#wrocław

Bo Polacy są zajebiści

mikel19942013-07-11, 15:23
Pomyślałem, że podzielę się z Wami skromnym reportażem o minionym tygodniu mojego życia. Może ktoś nas widział?

Tratwą do Wrocławia

„Wiecie, że Kanałem Gliwickim można dopłynąć do Amsterdamu?” zapytał jeden z moich kolegów podczas nudnej lekcji w klasie maturalnej. „To zbudujmy tratwę i popłyńmy!” powiedział rozentuzjazmowany inny towarzysz rozmowy. Pomysł, choć wydawał się abstrakcyjny, był brany coraz bardziej na poważnie. Co prawda Holandia była poza naszym zasięgiem, ale leżący po drodze Wrocław już nie koniecznie. Faktycznie, trójka gliwickich maturzystów: Piotr, Daniel i Jakub, postanowiła popłynąć do stolicy Dolnego Śląska na własnoręcznie wykonanej jednostce o nazwie „Mroczny Kaktus”.

Rozpatrując nasze możliwości konstrukcyjne i potencjalne zasoby materiałowe, postawiliśmy na połączenie drewna z powietrzem zamkniętym w butelkach po wodzie mineralnej. Po ogłoszeniu akcji wśród znajomych, puste pięciolitrówki zaczęły powoli wpływać (połączenie słów „powoli” i „pływać” ma horrendalne znaczenie dla dalszej części historii) do naszych magazynów, a my zaczęliśmy przygotowywać plan struktury naszego pojazdu, który można by najłatwiej opisać słowami: katamaran wiosłowy. Dwa pływaki, o łącznej wyporności blisko 600kg, zostały umieszczone w uprzednio przygotowanej konstrukcji, pod pokładem stworzonym z trzech drewnianych palet. Budowa ruszyła tuż po maturach, a łączny czas na nią poświęcony przekroczył 30 godzin. Uzbrojeni w m.in. gitary, harmonijki, kamerę i wiosła, przetransportowaliśmy samochodem ciężarowym nasz pojazd i wyposażenie nad Kanał Gliwicki na wysokości miejscowości Bycina, gdzie nastąpiło pierwsze i jak najbardziej udane wodowanie tratwy. Tam przeżyliśmy pierwszą noc w spartańskich warunkach… Pod mostem.

Pierwszego lipca nastąpił właściwy początek wyprawy. Po załadowaniu wyposażenia na pokład i odbiciu od brzegu, nastąpiło zatrważające zderzenie z dołującą rzeczywistością. Konstrukcja, chociaż przygotowana starannie, nie pozwalała na rozwinięcie za pomocą wioseł prędkości wiele wyższej niż 2km/h względem wody. Kilka godzin poświęciliśmy na wymyślenie innego sposobu napędzania tratwy (wypróbowaliśmy m.in. płetwy, czy odbijanie się od dna przy brzegu), aby w końcu stwierdzić, że wiosłowanie jest najlepszą metodą. Jedynie przy niesprzyjających warunkach dyktowanych przez Posejdona i Zefira (nurt wsteczny, czy wiatr „w twarz”) bardziej opłacalne, kosztem jednego członka załogi, było burłaczenie. Dzień pierwszy obfitował też w przeróżne atrakcje, jak np. moja kąpiel w Kanale, zaraz po utracie równowagi, którą najbardziej zachwyceni byli mijani wówczas wędkarze, natomiast ja nie koniecznie. Ważne było również pierwsze śluzowanie, które nie okazało się tak straszne, jak to wydawało się wcześniej, za to same śluzy wywarły na nas ogromne wrażenie. Różnice poziomów wody rzędu 6-10m (a nawet prawie 11m na śluzie Kłodnica) nie były tym, co zwykliśmy widywać np. na Mazurach. Każda taka konstrukcja, nazywana przez nas pieszczotliwie „Mordorem”, wzbudzała w nas należyty respekt. Gdy zachód słońca zaczął się zbliżać, zostaliśmy zmuszeni do znalezienia miejsca na nocleg, zjedzenia kolacji i położenia się spać w namiocie.

Ku naszemu zaskoczeniu, młode organizmy całkiem dobrze zniosły całodzienne wiosłowanie i następnego dnia obyło się bez większych zakwasów. Prędkość płynięcia, podyktowana niesprzyjającymi warunkami, nie rzadko nie przekraczała nawet 1km/h. Zbawienna okazała się propozycja wzięcia na hol przez pracowników śluzy (poruszając się motorówką dokonywali drobnych prac przy tabliczkach z numerami kilometrów). Pokonanie w dość krótkim czasie kilku kilometrów, było dla nas swojego rodzaju teleportem. Wieczorem udało nam się dopłynąć do końca kanału, gdzie wpłynęliśmy na długo wyczekiwaną Odrę. Prąd był bliski 5km/h, więc poruszaliśmy się z prędkością, która była dla nas porównywalna z podświetlną. Po pokonaniu kilku kilometrów, zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg. Poziom wody był bardzo niski, w związku z czym brzegi Odry na tym odcinku były błotniste, nawet nie spodziewaliśmy się jak bardzo. Po moim desancie na brzeg zatopiłem się po pas w błocie. Następne znalezione miejsce było już wyłożone kamieniami.

Następnego dnia po przepłynięciu kilku kilometrów dotarliśmy do pierwszej śluzy na Odrze, która ku naszemu zaskoczeniu stała w błocie. Poziom wody został tak wyregulowany z powodu jej awarii. Z pomocą przyszło kilku postawnych mężczyzn: miejscowy gospodarz i pracownicy śluzy, którzy na taczce pomogli nam przewieźć tratwę na drugą stronę śluzy i zwodować. Po naprawieniu drobnych szkód ruszyliśmy dalej, gdzie zweryfikowały się nasze informacje zdobyte na lekcjach geografii. Otóż empirycznie dowiedzieliśmy się, że rzeki, a konkretniej Odra na niektórych odcinkach, nie zawsze płyną, czasami stoją, a nawet poruszają się ze wstecznym nurtem. W czwartek późnym wieczorem dopłynęliśmy do Opola, gdzie była kolejna awaria śluzy.

W piątek rano po ustaleniach z miejscowymi zarządcami dróg wodnych zostaliśmy poproszeni o zaczekanie kilku godzin na rozwój sytuacji związany z niedyspozycją śluzy. Po pewnym czasie ukazały się przed nami umundurowane sylwetki chyba 12 dobrze zbudowanych, młodych mężczyzn i jednej całkiem niczego sobie kobiety. Okazali się pracownikami straży pożarnej, którzy przy okazji wezwania w okolice, postanowili pomóc nam z przeniesieniem tratwy na drugą stronę jazu. Niestety, za Opolem warunki na Odrze były tragiczne (nie spodziewaliśmy się na rzece fal rzędu kilkudziesięciu centymetrów) i straciliśmy nadzieję na dopłynięcie do Wrocławia w ciągu 7 dni, chociaż pocieszający był fakt, że od tego dnia mijani wędkarze mieli większy szacunek za wyruszenie z Gliwic, niż za chęci dotarcia do Wrocławia. Przełomowym dniem okazała się sobota, kiedy mimo 1.5h postoju w śluzie, która uległa awarii, przepłynęliśmy 40km. To już trzeci taki przystanek, jednak tym razem natychmiastowo wezwanemu elektrykowi i pracownikowi śluzy, praca wręcz paliła się w rękach, w związku z czym po stosunkowo krótkim czasie mogliśmy płynąć dalej. W okolicach Brzegu Odra zaczęła przyspieszać.

W niedzielę nadszedł dzień chwały. Z małą pomocą wędkarzy, którzy tuż przed Wrocławiem zaproponowali nam wzięcie nas na hol i znajomego mieszkańca miasta, p. Sławka, który wraz ze swoją towarzyszką nas nawigowali, dopłynęliśmy do terenu politechniki. Niestety nie dane nam było przepłynąć przez ścisłe centrum, ponieważ poziom wody był zbyt niski i śluza była zamknięta. Nie zmieniło to jednak faktu, że cel został osiągnięty, byliśmy we Wrocławiu. Podczas pobytu przy brzegu spotkaliśmy również parę studentów, którzy zaproponowali nam nocleg, gdybyśmy nie mieli gdzie się w nocy podziać. My jednak, po pożegnaniu się z „Mrocznym Kaktusem” (mamy nadzieję, że miejscowi squattersi nie będą mieli nic przeciwko dodatkowemu pomostowi dla wędkarza, w każdym razie serdecznie ich pozdrawiamy! Szczególnie chłopaka, który nas odprowadził do wyjścia.), udaliśmy się na dworzec, z którego wróciliśmy w nocy pociągiem.

Chociaż momentami było ciężko i deprymująco, to wyprawa nas wiele nauczyła. Przede wszystkim dowiedzieliśmy się, jak wiele wspaniałych ludzi nas otacza. Ciężko byłoby ich wszystkich wymienić, ale niewątpliwie w pamięci pozostaną setki życzliwych wędkarzy, dziesiątki pomocnych pracowników śluz (oferujących m.in. wodę, podwózkę do oddalonego sklepu, a nawet możliwość umycia się), wielu przechodniów gratulujących nam pomysłu i odwagi, pracownicy mariny Śląskiego Yacht Clubu, którzy pożyczyli nam wiosła, kierowca samochodu ciężarowego wraz z kolegą, którzy przewieźli nas i pomogli zwodować, znajomi dostarczający nam butelki, czy wcześniej wymieniona ekipa strażaków z Opola. W każdym razie wszystkim, których minęliśmy na swojej drodze, chcielibyśmy serdecznie podziękować.

Dla wzmocnienia wrażeń podsyłam trzy filmiki:





Samobójca

MichasQ2013-07-08, 13:07
Samobójca we Wrocławiu... Nie wiem jak to się skończyło.

Znów straż miejska

onlinegamer2013-07-05, 15:30
Myślał, że ukradli mu auto, a to byli strażnicy

Pewien mieszkaniec Wrocławia wyjechał na wakacje zostawiając prawidłowo zaparkowany samochód na jednej z ulic w centrum miasta. Po kilku dniach auto zniknęło. Mężczyzna był przekonany, że jego pojazd został ukradziony, faktycznie zaś zajęli się nim... strażnicy miejscy.

Mieszkaniec Wrocławia zaparkował swoje auto na ulicy Norwida po czym
wyjechał na wakacje. Nie było go trzy tygodnie. O zniknięciu samochodu
poinformowała go synowa. Mężczyzna poinformował policję o domniemanej kradzieży. Jak się jednak okazało, za zniknięciem auta nie stali złodzieje, ale straż miejska. 22 czerwca bowiem, ulicą Norwida miał przebiec nocny półmaratonu. By zrobić miejsce biegaczom, władze wprowadziły zakaz parkowania na czas trwania imprezy.

Wrocławianina kosztowało to 500 zł za lawetę, 200 zł mandatu i punkty karne. Mężczyzna jest oburzony i zapowiada kroki prawne przeciw miejskim władzom.

Straż miejska tłumaczy, że droga to nie prywatny parking, a kierowcy pozostawiający swoje pojazdy na dłużej, muszą liczyć się z ryzykiem zmiany oznakowania.

Paradoksalnie nocny półmaraton został odwołany, gdyż trasa biegu została źle zabezpieczona i policja nie wyraziła zgody na przeprowadzenie imprezy

źródło: wiadomosci.onet.pl/regionalne/wroclaw/myslal-ze-ukradli-mu-auto-a-to-b...
Zabrakło mu pieniędzy, więc musiał opuścić ośrodek dla bezdomnych.

O tym, że były żołnierz został wyrzucony z ośrodka prezes schroniska dowiedział się po powrocie z urlopu.

Bezdomny musiał opuścić ośrodek mimo, że niedawno przeszedł skomplikowaną operację "...bo podobno zalega z płatnościami za poprzednie miesiące, to jest kwota rzędu sześciuset czy siedmiuset złotych, które się zobowiązał spłacać w ratach..." - i najdalej w sierpniu dług miał uregulować.

Prezes długo próbował przekonywać swoich zastępców do zmiany decyzji. Kiedy mu się nie udało, sam złożył dymisję. Rzecznik ośrodka uważa, że wszystko odbywa się zgodnie z prawem. "...wszystkie decyzje, i wszystkie działania, podejmujemy zgodnie ze statutem..."

Natomiast bezdomny twierdzi, że takie prawo może i jest sprawiedliwe, ale na pewno nie jest ludzkie.

"Nie będę się skarżył, ale dzisiaj spałem w lesie w nocy."


Źródło + audio

Polityka nie pokona Fanatyka

p................5 • 2013-07-01, 12:36

Dość ciekawa sektorówka przygotowana przez kibiców Śląska podczas 1 finału pucharu polski 2013 rozgrywanego 2 maja we Wrocławiu.

taki tam napis

f................1 • 2013-06-27, 0:34
centrum Wrocławia

Antyterroryści na wykładzie prof. Baumana we Wrocławiu

c................s • 2013-06-22, 19:20
Z racji, że sadol to także dla wielu ludzi źródło informacji pozwoliłem sobie wstawić ot taką wiadomość jak to w naszym państwie traktuję się ludzi dla których wolność, honor, patriotyzm i walka z poprzednim systemem nie jest tylko biernym spinaniem się w internecie a swoistym sposobem na życie. Wykłady zdrajców narodu i POlska policja. Zapraszam do lektury.

Przez blisko 20 minut nie mógł rozpocząć się wykład prof. Zygmunta Baumana w auli budynku Wydziału Prawa i Ekonomii UWr. Do jego rozpoczęcia nie dopuściła obecna na sali blisko setka członków i sympatyków NOP oraz kiboli Śląska Wrocław.



Początkowo siedzieli spokojnie, ale gdy tylko na sali pojawił się prof. Bauman w towarzystwie prezydenta Rafała Dutkiewicza, zaczęli krzyczeć m.in.: "Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę", "Norymberga dla komuny", "Kogo zapraszasz Dutkiewicz, kogo zapraszasz".

Publiczność witała oklaskami policję

Sytuacja robiła się nerwowa, bo niektórzy z narodowców wyraźnie mieli ochotę na coś więcej niż tylko konfrontacja słowna. Po kilkunastu minutach na salę wykładową musiał wkroczyć oddział policji. Publiczność powitała ich oklaskami.

Początkowo do sali weszło kilku policjantów zaopatrzonych m.in. w butle do rozpylania gazu, potem na salę wkroczyła kolejna grupa wyposażona w broń gładkolufową. Gdy i ich obecność nie zrobiła na nopowcach wrażenia, na salę wkroczył oddział antyterrorystów. Dopiero ich zdecydowana interwencja doprowadziła do tego, że protestujący opuścili salę i wykład się rozpoczął.

Dutkiewicz: Szkoda, że nie mam swojej policji

Przywódców grupy spisała policja. Całą akcją dowodził Dawid Gaszyński, szef dolnośląskiego oddziału NOP.

Prezydent Rafał Dutkiewicz był wyraźnie zdenerwowany zajściem. Przepraszał profesora i mówił, że nie będzie tolerował nacjonalizmu w swoim mieście. Po wykładzie powiedział nam: - Szkoda, ze nie mam swojej policji, bo bym mógł szybciej zareagować.

Prof. Bauman nie chciał komentować zajścia, do jakiego doszło przed wykładem. Po opuszczeniu sali przez narodowców powiedział tylko: - Proszę mnie nie przepraszać, to ja państwa gorąco przepraszam, że stałem się przyczynkiem tych wydarzeń, które tu wszyscy obserwowaliśmy.

Policjanci wmieszali się w tłum

Przygotowania do wizyty prof. Baumana trwały od kilkunastu dni, kiedy to w portalu społecznościowym Facebook pojawiła się informacja o możliwości zakłócenia jego wystąpienia.

- Od początku sprawy bezpieczeństwa koordynowaliśmy bezpośrednio z Komendą Główną Policji. O odpowiednie potraktowanie wydarzenia osobiście Leszek Miller prosił Bartłomieja Sienkiewicza, ministra spraw wewnętrznych - powiedział nam jeden z organizatorów.

Stąd obecność w budynku Uniwersytetu Wrocławskiego nie tylko dużej liczby umundurowanych policjantów, ale również policjantów w cywilu, którzy wmieszali się w tłum zadymiarzy.

Policja od początku miała pewność, że osoby, które chcą zakłócić wykład, nie mają ze sobą niebezpiecznych narzędzi, tylko gwizdki i dwie flagi.

Michał Syska z Ośrodka Myśli Społecznej im . Ferdynanda Lassalle'a niechętnie odnosił się do wydarzeń poprzedzających wykład.

- Doszło do przykrego incydentu na który jednak byliśmy przygotowani. Służby zachowały się tak jak powinny, dzięki czemu nic się nie stało.

Po wykładzie zatrzymano 11 osób, które wznosiły hasła i najbardziej przeszkadzały w rozpoczęciu wykładu.

Pełna zgoda na interwencję

Wydarzeniami do jakich doszło zaskoczony całkowicie jest rektor UWr Bojarski: - Nic nie wiem o tym co się wydarzyło, jestem za granicą. Obiecał wyjaśnienie sprawy i odniesienie się do niej w późniejszym czasie.

- To pierwsza taka sytuacja we Wrocławiu, że policja wyprowadza kogoś siłą z wykładu - mówi dr Jacek Przygodzki, rzecznik Uniwersytetu Wrocławskiego. - Uczelnia oczywiście ma autonomię, jednak po pogróżkach NOP policja miała pełną zgodę władz rektorskich na interwencję. Uznaliśmy, że ta grupa stanowi zagrożenie, z którym nasze wewnętrzne służby by sobie nie poradziły. Dlatego zwróciliśmy się do policji, by czekała pod uniwersytetem w pełnej gotowości. To była zorganizowana grupa, mieli transparenty, grzechotki, gwizdki. Tego nie można było zbagatelizować. Uniwersytet to miejsce wymiany poglądów. Jeżeli ktoś nie chce rozmawiać, nie jest tu mile widziany. Nie ma zgody na łamanie porządku publicznego. Takie rzeczy nie mogą mieć miejsca, nie tylko na uczelni.

Po wykładzie prof. Bauman odwiedzi również wystawę w muzeum w ratuszu. Trasę jego spaceru będzie zabezpieczać policja.

Prof. Zygmunt Bauman, światowej sławy socjolog, filozof i eseista, jest gościem Uniwersytetu Wrocławskiego. Jego wykład pt. "Dylematy socjaldemokracji - od Lassalle'a do płynnej nowoczesności" miał uświetnić obchody 150-lecia niemieckiej socjaldemokracji.

Zapraszam do komentowania


Cytat:

Ze względu własnych ułomności pisania recenzji, temat w całości zerżnąłem z gazeta.pl

rumuńskie dzieci

a................w • 2013-06-18, 17:29
Osobiście nie słyszałem, ale modne są ostatnio takie cytaty.
Przypadek z mojej uczelni to wrzucam.


Dr Florek

"Bo wiecie, ze sprzętem laboratoryjnym to jest tak, jak z rumuńskimi dziećmi, odwieczny problem: umyć czy zrobić nowe?"
Artykuł, względnie długi, ale bardzo ciekawy, warty przeczytania. Wciąga. Polecam!

Cytat:

Siedem ofiar śmiertelnych, 99 zarażonych, kilka tysięcy poddanych kwarantannie – to bilans epidemii czarnej ospy we Wrocławiu w 1963 roku. Przerażona była cała Polska. Wrocław stał się strefą zamkniętą. Bez świadectwa szczepień nikt nie mógł opuścić miasta.

Zabandażowane klamki w urzędach, miski z chloraminą do odkażania, kolejki do szczepień i tablice z napisami: „Witamy się bez podawania rąk” – tak wyglądał Wrocław latem 1963 roku, gdy agent służb specjalnych przywiózł ze sobą z misji do Indii czarną ospę. Zachorowało na nią prawie sto osób.

Czarna Pani albo po łacinie variola vera – czarna ospa zaczyna się niewinnie jak grypa. Objawy pojawiają się dopiero po dziesięciu dniach od zarażenia, do którego dochodzi drogą kropelkową, czyli bardzo łatwo. Zabija bardzo szybko. – Wiadomość o tym, że mamy w mieście ospę, była prawdziwym szokiem. Nie rozumieliśmy, skąd się wzięła w naszej szerokości geograficznej ta groźna choroba. A potem zaczęła się psychoza – opowiada „Newsweekowi” Michał Sobków, który latem 1963 roku pełnił dyżury lekarza inspekcyjnego wrocławskiego pogotowia ratunkowego.

Pierwsza umiera Lonia
Wszystko zaczęło się, gdy oficer MSW Bonifacy J. trafił do szpitala MSW we Wrocławiu po podróży do Azji (według ustaleń IPN oficer ten brał potem udział w akcji „Dunaj” podczas interwencji w Czechosłowacji). Słabo znający się na chorobach tropikalnych lekarze orzekli, że ma malarię. Aby się upewnić co do diagnozy, wysłali pacjenta karetką do Gdańska, do specjalistów z Centrum Badań Tropikalnych, i ci potwierdzili diagnozę.

J. chyba rzeczywiście miał malarię, ale poza nią ospę, której nikt nie rozpoznał. A ponieważ szybko doszedł do siebie, został wypisany do domu. Niedługo potem źle się poczuła salowa, która sprzątała izolatkę agenta. Od niej zaraziła się córka pielęgniarka i syn oraz lekarz, do którego zgłosiła się, gdy zachorowała.Salowa i jej syn trafili do szpitala zakaźnego. Córka Lonia – w bardzo poważnym stanie do szpitala przy ul. Rydygiera w centrum Wrocławia. Młodej kobiecie gw🤬towanie podnosi się poziom leukocytów we krwi. Umiera po kilku dniach, a lekarze za przyczynę śmierci uznają białaczkę krwotoczną o ostrym przebiegu.

Tymczasem w szpitalu zakaźnym kilka osób, w tym czteroletni chłopiec, choruje na niegroźną ospę wietrzną. Gdy choroba mija, po pewnym czasie dziecko ma znowu wysypkę. I wtedy lekarz stawia szokującą diagnozę: to nie ospa wietrzna, a czarna! Na wietrzną choruje się tylko raz.

Weselnicy w izolatorium
Lekarze powoli rozwiązują zagadkę, kto rozsiewa chorobę. Okazuje się, że zarazki ospy krążą po mieście już sześć tygodni, a chorzy na nią przebywali w trzech szpitalach. Decyzje są natychmiastowe: zamykane są trzy szpitale i szkoła pielęgniarska, do której chodziła Lonia. Pojawiają się plotki – pisze w książce „Variola vera” doktor medycyny Zbigniew Hora – że ciało pielęgniarki zostało ekshumowane i spalone, ale była to nieprawda. W prasie zaczynają się ukazywać pierwsze komunikaty o tym, że we Wrocławiu panuje czarna ospa. Mieszkańcy muszą się natychmiast zaszczepić. W przeciwnym razie grozi kara 4,5 tys. zł grzywny (czterokrotność przeciętnych miesięcznych zarobków) lub trzymiesięczny areszt.

– Nie trzeba było nikogo karać, każdy biegł się szczepić, bo wszyscy byli przerażeni – opowiada doktor Sobków. Ludzie godzinami stoją w kolejkach do szczepień i plotkują. Tymczasem sztab kryzysowy zastanawia się, jak zahamować epidemię. Staje się jasne, że trzeba odizolować tych, którzy zetknęli się z chorymi. Powstaje kilka miejsc – izolatoriów, gdzie bezpiecznie można ich zatrzymać na kwarantannę, a sanepid ustala listę potencjalnych zarażonych i zaczyna ich szukać po całym mieście.

Okazuje się, że Lonia – już zarażona – bawiła się na weselu kogoś z rodziny, czyli krąg kontaktów może być bardzo duży. Wśród nich była Elżbieta Krzemińska, bibliotekarka, szwagierka Loni. Kiedy kilka dni po ogłoszeniu epidemii wracała do domu z mężem po wieczorze spędzonym w operze, pod domem czekała już karetka, do której musieli natychmiast wsiąść razem ze swoimi dziećmi, obudzonymi przez lekarzy. Wszyscy byli od teraz kontaktami. Kilka tygodni spędzili w izolatorium na Praczach Odrzańskich, w budynku szkoły rolniczej. Spotkali tu pozostałych gości weselnych, a nawet samych nowożeńców. Karetki przywoziły codziennie dziesiątki kontaktów z całymi rodzinami. Był nawet pacjent z psem, bo nie miał z kim zostawić zwierzaka. Wieczorami internowani – jak mówili o sobie – zasiadali przed telewizorem, kobiety robiły na drutach, a mężczyźni grali w szachy lub warcaby.

Samobójcza misja
Po drugiej stronie Wrocławia, w Szczodrem, powstał szpital dla zarażonych ospą. Od razu przewieziono tam pięć osób. Liczba chorych rosła w zastraszającym tempie. Doktor Sobków wspomina, jaką traumę przeżywali ci, którzy wiedzieli, że są zagrożeni. W takiej sytuacji był cały personel zamkniętych szpitali, chorzy tam leczeni, a także ci, którzy trafili do izolatoriów. W każdej chwili mogło się okazać, że z kontaktu człowiek stał się chorym na ospę. A jeśli tak, to czy przeżyje?

– Lekarze, sanitariusze, kierowcy bali się wyjeżdżać do chorych i rozumiałem to. Pewnego dnia kierowca rozpłakał się i powiedział: „Panie doktorze, mam małe dzieci. Nie pojadę”. Teraz, gdy o tym myślę, to widzę, że narażanie się pracowników pogotowia na kontakt z chorymi był aktem samobójczym. Nie byliśmy w żaden sposób zabezpieczeni. Jedyne, co mogłem dać lekarzom, to maseczki i rękawice, a to była żadna ochrona.

Co innego sanepid – oni rzeczywiście byli całkiem zamaskowani, gdy szli do pacjenta z ospą. Nawet oczy mieli osłonięte, rozmawiali z pacjentem przez płachtę, która była częścią osłony twarzy. Niestety, z przykrością stwierdzam, że o nas nikt wtedy nie pomyślał – opowiada ówczesny lekarz inspekcyjny pogotowia. Musiała wystarczyć szczepionka, która znacznie osłabiała siłę choroby i dawała szansę na wyzdrowienie.

Bruderszaft z ospą
Ospa rozprzestrzenia się po kraju, chorzy są leczeni już w pięciu województwach. Żeby wjechać do Wrocławia, trzeba mieć ze sobą świadectwo szczepień. Podobnie, gdy chce się wyjechać z miasta – milicjanci na rogatkach zatrzymują samochody i autobusy, żądając dokumentów. Zaszczepić się można nie tylko w przychodniach, ale też na dworcu PKP. To jest potrzebne tym, którzy tego nie zrobili, a chcą kupić bilet kolejowy lub lotniczy – w okienku trzeba okazać zaświadczenie o szczepieniu.

Prasa informuje o zawieszeniu sprzedaży chleba w trybie samoobsługowym. „Słowo Polskie” z 3 sierpnia: „Przebieranie w koszach z bułkami przez niezdyscyplinowanych klientów może mieć w dalszej sytuacji szczególnie niebezpieczne następstwa”. Tymczasem liczba chorych rośnie. Dwa tygodnie po ogłoszeniu epidemii umiera czwarta ofiara – 12-letni chłopiec.

– Ludzie bali się siebie, omijali się na ulicach szerokim łukiem, bo nikt nie wiedział, kto koło niego przechodzi. A na pogotowie zgłaszali się z najmniejszą wysypką. Nie wiedzieliśmy, co z nimi robić, bo jeśli naprawdę ktoś jest chory, zarazi resztę. Wymyśliłem, żeby takich podejrzanych skupić w jednym miejscu – w garażu. No tak, pomysł był dobry, ale nie pomyślałem, żeby wstawić im ławkę, a na lekarza konsultanta z sanepidu musieli czekać kilka godzin. I co robić? Oczywiście nikt z pracowników nie chciał im zanieść ławki, bo wszyscy się bali wejść – opowiada „Newsweekowi” dr Sobków. Dodaje, że z czasem lęk malał, medycy zaczynali oswajać się z zagrożeniem. – Niektórzy mówili, że są już z ospą na ty, a niektórzy, że wypili z nią bruderszaft.

Wielu piło też bruderszaft w izolatoriach, radząc sobie w ten sposób z nudą i lękiem przed chorobą. Pijaństwo kwitło, aż w końcu władza powiedziała: dosyć! Zarządzono, że do izolatoriów można przynosić bliskim paczki, ale tylko otwarte, aby było wiadomo, co w nich jest. „Władze nie będą tolerowały warcholstwa w chwilach, które wymagają szczególnego zdyscyplinowania społecznego” – mówił lokalnej gazecie Bolesław Iwaszkiewicz, przewodniczący prezydium Rady Narodowej Wrocławia.

Wrocławianom dziękujemy
Ofiarą nie tyle epidemii, co gniewu władz padł jeden z lekarzy, który prosto z izolatorium pojechał na wczasy do Bułgarii. Na polecenie polskich władz został zatrzymany na bułgarskiej granicy i zmuszony do powrotu. Prasa rozpętała nagonkę, uznając, że ryzykował „rozwleczenie zarazy na całą Polskę i państwa zaprzyjaźnione”. – Zrobiono krzywdę człowiekowi, który podobno miał zgodę na ten wyjazd. Stał się kozłem ofiarnym i wyjechał potem z Wrocławia – mówi Sobków.

Stan nadzwyczajny trwał we Wrocławiu ponad dwa miesiące. Nieczynne były baseny, a nawet nie działała izba wytrzeźwień. Prasa apelowała, aby nie wyjeżdżać w miejsca, gdzie są skupiska ludzi, na wczasy, obozy, kolonie. Zresztą wielu musiało zrezygnować z wyjazdu, bo wrocławianie byli niemile widziani. Elżbieta Krzemińska w autobiograficznej książce „Ptaki bogami mądrości” wspomina, że wybierali się z rodziną w Bieszczady i mieli już zarezerwowane miejsca, ale dostali wiadomość z Leska: „Bardzo nam przykro, ale z uwagi na epidemię ospy nie przyjmujemy w tym roku turystów z Wrocławia”.

Bilans epidemii: zachorowało aż 99 osób, z czego siedem zmarło. Ostatnią ofiarą zarazy był lekarz Stefan Zawada, który leczył salową, matkę Loni. Zmarł w szpitalu ospowym, a przy jego łóżku czuwała żona, też chora na ospę. 19 września był dla wrocławian prawdziwym świętem – tego dnia ogłoszono, że Wrocław jest wolny od ospy. Od tamtej pory Czarna Pani już nigdy do Polski nie zawitała.



I jeszcze parę zdjęć:










źródło: Newsweek.pl

Czytałem o tym jakiś rok temu w wakacje, ale dopiero sobie przypomniałem o Czarnej Pani, gdyż z kumplem o dżumie rozmawialiśmy.

I jeszcze taki bonus, z yt:

Specjalnie dla was świeży upadek z dzisiejszego meczu we Wrocławiu z meczu Sparty i Unii. Właściwa akcja od 00:38 jednak warto zobaczyć w drugiej sekundzie filmiku jak blisko mogło być Harda.
Pozdrawiam.