępnienia go dla zwiedzających, rozpoczęto w 1949, a ukończono w 1973 roku.
Według niektórych badaczy zjawisk paranormalnych zamek jest miejscem nawiedzonym, podobno pojawia się w nim „Czarny pies”. Starsi mieszkańcy przekonują, że na terenie warowni widzieli w nocy dużego czarnego psa, który ciągnął za sobą trzymetrowy łańcuch. Według legendy stwór jest duszą kasztelana krakowskiego Stanisława Warszyckiego. Był on właścicielem zamku a w połowie XVII wieku, w historii zapisał się jako wieli patriota, obrońca Częstochowy, bohater w potyczkach ze Szwedami. Natomiast w podaniach ludowych utrwaliła się jego inna twarz(bezwzględnego okrutnika i sadysty). Według legend nadzorował, oraz brał udział w torturach opornych poddanych. Warszycki nie znosił sprzeciwu, pewnego dnia rozkazał nawet wychłostać na dziedzińcu swoją żonę. W kulturz ludowej przedstawiano go jako diabła: „był człowiekiem zamożnym, ale złego charakteru. Srogi i nielitościwy był zarówno dla służby jak i dla swoich kolejnych żon. Jedną ponoć za niewierność żywcem zamurował, inną chłostał publicznie. Dopóki nie spotkał swej Heleny i nie został pantoflarzem. Jednak na starość co złe, to wróciło. Obiecawszy córce Barbarze część majątku jako bogaty posag nie podarował jej nic. Bo chciwy był. Podobno do dziś pilnuje swoich skarbów, których dotąd nikt nie odnalazł. Podczas księżycowych nocy pojawia się pod postacią wielkiego psa, obwiązanego brzęczącym łańcuchem, pilnującego dostępu do kosztowności”.




W 1973 roku zamek Ogrodzieniec posłużył jako część plenerów zdjęciowych do serialu Janosik.
W 1980 r. kręcono na zamku film "Rycerz", w reżyserii Lecha Majewskiego.
W 1984 r. heavymetalowy zespół Iron Maiden nagrał na zamku wstawkę filmową, która została użyta w filmie Live After Death w części Behind The Iron Curtain. Materiał został wykorzystany przy utworze Hallowed Be Thy Name.
W 2001 r. w ruinach kręcono zdjęcia do „Zemsty” w reżyserii Andrzeja Wajdy. Do zamku dobudowano duże fragmenty dekoracji, które nie zostały usunięte po zakończeniu zdjęć.



Źródła:
pl.wikipedia.org/wiki/Zamek_Ogrodzieniec
zamek-ogrodzieniec.pl/kategorie/legendy
zamkipolskie.com/ogro/ogro.html

Franklin Castle, Cleveland(Ohio)

konto usunięte2013-09-04, 22:23
Dziwne głosy i dźwięki, płacz dziecka, poruszające się przedmioty, przeszywające zimno…to tylko kilka przykładów jakie miały miejsce w Franklin Castle. Mieszkańcy Cleveland twierdzą, że jest to najbardziej nawiedzony miejsce w stanie Ohio. W domu miało miejsce wiele zagadkowych zgonów, w ścianach odnaleziono kości i tajne przejścia pomiędzy pokojami…



Dwór znajduje się we wschodniej części Cleveland. Wśród wielu duchów w tej rezydencji, najbardziej znana jest „kobieta w czerni”. Mieszkańcy zgłaszali, iż widzieli w domu młodą kobietę w czerni chodząca po korytarzach. Ponadto obserwowali inne dziwne zjawiska jak: poruszające się przedmioty, samoistnie zamykające i otwierające się drzwi, tajemnicze mgły. Jednak największą zagadką były szkielety kilkunastu niemowląt lub dzieci, odnalezionym w małym pomieszczeniu na parterze. Przeprowadzający badania lekarz określił tylko, iż znalezione kości są bardzo stare.
Zamek został wybudowany w XIX wieku(w necie znalazłem kilka dat), dla imigranta niemieckiego pochodzenia Hannesa Tiedemanna. Budynek składa się z czterech kondygnacji i z ponad dwudziestu pokoi, na zewnątrz jest ogrodzenie z ciemnego kamienia. Ogólnie dom wygląda trochę upiornie.
Gdy dom był gotowy Hannes zamieszkał w nim wraz z rodziną. W opinii sąsiadów był bardzo surowy dla żony i dzieci. W roku 1881 piętnastoletnia córka właściciela zmarła. Oficjalną przyczyną śmierci była cukrzyca, ale część sąsiadów twierdziła, że dziewczyna powiesiła się na strychu. Miesiąc później zmarła matka Hannesa(przyczyny zgonu nie ustalono). Przed rokiem 1888 Tiedemann pochował jeszcze troje swoich dzieci(nie wliczając nieślubnych potomków). Siedem lat później zmarła jego żona Louise, z powodu choroby wątroby. Samotny Hannes postanowił sprzedać posiadłość(kupiła go rodzina Mullhauser) i rozpocząć nowe życie, jednak w 1908 roku zmarł.


Hannes Tiedemann(zdjęcie powyżej)

Po śmierci Hannesa, pojawiały się nowe pogłoski o dawnym właścicielu. Sąsiedzi winili go za śmierć jego siostrzenicy(dziewczyna się powisiła) Ponadto twierdzono, że Tiedemann zabijał swoje nieślubne dzieci, a zwłoki ukrywał na terenie posiadłości lub w budynku. Były także pogłoski, że dawny właściciel zabił jedną ze swoich kochanek, Rachael. Oficjalną przyczyną zgonu było udławienie, a dziwne ślady na szyi nieboszczki policja tłumaczyła, iż powstały gdy Tiedemann próbował ją ratować. Wiele osób uważa, że to właśnie Rachael jest „kobietą w czerni”. Ciekawostką jest, że po tym wypadku w Cleveland znacznie wzrosła liczba osób zmarłych przez udławienie.
Kolejni właściciele sprzedali posiadłość niemieckiej partii socjalistycznej w 1913 roku. Niektórzy sąsiedzi uważali, iż nowi mieszkańcy byli szpiegami. Pojawiały się różne plotki np. sądzono że: w domu odbywały się tajne spotkania, w jednym z tuneli zamordowano około dwudziestu osób, na poddaszu przeprowadzano eksperymenty…ale nie znaleziono żadnych dowodów.
W 1968 do domu wprowadziła się rodzina Romano. Planowali otworzyć w nim restaurację, ale…wieczorami słyszeli: dziwną muzykę organową(choć w domu nie było organów), kroki i głosy. Ponadto Dzieci państwa Romano zaczęli mieć wyimaginowanych przyjaciół. Twierdziły, one że jedno z nich nawet z nimi rozmawia(miała to być mała dziewczynka). Ich matka szukała pomocy u księdza(odmówił odprawienia egzorcyzmów), oraz Northeast Ohio Psychical Research Society. W 1974 pani Romano ujrzała w domu małą dziewczynkę, która powiedziała iż niedługo całą jej rodzina zginie. W tym samym roku wszyscy wyprowadzili się z domu.
Kolejnym właścicielem był Sam Muscatello. Gdy dowiedział się, że w domu są tajne przejścia i tunele postanowił je przeszukać, w jednym z nich, w wieży odnalazł ludzki szkielet. Kilka dni później zaczął się źle czuć(nie znalazłem dokładniejszego opisu), lekarze nie wiedzieli jak mu pomóc, w końcu postanowił sprzedać zamek.
Od tego czasu posiadłość wielokrotnie zmieniała właściciela. W latach dziewięćdziesiątych część budynku spłonęła, władze planowały nawet rozbiórkę. Jednak właściciel postanowił przeprowadzić remont. Obecnie Franklin Castle jest jedną z atrakcji miasta. Hasło najbardziej nawiedzony dom w Ohio przyciąga turystów, badaczy czy zwykłych ciekawskich.

Adres:

4308 Franklin Boulevard
Cleveland, Ohio
United States





Rzeź w Glencoe

konto usunięte2013-09-04, 20:02


Szkocja, podobnie jak większość krajów Europy posiada w swojej historii kilka ciemnych kart, kilka wydarzeń haniebnych dla całego narodu. Bez wątpienia wydarzeniem takim jest rzeź w Glencoe.

Wydarzenie to miało miejsce 13 lutego 1962 roku w dolinie Glencoe, stąd nazwa. Dolina ta położona jest na wyżynach Szkocji, w regionie Strathclyde. Wodzowie klanów góralskich zostali przekupieni przez nowo utworzony rząd w Edynburgu aby zaakceptowali króla Wilhelma III. Gdy owi wodzowie jednak nie przyjęli łapówki wydano rozporządzenie, które mówiło, że ten kto do końca 1691 roku nie złoży przysięgi nowemu królowi będzie traktowany jak zdrajca. Wodzowie większości klanów, wierni swojemu przeświadczeniu mówiącemu o oddaniu władzy prawowitemu monarsze, jeden po drugim akceptowali władzę Wilhelma III.
Najdłużej z oddaniem honorów zwlekał niejaki Alastair Maclan, przywódca klanu MacDonaldów. Opieszałość Maclana wynikała nie tylko z wierności poprzedniemu królowi, Jakubowi VII, ale również ze względu na obecność na tronie królewskim rodu Campbellów, odwiecznych wrogów MacDonaldów. Ostatniego możliwego dnia, 31 grudnia 1691 roku Maclan przybył do garnizonu wojskowego w Fort William, aby tam złożyć przysięgę na ręce komendanta. Okazało się jednak, że ów komendant nie miał uprawnień do przyjmowania przysięgi, stąd Maclan złożył ją dopiero 6 stycznia 1692 roku. Rząd, szczególnie ród Campbellów jednak starali się wykazać, że Maclan złożył przysięgę o tydzień za późno, nie biorąc pod uwagę niedogodnie, które postawiono na jego drodze. Sami podsunęli Wilhelmowi rozkaz eksterminacji MacDonaldów z Glencoe.

1 lutego 1692 r. przybyła do Glencoe 2. kompania Pułku Piechoty Hrabstwa Argyll pod dowództwem kpt. Roberta Campbella. Podając jako pretekst przybycia wizytę u swej bratanicy, żony syna MacIana, kpt Campbell i jego żołnierze przez 12 dni korzystali z gościnności MacDonaldów. W międzyczasie inne oddziały miały zamknąć drogi ucieczki z doliny.

13 lutego rano żołnierze rozpoczęli masakrę zaskoczonych gospodarzy. Najprawdopodobniej zginęło 37 osób, w tym wódz klanu, dwie kobiety i dwoje dzieci, a wieś została spalona. Większość mieszkańców Glencoe zdołała uciec w góry, gdzie z głodu i mrozu zginęło ok. 40 osób, w większości kobiet i dzieci.

Wieść o zbrodni obiegła szybko góry Szkocji, a dzięki jakobickim pamfletom także całą Europę.

Rządy w Londynie i Edynburgu starały się bezskutecznie zatuszować sprawę. Zaprzeczono osobistemu rozkazowi króla nakazującemu masakrę, a całą winą obarczono Johna Dalrymple. Jedyną konsekwencją, jaką poniósł, była krótkotrwała utrata stanowiska członka rady. Robert Campbell otrzymał po tygodniu od masakry awans na majora.

Moore'a Crossing Most (Austin, TX)

konto usunięte2013-09-04, 13:59
Moore'a Crossing Most (Austin, TX)

Most zbudowano na rzece Kolorado w 1884 roku.
Według świadków od kilkudziesięciu lat na moście, oraz w jego pobliżu można usłyszeć przedziwne odgłosy, oraz zobaczyć zaskakujące zjawiska. Opierając się na miejscowej legendzie, na moście został powieszony biały mężczyzna. Powodem tej zbrodni miał być romans z czarnoskórą kobietą .Osoby spacerujące w pobliżu tego miejsca twierdzą, że dostrzegli wisielca. Gdy zbliżyli się do tego miejsca, nikogo tam nie było. Ponad to okoliczni mieszkańcy wielokrotnie widzieli dziwnie ubraną kobietę, która w nocy stała na moście i płakała. Gdy ktoś próbował zbliżał się do niej, aby pomóc lub zapytać co się stało kobieta znikał.
W latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia policja odnotowała dużą liczbę zgłoszeń dotyczących wałęsającej się pary(mężczyzny i kobiety), ubranej w staromodne ubrania. Jeden ze zgłaszających, twierdził, że para przeszła obok niego nic nie mówiąc, jakby go nie widziała. Zaniepokojonemu i zdziwiony ubiorem spotkanych osób postanowił spytać czy skąd wracając, jednak gdy się odwrócił nikogo już nie było.
Inny świadek(również w latach osiemdziesiątych), poinformował policję, że jadąc w nocy samochodem ujrzał mężczyznę idącego po moście. Postanowił podjechać i zaproponować podwiezienie do miasta, ale gdy zaczął się do niego zbliżać, osoba znikła.
Elementami spójnymi w relacjach świadków jest: pora w jakiej widziano osoby(około północy), dziwny strój(staromodny, z innej epoki), oraz miejsce w jakim widziano osoby lub osobę.

Adres:
Richard Moya Park
10001 Burleson Road
Austin 78719
Travis County
Texas USA







Polska Marynarka Wojenna w II wojnie światowej

konto usunięte2013-09-02, 19:19
W latach 1939-1947 Polska Marynarka Wojenna funkcjonowała w ramach Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Polskie okręty działały u boku Royal Navy na Oceanie Atlantyckim, Morzu Śródziemnym, Północnym i Arktycznym, biorąc udział m.in. polowaniu na Bismarka i desancie na brzegach Normandii...


Oznaczenia wiekowe materiałów są zgodne z wytycznymi
Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji

Oświadczam iż jestem osobą pełnoletnią i wyrażam zgodę na ukrycie oznaczeń wiekowych materiałów zamieszczonych na stronie
Funkcja pobierania filmów jest dostępna w opcji Premium
Usługa Premium wspiera nasz serwis oraz daje dodatkowe benefity m.in.:
- całkowite wyłączenie reklam
- możliwość pobierania filmów z poziomu odtwarzacza
- możliwość pokolorowania nazwy użytkownika
... i wiele innnych!
Zostań użytkownikiem Premium już od 4,17 PLN miesięcznie* * przy zakupie konta Premium na 6 miesięcy. 6,00 PLN przy zakupie na jeden miesiąc.
* wymaga posiadania zarejestrowanego konta w serwisie
 Nie dziękuję, może innym razem