Lipiec 2013
PN WT ŚR CZ PT SO ND
1 2 3 4 5 6 7
8 9 10 11 12 13 14
15 16 17 18 19 20 21
22 23 24 25 26 27 28
29 30 31
Sierpień 2013
PN WT ŚR CZ PT SO ND
1 2 3 4
5 6 7 8 9 10 11
12 13 14 15 16 17 18
19 20 21 22 23 24 25
26 27 28 29 30 31
Wrzesień 2013
PN WT ŚR CZ PT SO ND
1
2 3 4 5 6 7 8
9 10 11 12 13 14 15
16 17 18 19 20 21 22
23 24 25 26 27 28 29
30

2 lata temu w hameryce odbyła sie impreza "noc strachu".
Pośród wielu atrakcji których można było spotkać były doj🤬e domy strachu. W niektórych momentach szło sie obsrać, ale efekty mieli na najwyższym poziomie. Normalnie gratka dla sadoli bo chyba każdy chciałby przejść się po takim budynku

Ogólnie hamerykańce mają zajebiście co do takich atrakcji a w Europie co jak co ale tak dobrze nie ma.

Troche kasy, czasu i można zwiedzać do porzygu




Ogólnie parka jeździ sobie po kraju w poszukiwaniu takich atrakcji i mają tego więcej.

Fajne, niebanalne kręgi w zbożu

Konto usunięte • 2013-08-26, 16:57
Jak wskazuje tytuł nie wrzucam tego, by wywołać dyskusję sceptyków, nie sceptyków i hejtujących trolli pośrodku. Uznałem, że twórcy tych dzieł, kim by nie byli, zasługują na docenienie w formie takiego małego wernisażu
















Wszystkie dzieła są dość nowe i pochodzą z Anglii. Zanim mnie ześlą do dokumentalnych dziękuję za uwagę.

Polski Harrods

Vof2013-08-26, 0:31
TO MÓGŁ BYĆ POLSKI HARRODS

Gdyby nie wojna, ten budynek byłby polskim Harrods’em. To tam po raz pierwszy w Polsce wykorzystano reklamę świetlną, sprzedaż wysyłkową czy zwracano uwagę na psychologię klienta. Dom Braci Jabłkowskich był fenomenem na skalę europejską. Cezary Łazarewicz, dziennikarz i autor książki „Sześć pięter luksusu”, w specjalnym wywiadzie dla VUMAGA opowiada o fascynującej historii tego budynku.



Jerzy Zawisak: Jest pan tutaj mile widzianym gościem?

Cezary Łazarewicz: Mam nadzieję, że tak. Na razie nikt mnie tutaj nie rozpoznaje, choć nie wykluczone, że za kilka tygodni przy wejściu będą mnie zatrzymywać ochroniarze (śmiech).

Historia domu Braci Jabłkowskich, w którym właśnie się znajdujemy, przypomina kanwę filmu sensacyjnego. Jak pan ją odkrył?

Najlepiej znana jest historia sporu obecnego okupanta domu Braci Jabłkowskich ze spadkobiercami. Mniej więcej od początku lat 90. w prasie – nie tylko lokalnej – ukazują się obszerne teksty relacjonujące ten spór. Wydawało mi się, że w tej kwestii niczego nowego już nie jestem w stanie odkryć, dlatego postanowiłem sięgnąć do korzeni, czyli do historii samego budynku, która okazała się fascynująca.



Pamiętam, jak babcia opowiadała mi, że przed wojną robiła zakupy u Jabłkowskich. Myślałem wtedy, że to zwykły dom towarowy. Nie zdawałem sobie sprawy, że jego właściciele byli prawdziwymi odkrywcami, którym do dziś wiele zawdzięczam. To oni przywieźli do Warszawy inną cywilizację. Stosowali w swoim sklepie rozwiązania, które do dziś z powodzeniem wykorzystywane są w wielu centrach handlowych.

Początki tego biznesu nie były łatwe. Jabłkowscy zmagali się z wieloma przeciwnościami losu, ale w końcu udało im się osiągnąć sukces.

To prawda. Myślę, że niewielu jest w Polsce przedsiębiorców, którzy mogliby się pochwalić taką wiedzą i doświadczeniem na temat prowadzenia własnego biznesu jak oni. Zaczynali od niewielkiego sklepiku przy ulicy Widok. Dwadzieścia lat zajęło im by się przenieść na Bracką 23, gdzie ćwiczyli się w technikach handlowych. Kiedy do gry wkroczył Józef Jabłkowski, dla którego rodzina szykowała zupełnie inną przyszłość, wszystko się zmieniło. Miał być przecież fabrykantem, a został współwłaścicielem sklepu.



Dlaczego?

Bo był wizjonerem, młodym entuzjastą, który wierzył, że wszystko jest możliwe. Jako młody człowiek jeździł po świecie. To on przywiózł do Warszawy pomysł na otwarcie domu towarowego i namówił łódzkich oraz warszawskich przedsiębiorców, żeby zainwestowali w to nowatorskie przedsięwzięcie. W kronikach z tamtych lat znajdziemy bardzo ciekawe opisy dotyczące budowy samego domu, o którym pisano, że jest równie ważny jak Teatr Polski czy Most Poniatowskiego, wybudowane, mniej więcej, w tym samym czasie.

Dla Jabłkowskich zawsze najważniejsza była rodzina. Myśli pan, że to stanowiło o sile tego interesu?

Józef Jabłkowski, senior rodu, był typowym pozytywistą – organizował na wsi szkoły dla biedoty, wybudował tam pierwszą fabrykę cukru i cukierków. Propagował pracę u podstaw. Stworzył coś na kształt spółdzielni, która inwestowała w rozmaite przedsięwzięcia – m.in. kolej żelazną. Po śmierci wspólnika stracił to wszystko, popadł w długi i wylądował w więzieniu.

Z opresji uratował go jego dawny przyjaciel, warszawski przemysłowiec Wilhelm Rau, u którego pracował Bolesław Prus. Dał mu pracę w Warszawie, która była wtedy prowincją imperium rosyjskiego. W tym trudnym dla Jabłkowskich czasie Józef mógł liczyć na wsparcie dzieci. Wtedy pojawił się też pomysł założenia rodzinnego interesu.



Historia Jabłkowskich to nie jest tylko historia mężczyzn. Ważną rolę odgrywały też kobiety.

Kobiety w drugiej połowie XIX wieku miały zupełnie inny status niż mężczyźni. Kiedy Józef senior wysłał syna na studia do Niemiec i Francji, uznał, że musi wymyślić też coś dla najmłodszej córki, Anieli. Pomógł jej rozkręcić niewielki sklep z artykułami biurowymi. Nie widział w tym specjalnego potencjału, bo mężczyźni z rodziny Jabłkowskich skupiali się wówczas na przemyśle tkackim.

Aniela pisała do przedsiębiorczego brata listy z prośbą o wsparcie. W końcu Józef zdecydował się przyjechać do Warszawy i pomóc jej w rozwoju sklepu. Zaskakiwał wszystkich swoimi pomysłami – zmienił lokalizację, powiększył asortyment i powoli zaczął budować handlowe imperium. Gdyby nie brat, Aniela niewiele by sama zdziałała. Zresztą była bezwzględnie podporządkowana ojcu.

Jabłkowscy stali się prekursorami nowoczesnego handlu. Jako pierwsi wprowadzili sprzedaż wysyłkową, reklamy świetlne... Co jeszcze im zawdzięczamy?



Już sto lat temu bez wspomagania się Internetem stworzyli coś, co przypominało dzisiejszy serwis Allegro. Sprzedażą wysyłkową, którą podbili Cesarstwo Rosyjskie. Wykorzystywali nowoczesną techniki handlowe i reklamowe, działali na podświadomość klienta i zatrudniali hostessy nazywane wówczas propagandzistami.

Komunizm pozbawił Jabłkowskich dorobku życia i uznał ich za wrogów, a nas zakupów na wysokim poziomie.. Gdyby nie ówczesne władze, dziś Dom Braci Jabłkowskich byłby polskich Harrod'sem. W 1939 roku, gdy brakowało już powierzchni handlowych, gotowy był projekt rozbudowy obiektu. Na rogu Brackiej z Chmielną miał powstać ogromny kompleks handlowy na miarę europejską. Tylko, że wojna pokrzyżowała im plany. To, co nie udało się Józefowi Jabłkowskiemu, zrealizowali 70 lat później jego wnukowie – Jan i Tomasz Jabłkowscy w postaci Nowego Domu Jabłkowskich.



A jak traktowali klientów?

Jako pierwsi w Polsce zaczęli zwracać uwagę na psychologię klienta. Wiedzieli, że sposób, w jaki zostanie potraktowany, ma przełożenie na to, ile pieniędzy zostawi w ich sklepie.

Pracownicy przechodzili specjalne szkolenia pozwalające rozpoznać różne typy klientów i zastosować wobec nich najlepsze techniki sprzedaży. Sprzedawcy mieli instrukcję, jak sobie poradzić z krnąbrnymi klientami. Milczących mieli zagadywać, bojaźliwych zachęcać miłymi uwagami, pyszałkom schlebiać, a próżnym wtykać najdroższe towary.

Kiedy na początku lat 90. pojawiły się w Polsce hipermarkety okazało się, że techniki, które stosowali ich właściciele, były wykorzystane przez Jabłkowskich już w czasie I wojny światowej..

W Warszawie krążyły plotki, że Jabłkowscy byli najlepszymi pracodawcami. Podobno każdy subiekt marzył, żeby u nich pracować.

Zarobki nie były rewelacyjne, ale warunki socjalne – tak. Uczyli pracowników języków i organizowali kółka zaingerowań. Były wspólne wyjazdy na kajaki, wycieczki, gra w tenisa, a dla matek – opieka nad dziećmi. Przed wojną planowali wybudować dla pracowników dom wczasowy. Szukali najlepszej lokalizacji. Nie zdążyli. Jedna ze sprzedawczyń opowiadała mi, że za pięć złotych pojechała na wczasy. Resztę dołożył jej sklep. Jeśli chodzi o sprawy socjalne – zafascynowani byli rozwiązaniami Henry’ego Forda i próbowali go naśladować.
Po wojnie pracownicy sami zmobilizowali się, by odbudować Dom Braci Jabłkowskich. To świadczy o ich ogromnym przywiązaniu i szacunku. Więź między pracownikami a Jabłkowskimi była niesamowita, daleka od dzisiejszych korporacyjnych standardów. Feliksa Jabłkowskiego jeszcze trzydzieści lat po zlikwidowaniu firmy pracownicy tytuowali panem dyrektorem. W najtrudniejszych czasach pustych półek zostawiali mu towar pod ladą.
Jabłkowscy z wielkim szacunkiem odnosili się do wszystkich pracowników – od kierownika po sprzątaczkę. Józef nawet do pracujących tam 17-latków zwracał się per pan. Widziałem list, w którym Józef udzielał rad synowi. Najważniejsza z nich była taka: szanuj swoich pracowników; zniewagi nigdy ci nie wybaczą. I tego się trzymali.

Co po wojnie zmieniło się w architekturze tego budynku?

Na szczęście niewiele, choć na początku lat 70. był plan zburzenia budynku. Jego struktura nie została zniszczona. Najważniejsze przestrzenie, czyli klatki schodowe wyglądają identycznie jak przed wojną. Zniszczono coś ważniejszego: symbol polskiego kupiectwa i tradycję rodzinną.

Historia braci Jabłkowskich zaczęła się od upadku. Być może teraz ich potomkom uda się wygrać walkę z nieuczciwymi najemcami i zacząć wszystko od początku?

Na początku lat 90. członkowie rodu zebrali się i postanowili odzyskać własność, nie dla pieniędzy, ale z szacunku do pracy przodków. Walka o dom Jabłkowskich trwa już 23 lata, ale jestem pewien, że zakończy się sukcesem. I wtedy to miejsce, tak jak 70 lat temu, będzie promieniować na całą Warszawę.

źródło: vumag.pl/wywiady/to-mogl-byc-polski-harrods,59467.html

Sztuczka z wykałaczkami :)

Konto usunięte • 2013-08-26, 11:14
Sztuczka z wykałaczkami i wodą
Dla tych którzy nie wiedzą jak została wykonana Explain


po tagach nie znalazłem
No to zapraszam do zabawy. Zgadujemy i wrzucamy zdjęcie, na którym są spedalone guwnixy, których płeć jest ciężko rozpoznać.

Nekrofil z Sochaczewa

Ratilt2013-08-26, 19:44
Był rok 1984, cmentarz przy Alei 600-lecia w Sochaczewie. Noc. Ktoś rozkopuje grób pochowanej niedawno starszej kobiety. Dokopuje się do trumny i odchodzi. Nie udało się wtedy ustalić, kto i z jakich pobudek tego dokonał. Jak usłyszałem wówczas, w Wojewódzkim Urzędzie Spraw Wewnętrznych w Skierniewicach, dochodzenie umorzono.

To, co zdarzyło się rok później, na innym sochaczewskim cmentarzu, wzburzyło mieszkańców miasta i wywołało szereg plotek i domysłów.

- To było w październiku 1985 roku - mówił mi wtedy Marian Florczak, mieszkający obok cmentarza. - Wyszedłem wyrzucić śmieci. I zobaczyłem dym na cmentarzu, dzień wcześniej był pogrzeb. Pomyślałem, że zapaliły się wieńce. Podszedłem do tego grobu. Był otwarty, z ziemi wystawały gołe nogi. Tam była pochowana siedemdziesięcioletnia kobieta. Podszedłem bliżej i zobaczyłem, że ona wisi rozebrana na prętach. Nogi miała do tych prętów przywiązane. Paliła się odzież i trumna.

I tym razem nie udało się ustalić sprawcy profanacji zwłok. Pojawiły się natomiast plotki.

- To było z zemsty, gdyż ta kobieta wydała Niemcom Ż🤬dów.
- Rodzinne porachunki, coś ze spadkiem było nie tak, jak trzeba.

Wszystkie te pogłoski - rozpowszechniane w tamtym czasie w Sochaczewie - okazały się chybione. Odżyły raz jeszcze, przy trzecim i ostatnim przypadku.

- Sprawdzaliśmy różne wersje, które się pojawiały przy tych sprawach, ale żadna się nie potwierdziła - wspomina Ireneusz Kisiołek, który w tamtym czasie rozpoczął pracę w Wydziale Kryminalnym Rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Sochaczewie.

Satanista czy nekrofil

Tymczasem, 2 kwietnia 1987 roku, na cmentarzu przy ulicy Traugutta, dokonano kolejnego makabrycznego odkrycia. 30 marca pochowano tam starszą kobietę, która chorowała na raka. Na jej grób, 2 kwietnia, przyszli córka i syn zmarłej. Podchodząc zauważyli odsuniętą płytę nagrobną. Dostrzegli, że nie ma kwiatów i coś jeszcze... kawałek wiszącego ciała. Przestraszyli się.

Wkrótce przybyła na miejsce ekipa dochodzeniowa, która stwierdziła, że w grobie, na prętach wiszą zwłoki rozebranej kobiety. Pręty miała podłożone pod pachami, nogi oparte o grób. Paliła się odzież i trumna. Miała nadcięte piersi.

- Byłem wówczas na oględzinach zwłok - wspomina Ireneusz Kisiołek. - To było dla mnie szokujące przeżycie.

Cmentarz przy ulicy Traugutta otoczyli milicjanci, nikt niepowołany nie mógł wejść na jego teren. Jednak ulica wiedziała swoje.

- To zrobili sataniści - ekscytowała się uczennica pobliskiego liceum. - Teraz jest ich pełno. Kto inny odważyłby się nocą wejść na cmentarz i rozkopać grób?

- Jakiś zboczeniec i tyle – skwitował sprawę jej kolega.

- To musiał być jeden człowiek – dedukował starszy mężczyzna, mieszkaniec pobliskiego osiedla. – Nie wierzę, żeby znalazło się w tym mieście dwóch nekrofilów i żeby się zgadali, że wspólnie to zrobią. A komu innemu chciałoby się trzy razy przyjeżdżać do Sochaczewa i rozkopywać groby? To musiał być miejscowy.

- Mówi pan, że za każdym razem mógł to robić kto inny? Ja w to nie wierzę. Tylu zboczeńców to tu nie ma - przekonywał wówczas jeden z gapiów.

Milicja przystąpiła do szeroko zakrojonych działań operacyjnych. Wzmocniono patrole, sprawdzano kartoteki i wszelkie informacje, choćby nawet z pozoru nie związane ze sprawą. Starano się zbudować portret psychologiczny nekrofila. Co nie było łatwe, gdyż podobne zaburzenia były w Polsce odosobnione. Znany był w tym czasie przypadek Edmunda Kolanowskiego - seryjnego mordercy i nekrofila z Poznania. Jednak rok wcześniej wykonano na nim wyrok śmierci.

W końcu milicjanci trafili na trop sochaczewskiego nekrofila. Zatrzymano podejrzanego o dokonanie tych czynów Kazimierza T. Jednak nie było na niego twardych dowodów. - Był dość sprytny i nie chciał się do niczego przyznać - opowiada Ireneusz Kisiołek. - Skorzystaliśmy wówczas z konsultacji seksuologa Zbigniewa Lwa Starowicza.

Zbigniew Lew Starowicz rozmawiał z Kazimierzem T. przez 4 godziny. W trakcie tej rozmowy T. przyznał się do wszystkiego.

Był podekscytowany

Jak zeznał, 2 kwietnia 1987 roku wypił z kolegami trzy wina i butelkę wódki. Był podekscytowany, coś go "nosiło", nie mógł znaleźć sobie miejsca. Autobusem miejskim pojechał na dworzec PKP. Tam trochę pokręcił się bez celu. W pobliżu dworca znajdowało się Technikum Ogrodnicze. Poszedł tam. Prawdopodobnie podglądał mieszkające w internacie dziewczęta. Było późno, coś pchnęło go w kierunku cmentarza.

O tym, co Kazimierz T. robił na cmentarzu, dowiedziałem się wówczas od Mariana Florczaka, który uczestniczył w wizji lokalnej.

- Byłem na wizji świadkiem. On opowiadał wszystko. Powiedział, że miał na cmentarzu w krzakach bzu schowane pręty, które były mu potrzebne do otwarcia grobu i trumny. Opowiadał, jak otworzył pieczarę, zdjął deski, papę, płytki cementowe. Wszedł do grobu, wyjął zwłoki z trumny i wyciągnął z pieczary. Naznosił zniczy z innych grobów, pozapalał je. Mówią, że chciał mieć jasno. Bo to go podniecało. To wszystko działo się około północy. Zmarłą położył na sąsiednim grobie, rozebrał i na tym grobie odbył z nią stosunek. Jak już było po wszystkim, to położył na prętach ułożonych w poprzek grobu. Miał gwóźdź i tym gwoździem porysował denatce piersi. Mówił, że nie podpalał trumny i ubrania. Ponoć do grobu wpadł znicz i trumna zapaliła się sama. Gdy o tym wszystkim opowiadał był spokojny, nie denerwował się - powiedział Florczak.

Kazimierz T. pochodzi z rodziny dotkniętej patologią społeczną. Kilkanaście lat swojego wówczas 38-letniego życia, spędził w więzieniach. Ostatnie dwa lata był na wolności. Nikt nie podejrzewał go o tego typu dewiacje.

Oswojony z cmentarzem

- Siedział w więzieniu, to prawda – zauważa sąsiadka Kazimierza T. - Kościół nawet okradł, ale żeby coś takiego zrobić? Nikt by nawet nie pomyślał.

Przebywając - co prawda sporadycznie - na wolności, Kazimierz T. starał się pracować. Przez pewien czas był nawet pomocnikiem grabarza. Udało mu się założyć rodzinę, urodziło mu się dziecko. Z żoną jednak rozwiódł się i zamieszkał u matki.

Marian Florczak zna go od dziecka. - Mieszkali obok nas na Cmentarnej. Potem przenieśli się do "Pekinu", ale on tu zaglądał, przychodził pogadać. Znajomy człowiek, wydawał się całkiem normalny. Jak go zobaczyłem na tej wizji, to mnie zatkało, nikt by nie pomyślał, że to on - mówił.

- Trochę kradł, ale był spokojny – dodaje żona pana Mariana. - On z cmentarzem to był oswojony od maleńkości. Co też się panie porobiło, ludzie gorsze od diabła.

Milicjanci, którzy go przesłuchiwali, mówili mi wtedy, że był opanowany i spokojnym głosem opowiadał o tym, co robił, tak, jakby mówił o codziennych czynnościach.

- Przyznam, że nieswojo się czułem w jego obecności - opowiadał mi w 1987 roku jeden ze śledczych, który przesłuchiwał Kazimierza T. - Trochę mnie brało obrzydzenie. Jak mu daliśmy herbatę lub wodę to potem się te szklanki wyrzucało. Nikt by się po nim już z niej nie napił.

Wzgarda i poniżenie towarzyszyły także Kazimierzowi T. w zakładzie karnym, gdzie spędził zaledwie rok za dopuszczenie się zbezczeszczenia zwłok. Wkrótce wrócił do Sochaczewa, gdzie nosił nieodłączne piętno nekrofila.

- Towarzystwa szukał wśród podobnych sobie degeneratów - mówi jego były sąsiad. - Nawet nie wiem, czy on jeszcze żyje. W jego środowisku nie żyje się dłużej niż do sześćdziesiątki. Pewnie się zapił na śmierć.

- To prawda, on już nie żyje - potwierdza Ireneusz Kisołek. - Pewnie spoczywa nieopodal swoich ofiar...

Skopiowane chamsko z nasygnale.pl

Zderzenie z drzewem

Konto usunięte • 2013-08-26, 19:56
Bliskie spotkanie z naturą

Lewacki pro-homoseksualny obrazek

Konto usunięte • 2013-08-26, 22:27
Witam. Przed chwilą dostałem niesamowitego bólu dupy z powodu poniższego obrazka. Znalazłem go gdzieś na facebook'u i pomyślałem że wam się spodoba. Śmierdzi od niego lewactwem na 100 km. Ostatnie zdanie na obrazku poprostu niszczy wszystko o co walczą ludzie z iq powyżej buta. Oto on:



post ma na celu niszczenie środowisk homoseksualnych

Reklama bananów !

reedock2013-08-26, 19:12


Taka trochę inna reklama.

@YT