📌 Ukraina ⚔️ Rosja Tylko dla osób pełnoletnich - ostatnia aktualizacja: Dzisiaj 10:38

#ii wojna światowa

Polskie obozy dla niemieckiej ludności cywilnej

konto usunięte2013-01-22, 23:46
Witam,
jako że dość biernie przyglądam się wrzucanym przez Was artykułom, filmom, słodkim zdjęciom etc. etc. to postanowiłem w końcu zaistnieć i wrzucić coś własnego. Będzie to krótki artykuł traktujący o tematyce, o której wielu z Was nigdy nie słyszało. Tak więc do dzieła. Życzę miłej lektury.
Rozpocznę może od małego wprowadzenia. Czy ktoś z Was wie, co działo się z Niemcami po II wojnie światowej? A i czy wiecie, że zachodnie ziemie naszego pięknego kraju, a także Mazury, pomorze, to ziemie z dziada pradziada niemieckie, a do dzisiaj można spotkać się z echem komunistycznej propagandy i gadaniem o "ziemiach odzyskanych", dziedzictwie Piastów etc? Nie będę tutaj tego wszystkiego opisywał, jak ktoś wie to ekstra, a jak nie to niech się dowie. A i nie jestem antypolski, proniemiecki czy coś w ten deseń. Staram się być neutralny. Więc może zacznę od tego jak w ogóle do tego doszło, że powstały w Polsce obozy, no i co tam też się ciekawego działo.
W końcowym okresie wojny, a także zaraz po niej największym problemem Państwa Polskiego było ustalenie kto z jego mieszkańców może być uznawany za Niemca i co należy zrobić z obywatelami kraju, który przez 6 lat systematycznie niszczył polski naród oraz jego dziedzictwo. Początkowo wiele osób odpowiedzialnych za los Niemców miało poglądy dość radykalne, jednak rachunek ekonomiczny wymusił innego rodzaju działanie. Po pierwsze w Polsce brakowało wówczas rąk do pracy oraz wykwalifikowanej siły roboczej. Drugim problemem był brak mieszkań i gospodarstw dla Polaków, którzy byli wysiedlani z dawnych wschodnich ziem rzeczpospolitej, które zostały wcielone do ZSRR. Postanowiono więc, że najlepszym rozwiązaniem będzie umieszczenie Niemców w obozach pracy, które umożliwią szybszą odbudowę polskiej gospodarki w miejscach, w których brak było rąk do pracy. Pierwszym aktem prawnym w tej sprawie był rozkaz Ministerstwa Administracji Publicznej z 20 sierpnia 1945 roku.
1) sporządzić dokładną ewidencję wszystkich Niemców fachowców, koniecznych do pracy w przemyśle i zatrudnić ich , celem uruchomienia fabryk
2) Zarejestrować wszystkich zdolnych do pracy Niemców płci obojga i wziąć do robót polnych, bądź do robót porządkowych i przy odbudowie w miastach i to nie tylko na ziemiach odzyskanych, lecz i w Polsce właściwej (no i widzicie, nawet komuniści wiedzieli co to Polska właściwa)
3) Starych i niezdolnych do pracy przeznaczyć do wysiedlenia w pierwszej kolejności
4) Niemców przeznaczonych do pracy należy skoszarować bądź to w określonej dzielnicy, bądź to w barakach do tego celu przeznaczonych
5) Przystępując do przesiedlenia należy od razu zważyć możliwości transportowe. Powinno być od razu zdecydowane, czy wszystkich odstawiać się będzie do granicy środkami lokomocji, czy silniejsi odbędą drogę pieszo, a jedynie bagaż ich zostanie odstawiony wozami.
6) Po wysiedleniu wykazanych w pkt. 3 i po ukończeniu pilnych robót polowych i w miastach należy przystąpić do wysiedlenia wskazanych w pkt.2
7) Wreszcie w miarę możliwości szkolenia kadr nowych polskich fachowców, przystąpić do stopniowego przesiedlania wykazanych w pkt.1. Należy w tym miejscu zwrócić uwagę na konieczność skoszarowania chwilowo w R.P. Niemców, potrzebnych do wykonania pewnych prac i to dla dwóch względów:
a) celem dokładniejszego przecięcia możliwości utrzymywania przez pracujących Niemców kontaktów z podziemną akcją faszystowską
b) celem uwolnienia zajmowanych przez Niemców mieszkań i oddania takowych do dyspozycji osadników polskich (czytajcie osadzenia wyrzuconych Polaków z naszych! ziem wschodnich), albowiem brak mieszkań (na razie zajmują je Niemcy) zniechęca osadników polskich do pozostawania na ziemiach zachodnich (a któż by chciał zostawiać ojcowiznę?)
Problem z tym, kogo należy traktować jako obywatela Niemiec, a kogo uznawać za Polaka był szczególnie widoczny na terenach wcielonych w 1939 roku do III Rzeszy ze względu na liczne wpisy mieszkańców tych ziem do Volsklisty. Priorytetowym zadaniem władz było ustalenie, czy możliwe jest i na jakich zasadach włączenie do społeczeństwa polskiego osób wpisanych do II, III i IV grupy Volkslisty. (podaje podział, który obowiązywał m.in. w Reichsgau Wartheland: Grupa pierwsza: osoby, które przed 1 września 1939 otwarcie występowały jako Niemcy należąc do różnych organizacji, grupa 2: osoby mające niemieckie pochodzenie, ale nie występujący jako Niemcy, grupa 3: osoby mające najczęściej niemieckie pochodzenie i proniemieckie nastawienie oraz grupy etniczne jak kaszubi, mazurzy czy ślązacy oraz grupa 4: spolonizowane poprzez małżeństwa osoby niemieckiego pochodzenia).
Ostatnim elementem w podjęciu decyzji o wysiedleniu było pozbawienie Niemców obywatelstwa polskiego, jeśli je posiadali. Wraz z obywatelstwem osobom tym konfiskowano cały majątek. Regulował to dekret z 13 września 1946 roku. Podlegały mu wszystkie osoby, które ukończyły 18 rok życia wyróżniające się niemiecką odrębnością kulturową. Nad postępowaniem w sprawie ustalenia tej odrębności pracował prokurator opierając się na opisie zachowania danej rodziny podczas okupacji. Na czas postępowania sądowego osadzano taką osobę w obozie. Część osób została zatrzymana bezprawnie, bez wcześniejszego orzeczenia w tej sprawie, tylko z inicjatywy miejscowej milicji. Zdarzały się przypadki, kiedy osoba osadzona w obozie zmarła, a w 2 tygodnie po tym fakcie jej rodzina otrzymywała nakaz zatrzymania od prokuratury. Osoby zatrzymane mogły wnosić o rehabilitację składając deklarację przynależności do narodu polskiego. Wnioski jednak, z winy często celowych działań komendantów obozów, dostarczane były z wielomiesięcznym opóźnieniem. Cała ta skomplikowana procedura i powojenny bałagan powodował, że Niemcy przetrzymywani byli w obozach całymi miesiącami, nierzadko latami. Dodatkowo zbrodnie popełniane w pierwszych latach istnienia obozów powodowały, że władze państwowe wolały pozostawić osadzonych na dłuższy czas w obozie licząc, że z czasem winy ulegną zapomnieniu.
Ustalenie liczy więźniów obozów oraz osób wysiedlonych jest niezwykle ciężkie ze względu na braki w dokumentacji. Przy ustalaniu tych danych pomocne były m. In. listy transportowe oraz zapytania o miejsca pobytu do czasu wysiedlenia poszczególnych osób. Według niemieckiej statystyki należy mówić o liczbie szacowanej na około pół miliona więźniów.
Podsumowując działalność obozów od strony gospodarczej ciężko jednoznacznie stwierdzić jaki wpływ miały na sytuację w powojennej w Polsce. Niektóre obozy przynosiły zyski, a inne straty. Dodatkowo ciężko ocenić w jaki sposób praca Niemców w prywatnych gospodarstwach przyczyniło się do ich rozwoju, gdyż brak jakichkolwiek dokumentów na ten temat. Pewne jest natomiast, że sieć obozów na ziemiach zachodnich powojennej polski zapewniała doraźną siłę roboczą tam, gdzie jej brakowało (m.in. w majątkach rolnych, kopalniach), jednak fakt, że większość jeńców stanowiły kobiety, osoby starsze i dzieci powodował, że siła ta nie mogła być efektywnie wykorzystana.
Dopiero 20 lipca 1950 roku zniesiono wszelkie sankcje wobec osób deklarujących przynależność do narodu niemieckiego. Zakończono wszystkie procesy, nowych spraw nie zakładano. Więźniów, którzy nie nadawali się do polonizacji odesłano do Niemiec.

Ok, a teraz wreszcie coś sadystycznego, część właściwa o obozach.
Warunki sanitarne i bytowe były inne w obozach niż w miejscach odosobnienia. Miejsca odosobnienia były najczęściej „obozami przejściowymi”. Tworzono je z zamiarem przetrzymywania w nich ludności przez kilka dni, jednak w wielu przypadkach funkcjonowały miesiącami.
W większości powstawały przypadkowo z inicjatywy ludności miejscowej w miejscach kompletnie do tego nieprzystosowanych. Najczęściej był to po prostu kawałek terenu ogrodzony drutem kolczastym. Warunki były katastrofalne. Brak było toalet, łaźni oraz podstawowego personelu medycznego. Wodę często przynoszono z najbliższego jeziora. Od milicjantów pilnujących obozu zależało, czy osadzeni otrzymają cokolwiek do jedzenia.
Czasem miejsca odosobnienia tworzono w kościołach ewangelickich. W jednym z nich, w Sępólnie Krajeńskim, przetrzymywano ponad 2000 jeńców. Pozwalano im opuszczać kościół 2 razy dziennie.
Do tworzenia większych obozów dla Niemców wykorzystano dawne kompleksy obozowe z czasów wojny (np. Jaworzno, Potulice). Głównym problemem we wszystkich obozach był niedostatek żywności (dziennie 400 bis 600 kalorii). Dodatkowo zupełny brak środków czystości, przeludnienie oraz przemęczenie spowodowane ciężką pracą powodowało wysoką śmiertelność. Niemcy, którzy mieli szczęście pracować poza obozem, spali najczęściej w stajniach lub oborach.
Zniszczenia wojenne i braki w zaopatrzeniu miały istotny wpływ na katastrofalną sytuację w lecznictwie. Brakowało przede wszystkim lekarzy i lekarstw. Dodatkowo panował głód.
Stosunek personelu obozów do Niemców był różny. Zależał on przede wszystkim od komendanta obozowego. Zaraz po wojnie w mniejszych obozach tworzonych doraźnie panowało zazwyczaj dużo większe bezprawie spowodowane zupełnym brakiem nadzoru nad osobami sprawującymi nadzór.
Najczęstszą formą znęcania się nad Niemcami było ciągłe przypominanie im o odpowiedzialności za wojnę i wyniszczenie narodu polskiego. Jednocześnie stosowano przy tym groźby zemsty. Najczęściej największym okrucieństwem odznaczali się ci strażnicy, którzy przeżyli pobyt w niemieckich obozach koncentracyjnych. Karano często za najmniejsze przewinienia. Więźniowie byli bici, niezależnie od płci i wieku. Zdarzały się też przypadki skatowania na śmierć. Jednym z najdobitniejszych przykładów bestialstwa jest sytuacja, która miała miejsce w obozie w Zimnych Wodach. Młody oficer najpierw skopał młodą Niemkę. Następnie poszedł do latryny, zamoczył buty w fekaliach i kazał je wylizać swojej ofierze. Po tym jak dziewczyna skończyła pobił ją na śmierć.
Niemieckie dzieci:
Ministerstwo bezpieczeństwa w instrukcji z 30 października 1944 roku zarządziło, aby nie internować dzieci poniżej 13 roku życia. Jedynie niemowlęta karmione jeszcze przez matki miały pozostać w obozie przez krótki czas. W praktyce wyglądało to zupełnie inaczej. Na przykładzie obozu w Potulicach widać to najlepiej. Z 24 000 ludzi aż 6000 stanowiły dzieci. Gdy były za słabe albo za młode do pracy (najczęściej poniżej 6 lat) to osadzano je w polskich domach dziecka, bądź też oddawano polskim rodzinom. W ten sposób zaczął się ich powolny proces polonizacji. Kiedy matki opuszczały obóz, jeśli im się to udało, najczęściej nie mogły odnaleźć własnych dzieci. Często działo się to z powodu tego, że polscy „rodzice zastępczy” nie chcieli pozbywać się taniej siły roboczej i zaprzeczali, że wzięli dziecko z obozu. Jednocześnie z powodu niestarannego prowadzenia dokumentacji obozowej najczęściej nie było możliwe ustalenie, czy dane dziecko jest sierotą, czy też ma rodziców, których należy szukać. W wielu przypadkach niemieckie dzieci wracające do ojczyzny nie umiały ani słowa po niemiecku. Trzeba też podkreślić dramat rodziców tych dzieci. Były przypadki, kiedy udawało im się uzyskać informację na temat miejsca pobytu swojego potomstwa. Jednak po przyjeździe na miejsce często okazywało się, że dziecko wcale nie chce wracać z zupełnie nieznajomą osobą mówiącą w dodatku w obcym języku. Czasem dzieci te były też wrogo nastawione przeciwko Niemcom przez swoich polskich rodziców.
Dzieci, które pozostały w obozie, nie mogły mieszkać razem z matkami. Mieszkały w specjalnych barakach dziecięcych. Nie miały w nich zabawek, książek, ani nawet papieru i ołówków. Według zachowanych relacji niemieckie dzieci w obozie całymi godzinami wegetowały słuchając otaczających ich dźwięków.
Ach i byłbym zapomniał. Nasi oficerowie też gw🤬cili. Wprawdzie nie tak często jak nasi "wyzwoliciele" no ale jednak. A ruskie to czasem robili naloty na obozy. Wyobraźcie sobie co się działo. No i co z tego, że czasem komendant był ok, i traktował godnie osadzonych. Nie mógł nic zrobić.
Dla zainteresowanych tematem polecam książkę Helgi Hirsch "Zemsta Ofiar" (iteratura wspomnieniowa, łatwiej znaleźć w oryginalnym niemieckim wydaniu) oraz książkę Witolda Stankowskiego "Obozy oraz inne miejsca odosobnienia dla niemieckiej ludności cywilnej w Polsce w latach 1945-1950. Temat może tutaj nie jest zbyt szeroko opisany, jednak pochodzi z mojego referatu, a uwierzcie mi, nie chciało mi się tak długo tego mówić (oryginał po Niemiecku...). Ok i to na tyle. Jak ktoś ma jakieś pytania to zapraszam do dyskusji. A i tak na koniec. Nie piszcie nic, że zasłużyli, etc. Jak to powiedział mój profesor "Opfer sind Opfer" (ofiary są ofiarami), więc też to uszanujcie. A i raczej więcej przeczytałem na temat obozów niemieckich w Polsce oraz polityce okupacyjnej III rzeszy, więc nie tyrajcie mnie, że taki pro-niemiecki. Dołączam niestety tylko 2 fotografie (a dla zainteresowanych brutalnymi osobami polecam nazwisko Morel, może coś wrzucę jeszcze na temat tego zacnego pana)

Wojna z Niemcami i Ruskimi

konto usunięte2013-01-19, 1:34
Gdyby historia z 1939 się powtórzyła i do Polski ponownie wkroczyliby Niemcy i Rosjanie, to kogo byśmy bili najpierw?
.
.
.
.
.
.
Najpierw Niemców, potem Rosjan. Najpierw obowiązek, potem przyjemność.

II wojna oczami Wehrmachtu

konto usunięte2013-01-14, 17:07
Teledysk ,,Wehrmachtu" zespołu Sabaton, znaleziony na YT, autorstwa renauda raymaekersa. Jeżeli ktoś nie lubi metalu, niech wyciszy i włączy sobie swój hip-hop/pop/dubstep/c🤬j wie co i podziwia piękno wojny w kolorze

W oryginale na YouTube w 720p - /watch?v=rfo2XeD4RMs
Wiem, wiem, cicho trochę, szkoda, ale macie pokrętło na głośnikach/słuchawkach jakby co.

Katastrofa USS Indianapolis (uczta rekinów)

konto usunięte2013-01-02, 22:07
Witam, II wojna światowa była pełna różnego rodzaju katastrof, wypadków oraz błędnych decyzji. Marynarze USS Indianapolis mieli sporego pecha..... ale reszta jest szczegółowo opisana niżej miłej lektury.

Sądzę, że postępowanie w sprawie zatopienia, a zwłaszcza działania sądu były i są czarną plamą na honorze marynarki wojennej, a nie dowódcy”.
Lyle M. Pasket – członek załogi USS „Indianapolis"

Nie zastawialiście się nigdy, o ile niższy byłby tragiczny bilans poległych w II wojnie światowej, gdyby nie bezmyślne decyzje, podejmowane – o zgrozo! – przez tych, którzy piastowali najbardziej odpowiedzialne stanowiska? Człowiek jest istotą słabą i popełnia błędy – są jednak przypadki, które rażą zwykłą głupotą. A najstraszniejsze, że efekty takich działań odbijają się, z tragicznym zwykle skutkiem, na osobach trzecich.

Niniejszy artykuł dedykuję wszystkim pełniącym obecnie i w przyszłości wysokie stanowiska dowódcze, aby zawsze byli świadomi odpowiedzialności, która wraz z rangą idzie w górę. I aby w przypadku oczywistego błędu potrafili wziąć na siebie trud odpowiedzialności.

„Dziwnie tajna misja”
USS „Indianapolis”, ciężki krążownik US Navy, po paśmie sukcesów odczuł na własnym pancerzu nową rozpaczliwą broń Cesarstwa Japonii – pilotów kamikadze. Teraz stoi od trzech i pół miesiąca w doku stoczni w Mare Island w San Francisco, gdzie przechodzi gruntowny remont.
Mamy połowę lipca 1945 roku. Wojna w Europie została wygrana, a na Pacyfiku niepodzielnie panuje flota sprzymierzonych. Wściekli Japończycy, wciąż kąsają, gdzie i jak tylko mogą, mimo że siekacze i kły dawno zostały im wybite.


Służba podczas prac remontowych ograniczała się jedynie do zajęć czysto szkoleniowych oraz wartowniczych. Cała załoga korzystała towarzysko z wyłączenia z wojny ich jednostki i zwolnienia z części obowiązków. Jednak już w pierwszych dniach lipca sielankowa atmosfera zaczęła się oddalać, a świeży marynarski narybek z poboru zostawał stopniowo włączany w życie okrętu wojennego przez starych wilków morskich.

Spokój wokół stoczni Mare Island zakłócony zostaje tuż po północy 16 lipca, gdy wokół pojawia się mrowie żandarmerii tworzące nieprzejezdny kordon otaczający z każdej strony zabudowania. Okręt już nieco wcześniej postawiono w stan gotowości, lecz załoga spodziewała się jedynie rozkazu wyjścia w morze.



Dowódca – komandor Charles Butler McVay – otrzymuje kopertę oznaczoną sygnaturą „Top Secret”, z której dowiaduje się o decyzjach Naczelnego Dowództwa, przydzielającego właśnie jego jednostkę do transportu ładunku specjalnego przeznaczenia. Niby nic wielkiego, ale dalej komandor zostaje poinformowany, że rejs na wyspę Tinian ma być przeprowadzony w sposób błyskawiczny, a do tego wbrew morskiej sztuce, gdyż USS „Indianapolis” wyruszy samotnie, bez eskorty mniejszych jednostek. Dowództwo oczekuje wykonania rozkazu bez względu na straty czy niewygodę, a sam McVay osobiście ma mieć pieczę nad bezpieczeństwem ładunku.

Teraz wydarzenia zgodnie z oczekiwaniami Dowództwa toczą się ekspresowo – około godziny czwartej nad ranem na nabrzeżu doku ustawiają się dwie wojskowe ciężarówki. Na pierwszej znajduje się czteroipółmetrowa skrzynia, rychło przeniesiona na pokład przenosi przez dźwig portowy i zabezpieczona grubymi łańcuchami przez marynarzy. Zaraz potem na pokład wkraczają się Marines, którzy otrzymali rozkaz całodobowego pilnowania „przesyłki”, do której zwykłemu marynarzowi nie wolno się nawet zbliżyć.

Znacznie dziwniejszy widok przedstawia druga z ciężarówek, transportująca… niedużych rozmiarów wiadro z ołowianą pokrywką. Nie jest to jednak zwykłe wiadro – potrzeba siły dwóch marynarzy, by przenieść je wraz z tajemniczą zawartością wprost do… reprezentacyjnej, acz pustej kajuty admiralskiej, gdzie niewiele wcześniej przygotowano dlań specjalne „siedzonko”: przyspawane do podłoża stalowe pierścienie, do których z kolei dołączono płytki z uchwytami. Zainstalowane w miejscu przeznaczenia wiadro dodatkowo obwiązane zostaje linami przeciągniętymi przez uchwyty. Wreszcie opiekun przesyłki, major Robert Furman z Korpusu Inżynieryjnego Armii, spina liny kłódką, klucz do której zawisa na jego szyi. Na samym końcu do admiralskiej kabiny trafia tratwa ratunkowa – tak na wszelki wypadek.

Nikt z załogi, z komandorem McVayem włącznie, nie ma pojęcia, co przewozić będzie ich okręt. Jedynie cel wyprawy – wyspa Tinian, baza amerykańskich Superfortec niszczących miasta japońskie – pozwala przypuszczać, iż tajemnicze ładunki są przeznaczone dla lotnictwa strategicznego. I faktycznie, w skrzyni znajduje się cały mechanizm detonacyjny (tzw. "armata”) bomby atomowej „Little Boy”, zaś pod ołowianą przykrywą – promieniotwórczy ładunek uranu.

Załadunek, instalacja oraz kontrola zabezpieczeń zajmują niecałe półtorej godziny, po czym załoga dokonuje ostatnich przygotowań do wyprawy. O godzinie 8:00 USS „Indianapolis” wyrusza w dziwnie tajną misję.
Samotność na oceanie
USS „Indianapolis” brawurowo rozpoczyna powrót do czynnej służby – ustanawiając nowy rekord prędkości przybycia do Pearl Harbor: trzy doby. Po opuszczeniu Hawajów podróż z maksymalną prędkością zajmuje kolejne siedem dni. Po odstawieniu „przesyłek” na Tinian „Indianapolis” kieruje się na wyspę Guam. Co ciekawe, cały czas pozostaje pod klauzulą tajności rejsu jednostki.

Po zawinięciu na Guam komandor McVay otrzymuje rozkaz udania się na Filipiny – do zatoki wyspy Leyte, gdzie US Navy intensywnie przygotowuje się do planowanej na listopad inwazji na Wyspy Japońskie. Komandor, zgodnie ze sztuką swej profesji, prosi o przydzielenie eskorty niszczyciela. Mimo zakończenia tajnej misji dowództwo odmawia, gdyż „oficjalnie” wody między Guam a Filipinami są całkowicie bezpieczne, a wobec tego eskorta – zbędna.

Celowo nie zostaje mu przedstawiona informacja o zatopieniu kilka dni wcześniej na tamtych wodach amerykańskiego niszczyciela USS „Underhill”, co ewidentnie wskazuje na obecność cesarskiej floty podwodnej. Fakt ten ujawniony zostanie dopiero w latach 90., po udostępnieniu archiwów US Navy z tego okresu. Reasumując: wbrew podstawowym zasadom sztuki walki na morzu wydany zostaje rozkaz samotnego rejsu potężnego okrętu bez jakiejkolwiek ochrony. Skutki tego rozkazu okażą się proporcjonalne do głupoty dowództwa.

29 lipca – jeszcze na około tysiąc kilometrów przed Filipinami – pogoda na oceanie znacznie się pogarsza, powodując drastyczny spadek widoczności. Wobec niesprzyjających warunków atmosferycznych wieczorem komandor podejmuje niefortunną decyzję o zaprzestaniu standardowego w wypadku samotnej podróży rejsu zygzakowego. Następnie, po zakończeniu odbioru meldunków wieczornej wachty, idzie na spoczynek.

Nieoczekiwana niespodzianka
Japończycy nie poddawali się na morzu, choć ich sytuacja była nie do pozazdroszczenia. Cesarska Marynarka Wojenna miała nawet własną odmianę kamikadze – pilotów „żywych torped” kaiten. Okręt I-58, którym dowodził komandor podporucznik Mochitsuno Hashimoto, miał iść przyczepionych do okrętu sześć. Komandor słyszał o zatopieniu „kaitenami” niszczyciela USS „Underhill”, lecz sam był przeciwny misjom samobójczym i dlatego chciał w konwencjonalny sposób dorównać wyczynowi bliźniaczej jednostki.

O godzinie 23.30, gdy USS „Indianapolis” mozolnie przebija się przez fale Pacyfiku, a na służbie pozostaje tylko nocna wachta, jakieś siedem mil morskich przed nimi, poniżej głębokości peryskopowej spoczywa i czeka na okazję I-58. Właśnie w tym czasie dowódca jednostki zostaje obudzony przez jednego z podoficerów wachtowych.

Po krótkiej toalecie udaje się na modlitwę do pokładowej kaplicy shinto, a następnie się na mostek kapitański. Przez peryskop uważnie obserwuje okolicę, a pewny, że nie ma zagrożeń, nakazuje wynurzenie. Na powierzchni wychodzi na świeże powietrze grupa marynarzy, którym w odległości około dziesięciu kilometrów ukazuje się oświetlana blaskiem księżyca plama unosząca się ponad fale oceanu. Reakcja dowódcy jest natychmiastowa – okręt błyskawicznie wraca na głębokość peryskopową, gdzie na rozkaz Hashimoto do odpalenia przygotowywane są świeżo zamontowane, najnowsze superszybkie torpedy.

Dwie minuty po północy pada komenda „Pal!” i z japońskiego okrętu wystrzelone zostają cztery konwencjonalne torpedy. Do pokonania 1400 metrów wystarcza ledwie minuta. Komandor Hashimoto przez wizjer peryskopu widzi rozbłyski pod wieżami numer dwa („wyższą”
dziobową) i trzy (rufową).

Po krótkim przypływie radości japoński dowódca szybko nakazuje zanurzenie okrętu na bezpieczną głębokość. Cały czas nie może oswoić się z myślą o tak kardynalnym błędzie przeciwnika. Warto wspomnieć, iż załoga I-58 uczci sukces „ucztą” z ryżu i fasoli, gotowanego węgorza oraz wołowiny – rzecz jasna wszystko z przydziałowych puszek.

Zgodnie z procedurami, ale i z chęci pochwalenia się przed całą marynarką, komandor wysyła meldunek o zatopieniu „pancernika klasy Idaho”, podając dokładną lokalizację. Radiogram przechwytują i bez trudu odczytują Amerykanie i rankiem tego samego dnia wysyłają notatkę wraz z kopią radiogramu do kwatery US Navy na wyspie Guam oraz do dowództwa 7. Floty. Przez znaną japońską skłonność do przeceniania własnych osiągnięć rozszyfrowane „rewelacje” są całkowicie ignorowane, mimo iż „Indianapolis” nie daje oznak życia.

Jak w 12 minut przejść do historii…
Siła eksplozji zwala z nóg pełniących nocną wachtę marynarzy. Śmiertelny cios zadaje torpeda numer dwa, wyrywając w śródokręciu wielką dziurę, przez którą błyskawicznie wdzierają się do wewnątrz masy wody, zalewające maszynownie i unier🤬amiające dwie z czterech turbin. W wyniku ataku uszkodzona zostaje radiostacja i radar, a okrętowy system łączności wobec zniszczeń przewodów staje się bezużyteczny.

Komandor McVay, wyrwany ze snu, pospiesznie ubiera się i wybiega z kabiny. Przed oczami ma biegających w nieładzie, zdezorientowanych marynarzy oraz szalejący na dziobie ogień. Mimo to wierzy w uratowanie okrętu. Wraz z kadrą oficerską stara się przejąć kontrolę nad załogą, jednakże wobec błyskawicznie następujących po sobie wypadków niemożliwe staje się nie tylko ratowanie jednostki, ale i sprawna ewakuacja. Jedynie kilka tratew ratunkowych zostaje zwodowanych.

Okręt od chwili wybuchów stale traci prędkość, przechylając się na prawą burtę i zanurzając dziób. Część załogi z założonymi kamizelkami ratunkowymi samowolnie skacze do wody, zaś większość, około pół tysiąca, udaje się na rufę. Ci już w wodzie widzą, zaś ci jeszcze na okręcie dodatkowo czują, jak przód jednostki ginie w wodzie, zaś rufa niezmiernie się podnosi. Gdy i ci drudzy, a wśród nich McVay, trafiają za burtę, ponad głowami widzą obracające się śruby. Spodziewając się nieuchronnego końca, żegnają się z życiem, lecz ku ich zdziwieniu okręt „staje dęba” i w idealnym pionie, majestatycznie, przy całkowitej ciszy schodzi w otchłań, zabierając ze sobą trzystu członków załogi, którzy zginęli bezpośrednio w wyniku eksplozji lub nie udało im się ewakuować. Na szczęście dla pozostałych tonący okręt nie wzbudza śmiertelnie groźnych wirów, nierzadko wciągających nieszczęsnych rozbitków pod wodę.USS „Indianapolis” w ciągu zaledwie dwunastu minut staje się historią, choć nadal żywą, gdyż ze 1196 osób ratunku oczekuje dziewięciuset nieszczęsnych marynarzy. Nie ma większych oznak paniki, oficerom udaje się zapanować nad podwładnymi. Rozbitkowie gromadzą się w większe skupiska, a z pływających szczątków budują prowizoryczne tratwy. Silniejsi mają opiekować się rannymi oraz słabszymi, co chętnie czynią. Wszystkich łączy silna nadzieja na rychłą pomoc.

Pozostaje czekać – przecież w ostatniej chwili udało się wysłać sygnał SOS…

Minuta po minucie, godzina po godzinie, dzień po dniu…

Pojedynczy sygnał rzeczywiście dotarł do kilku mieszczących się na Filipinach stacji nasłuchowych, lecz został zignorowany przez oficerów dyżurnych.

Do rana liczba rozbitków maleje o setkę – przegrywają z chłodem, bólem, zmęczeniem, a przede wszystkim z czterometrowymi falami. Nieszczęśnicy desperacko trwają w olbrzymiej, prawie dwukilometrowej plamie oleju napędowego. Gdy nastaje dzień, słońce wypala zanurzoną w słonej wodzie skórę, którą pokrywają ropiejące pęcherze. Olej powoduje wymioty i omdlenia, zalepiał oczy, noc i uszy. Każdy cierpi z pragnienia, potęgowanego jeszcze żarem z nieba. Najbardziej zdesperowani zaczynają łykać słoną wodę.

Po południu dramat sięga zenitu – pojawiają się rekiny. Od pierwszych dni wojny na Pacyfiku ich populacja gw🤬townie wzrastała ze względu na stałe „dokarmianie” poległymi. Zapach krwi ściąga całe stada krwiożerczych bestii. Pod wieczór życie traci pierwsza ofiara żarłacza ludojada – jego los podzieli jeszcze ponad czterystu marynarzy. Mimo dramatycznych krzyków, mimo rozbijania nogami i rękoma tafli wody nie udaje się odpędzić drapieżników. O zmroku wokół ściśle skupionych grup marynarzy spokojnie krążą pewne łatwej zdobyczy dziesiątki, a następnie setki rekinów. Zapach świeżej krwi ściąga je z dalekich rejonów oceanu. Widok charakterystycznych trójkątnych płetw wystających ponad wodę całkowicie demoralizuje rozbitków.

Komandor oraz oficerowie nie są już w stanie zapanować nad rozhisteryzowanymi marynarzami. Zanika żołnierska solidarność – każdy zaczyna własną walkę o przeżycie. Mają miejsce iście dantejskie sceny – dochodzi do śmiertelnych pojedynków o miejsce na nielicznych tratwach. Wielu nie wytrzymuje i rozpina kamizelki ratunkowe jedynie po to, aby uciec od śmierci w paszczy ludojada. W tych skrajnie ciężkich warunkach nietrudno o postradanie zmysłów – mnożą się halucynacje i urojenia. Same rekiny, nie zważając ani na lament rozbitków, ani na porę dnia, kontynuują ucztę. Średnio co godzinę życie traci pięć osób.









Nadal nikt nie dostrzega spóźnienia ciężkiego krążownika, który miał już 31 lipca pojawić się na Filipinach…

2 sierpnia porucznik Wilbur Gwinn wracał z patrolu, gdy nawigator jego bombowca Ventura zakomunikował usterkę systemu nawigacyjnego. Pilot postanowił osobiście naprawić antenę.

Po skończeniu pracy spogląda w dół, gdzie widzi rozległą plamę, której postanawia się przyjrzeć z bliska. Gdy maszyna schodzi niżej, załoga dostrzega setki rozbitków dryfujących w czarnej mazi. Załoga natychmiast wzywa przez radio pomoc. Hydroplan Catalina porucznika Adriana Marksa trafia na miejsce katastrofy około 15.30. Udaje mu się wylądować w pobliżu największej grupki marynarzy. Po odstraszeniu ogniem z broni ręcznej najbliżej znajdujących się ludojadów zaczyna się wciąganie na pokład pierwszych uratowanych z opresji. Tego dnia pod wieczór z misją ratowniczą przybywa niszczyciel USS „Cecil Doyle”, który zdoła wyłowić przeszło setkę marynarzy. Przez kolejne pięć dni okręty będą przeczesywać morze w poszukiwaniu żywych.

Ogółem uda się uratować 317 członków załogi USS „Indianapolis”. Ocaleni najczęściej skarżą się na pragnienie oraz owrzodzenia skóry i problemy z zatokami.

Epilog
Zatopienie ciężkiego krążownika trzymano przez pewien czas w ścisłej tajemnicy. Dopiero 13 sierpnia admirał Chester Nimitz nakazał wszcząć śledztwo w sprawie katastrofy USS „Indianapolis”. O losie krążownika opinia publiczna otrzymała informacje dopiero 14 sierpnia

Cudem uratowany komandor McVaya musi stanąć przed sądem. Jest idealnym kandydatem na kozła ofiarnego, którego Marynarka Wojenna potrzebowała, aby odsunąć wszelkie podejrzenia o nieudolność wyższego dowództwa. Zrezygnował bowiem z rejsu zygzakowatego – standardowego w sytuacji samotnego rejsu, zwłaszcza większych jednostek.

Fakt ten uniemożliwia obronę – sąd podważa wszelkie wyjaśnienia oskarżonego, a nawet zeznania specjalnie sprowadzonego z Japonii komandora porucznika Hashimoto, który wyraźnie wskazuje na bezbronność okrętu w chwili ataku i niewinność McVaya. Ostatecznie, w listopadzie 1945 roku, oskarżony zostaje uznanym winnym zaniedbań, które doprowadziły do zatopienia krążownika. Decyzja sądu jest precedensowa – oto pierwszy wyrok uznający dowódcę winnym utraty okrętu. McVay po kilkumiesięcznym, przymusowym urlopie zostaje przywrócony do służby, lecz staje się w US Navy persona non grata i odchodzi na wcześniejszą emeryturę w roku 1949. Przez cały czas, aż do śmierci, towarzyszy mu nagonka prowadzona przez niektóre rodziny zabitych marynarzy. W końcu psychika nie wytrzymuje napięcia i 6 listopada 1968 roku Charles Butler McVay w prywatnym gabinecie strzałem ze służbowego pistoletu popełnia samobójstwo, w ręku trzymając ołowianego żołnierzyka. Sprawa przycicha…

… do czasu, gdy 12-letni chłopiec, Hunter Scott, wykonując szkolny projekt, przeprowadza rozmowy z żyjącymi jeszcze członkami załogi nieszczęsnego okrętu. Wyniki intrygują dziennikarzy, którzy przywracają na światło dzienne tą zakurzoną sprawę. Problem zajmuje historyków i kongresmenów, a dzięki nareszcie odtajnionym dokumentom z archiwum Marynarki Wojennej udaje się szybko zweryfikować sprawę rzeczywistych przyczyn zatonięcia USS „Indianapolis”.



W październiku 2000 roku w specjalnej uchwale Kongres USA wraz z prezydentem Billem Clintonem oficjalnie ogłasza unieważnienie wyroku sądu, oczyszczając z zarzutów i zwracając wszystkie honory komandorowi Charlesowi B. McVayowi.

Bibliografia
Mielnik Jakub, „Rekiny wojny” [w:] Focus Historia, nr 4/2008
Encyklopedia uzbrojenia. II wojna światowa, MUZA SA, Warszawa 2000
Gilbert Martin, II wojna światowa, Zysk i S-ka, Poznań

zródło:http://www.konflikty.pl

Tajemnice zamku Książ

Zagłoba2012-12-08, 21:47
Jestem trochę zdziwiony, że nie ma tutaj jeszcze żadnego artykułu tyczącego się powyższego zamku. Do dziś tajemnicą pozostają roboty prowadzone na jego terenie. Chciałbym (może nie osobiście ), przybliżyć temat. Na początek kilka faktów:

Książ (niem. Fürstenstein) – zespół rezydencjalny znajdujący się w Wałbrzychu w dzielnicy Książ, na terenie Książańskiego Parku Krajobrazowego, wchodzi także w skład Szlaku Zamków Piastowskich. Obejmuje trzeci co do wielkości zamek w Polsce (po zamku w Malborku i Zamku Królewskim na Wawelu). Jego niewielka część, w tym znajdujący się w części centralnej zamek piastowski, jest udostępniona zwiedzającym. Zespół zamkowy stanowi administracyjnie część miasta Wałbrzych

W 1941 roku władze III Rzeszy przejęły zamek, a Organizacja Todt przystąpiła do przekształcania zamku w siedzibę stanu. Przed głównym portalem wydrążono szyb windowy głębokości 50 metrów.

Po drugiej wojnie światowej Książ znalazł się w granicach Polski. Został zdewastowany przez stacjonujące w nim wojska radzieckie. W 1956 roku rozpoczęto prace renowacyjne.

Całkiem nieźle tajemnice tego zamku zostały opisane w programie pt. "Sensacje XX wieku" pana Wołoszańskiego. Nie jest to może wszystko, ale na początek w sam raz .

Cz. 1


Cz.2


Relacja bezpośredniego świadka budowy tuneli (fragment artykułu ze strony www.ksiaz.eu)

" (...) w podziemiach Książa znajdujemy do dziś liczne ślady wskazujące ewidentnie na celowe zablokowanie ciągów tunelowych, a także górnych i dolnych kondygnacji. To co nam pozostawili Niemcy, to zaledwie przedsionek do właściwej części inwestycji. Zwrócił na to uwagę świadek o niepodważalnej renomie, a mianowicie sam Jan Weiss, były więzień filii KL Gross Rosen w Książu, któremu udało się uniknąć zagłady i schronić w Ameryce. W kwietniu 1985 roku zwiedził podziemia Książa i stwierdził, że 26 lutego 1945 roku „żaden z chodników nie był obetonowany”. Weiss wchodząc do podziemi powiedział, że nie widać dużej komory, która znajdowała się po prawej stronie naprzeciw bocznego korytarza, w tym miejscu jest teraz obetonowana ściana. Idąc dalej powiedział, „że coś mu się w układzie tych korytarzy nie zgadza, były jeszcze inne, których teraz nie widać”. Informacje Weissa były publikowane w książkach i prasie. Trudno wątpić w ich wiarygodność, skoro pochodzą od bezpośredniego świadka. Przedsiębiorstwo Robót Górniczych w Wałbrzychu dokonało odwiertu w betonie na ok. 1.20 m., ale wiertło „udusiło się” i wtedy roboty przerwano. Trudno zrozumieć decyzję o zaprzestaniu wierceń, bo mogło to być typowe zakleszczenie się wiertła w dotarciu do stalowej belki, co pozwala sądzić, że dalej za tą ścianą jest sztolnia. Górnicy chcieli kontynuować wiercenia, ale decyzja była jednoznaczna, roboty więc przerwano. Istnienie innych korytarzy i komór potwierdzają widoczne zamurowania w tunelach i biegnące poziomo pod sufitem rury utopione w betonowych ścianach na końcu tuneli. Rozmiar rur i materiał, z którego są wykonane, świadczą o ich przeznaczeniu do celów produkcyjnych."

Mam nadzieję, że temat się spodoba i da początek ciekawej dyskusji. Jakby co, postaram się jeszcze coś dodać w komentarzach .

Polski wywiad - II WŚ

Pater patriae2012-12-05, 17:51
Mam nadzieję, że kogoś to zainteresuje.



Według najnowszych ustaleń Polsko-Brytyjskiej Komisji Historycznej do spraw Dokumentowania Działalności Polskiego Wywiadu w czasie II Wojny Światowej, informacje przekazane przez polski wywiad stanowiły aż 45% wszystkich materiałów alianckich. Z dokumentów komisji, wynika też, że w polskim wywiadzie działało co najmniej 20 000 agentów.
W samym tylko 1944 roku, polski wywiad dostarczył Brytyjczykom prawie 38 tysięcy raportów, Amerykanom ponad 12 tysięcy, a Francuzom prawie tysiąc. Z tego, według ocen Brytyjczyków, 85% to informacje bardzo wysokiej lub wysokiej jakości, kolejne 12% było informacjami wartościowymi, 2% mało wartościowymi, a jedynie 1% informacji uznano za bezwartościowe. Okazuje się więc, że polski wywiad stanowił jeden z najlepszych i najskuteczniejszych w wojnie, a być może nawet najlepszy.

Nasi agenci działali wszędzie tam, gdzie był wróg. Działali od północnych krańców Norwegii, po włoską Libię w Afryce Północnej. Od Normandii i okupowanej Francji, po terytorium III Rzeszy, Włoch i Polski, na wszystkich terenach okupowanych przez państwa Osi.

Jako jedyny spośród aliantów zachodnich, wywiad polski miał też swoich agentów na okupowanym przez Oś terytorium ZSRR.

Polski wywiad, współpracował też, z największą i najskuteczniejszą tego typu organizacją na świecie, podczas Drugiej Wojny Światowej – Polskim Państwem Podziemnym, i jego wojskiem – Armią Krajową, liczącym pod koniec wojny ok. 300 000 żołnierzy. Współpracował także z ruchem oporu i organizacjami sabotażu, na wszystkich terenach ogarniętych wojną, w Europie i Afryce.

Do największych osiągnięć polskiego wywiadu należy m.in. wykrycie i poinformowanie Aliantów o niemieckich ośrodkach badawczych w Penemunde, gdzie pracowano nad wieloma rodzajami tzw. „Wunderwaffe”, m.in. projektowano i budowano tam rakiety V1 i V2. Polacy wysłali tam własnych agentów KG AK (Komendy Głównej Armii Krajowej) w 1942 roku. Jednym z polskich agentów wywiadu pozyskujących informacje w Penemunde był agent o pseudonimie „Piorun”, po wojnie „Piorun” został skazany na karę śmierci przez komunistyczny rząd. Nasi ludzie przeniknęli do ośrodka, i w końcu uzyskali dostęp do najbardziej tajnych informacji, a nawet do samych rakiet. W 1943 roku, wysłano do Londynu szczegółowy raport, opisujący działania niemieckie na Penemunde, zawierający też szkice samej bazy. Dzięki tym informacjom, Brytyjczycy przeprowadzili zmasowany nalot na bazę, w dniach 17 i 18 sierpnia 1943 roku. Znacznie spowolniło to niemieckie postępy w pracach nad „Wunderwaffe”. Mniej więcej w tym samym czasie, Niemcy testowali prototypy rakiet V1 na poligonach wojskowych. Na jednym z nich, wystrzelono rakietę, która spadła kilka kilometrów dalej, i okazała się niewypałem. Rakietę przechwycili polscy partyzanci. Skontaktowano się z brytyjskim wywiadem, w sprawie przechwycenia tej rakiety. Ustalono, że do Polski przyleci brytyjski samolot, w celu oględzin zdobyczy. Uzgodniono miejsce lądowania. Pod osłoną nocy na terenach kontrolowanych przez partyzantkę, wylądował w terenie przygodnym brytyjski samolot. Niewypał rozebrano na części i przetransportowano do Wielkiej Brytanii, gdzie sporządzono szczegółowe szkice, i przeprowadzono badania nad budową rakiety. Umożliwiło to Brytyjczykom zapoznanie się z tą bronią, jej właściwościami i konstrukcją, i tym samym opracowanie skutecznej strategii obrony jeszcze na długo zanim Niemcy faktycznie użyli rakiet V1.

Kolejnym wielkim osiągnięciem polskiego wywiadu było przekazanie Aliantom, jeszcze przed wybuchem wojny, dwóch kopii maszyn szyfrujących „Enigma”, jednej do Francji, drugiej do Wielkiej Brytanii. Niestety, Brytyjczycy i Francuzi już po krótkich i nieudanych próbach złamania kodu Enigmy, zaprzestali dalszego dekryptażu. Jednocześnie w kraju polscy kryptolodzy – Marian Rejewski, Jerzy Różycki i Henryk Zygalski, cały czas prowadzili badania nad złamaniem szyfru Enigmy. Już raz wcześniej udało im się złamać szyfr Enigmy, w 1934 roku. Jednak Niemcy zorientowali się, że Polacy potrafią rozszyfrowywać ich meldunki, i na krótko przed wybuchem wojny, w 1939 roku podjęli zdecydowane środki zaradcze. Zmienili radykalnie szyfr, a nawet wprowadzili zmiany w samym mechanizmie szyfrującym maszyny.

Tych trzech kryptologów, było ludźmi najlepszymi w swoim fachu. Doświadczenie i wiedzę zdobyli kończąc z wyróżnieniem kurs kryptologii dla studentów matematyki, na uniwersytecie w Poznaniu.

Po porażce w kampanii wrześniowej, polscy kryptolodzy uciekli do Rumunii, a następnie stamtąd przedostali się do Francji. We Francji nadal prowadzili intensywne prace nad złamaniem kodu Enigmy.
Złamanie szyfru Enigmy miało ogromny wpływ na przebieg całej wojny. Dzięki temu osiągnięciu polskich kryptologów, Alianci byli w stanie przechwytywać bardzo wiele niemieckich meldunków. Znali niemieckie plany i rozmieszczenie wojsk, a to dawało im znaczną przewagę nad nieprzyjacielem, jeszcze zanim na dobre rozpoczęła się walka.

WWII

KillQ82012-12-01, 15:59
II Wojna Światowa przedstawiona za pomocą dość długiego gifa.

PzKpfw VI Tiger,czyli postrach na polu bitwy

konto usunięte2012-11-24, 21:27
Tematem dzisiejszej wrzutki jest postrach na polu bitwy podczas II Wojny Światowej a mowa dokładniej o PzKpfw VI Tiger.

Był to ciężki czołg na wyposażeniu III Rzeszy, który często uznawany jest za najlepszy w swoich czasach, gdzie jego niezawodność, moc, pancerz, celność i siła działa potrafiły zaważyć o losach całej bitwy. Znane były przypadki gdy oddziałom amerykańskim wydawało się ,że gdzieś w krzakach czeka na nich zakamuflowany tygrysek.Nie mijała chwila a już cały szwadron brał nogi za pas i zmieniał trasę w strachu przed złowrogim dziełem rąk niemieckich.Wyżej wymieniony czołg był w stanie przebić dosłownie prawie każdy pancerz a jego działo nie mogło się równać chociażby z działami czołgów rosyjskich które robiły więcej huku i dymu niż uszkodzeń. Jedyną wadą Tigera była jego masa bojowa osiągająca 57 T. Sprawiała ona ,że często zapadała się pod nim ziemia albo zakopywał się w błocie. Niestety a może stety pod koniec II Wojny ŚW. Niemcom zaczynało brakować surowców do produkcji pancerza i musieli zastąpić swoją mieszankę o wiele bardziej zubożałą co miało odniesienie do wytrzymałości.

Tyle wprowadzenia a teraz dane techniczne:

Masa całkowita (kg): 56 900
Długość (mm): 8450
Szerokość (mm): 3705
Wysokość (mm): 2930
Silnik: Maybach HL 210 650 KM i później 700 KM
Prędkość (km/h): 45,4
Zasięg na drodze (km): 100
Zasięg w terenie (km): 60
Załoga: 5
Uzbrojenie: 8.8 cm KwK 36 L/56 2x MG 34 (7,92 mm)

A tutaj filmik



Ps: Jest to mój pierwszy temat tutaj więc proszę o wyrozumiałość ^^. Dane pochodzą z wiki a wprowadzenie jest mego autorstwa na podstawie informacji jakie posiadam. Jak się spodoba chętnie wrzucę coś jeszcze.
Podejście Hitlera do Polaków w kwestii rasowej.

Warte przypomnienia dla wszystkich polskich wielbicieli "wujka Adolfa"

Obowiązki robotników i robotnic cywilnych narodowości polskiej podczas ich pobytu w Rzeszy.
(pisownia oryginalna - 1940)
(...)
Pkt. 6
Każde obcowanie z ludnością niemiecką, szczególnie odwiedzanie teatrów, kin, zabaw tanecznych, restauracji i kościołów
razem z ludnością niemiecką jest zakazane.
Tańczenie i zażywanie alkoholu jest polskim robotnikom tylko pozwolono w oberżach spechalnie dla nich przeznaczonych.

Pkt. 7
Spółkowanie z kobietą niemiecką lub z mężczyzną niemiecką, względnie zbliżenie niemoralne do nich będzie karane śmiercią.



Eisenach, 15. November 1940
Hedwig H. und der polnische Zwangsarbeiter Eduard P. müssen auf dem Marktplatz Schilder mit der Aufschrift „Ich habe mich mit einem Polen eingelassen“ und „Ich bin ein Rasseschänder

Hedwig H. i polski robotnik przymusowy Eward P. zmuszeni do trzymania plakatów informujących: "Byłam w związku z Polakiem" oraz "Jestem profanatorem rasy"

Polak winny "hańby rasowej" bardzo często był przewożony w pobliże miejsca w którym wcześniej pracował. Tu też czekała prowizoryczna szubienica. Na miejsce egzekucji spędzano wszystkich polskich robotników przymusowych z okolicy. Mieli przekonać się na własne oczy, co czeka każdego, kto ośmieli się nawiązać romans z Niemką

Także los kobiet, które przyłapano na romansie z Polakiem, miał być przestrogą dla miejscowej ludności. Winne "hańby rasowej" były napiętnowane jako "polskie dz🤬ki". Zdarzało się, że obcinano im włosy (...) Zwykle trafiały do zakładu poprawczego, więzienia lub obozu koncentracyjnego.

Źródło: Focus Historia, ausstellung-zwangsarbeit.org

Wiem, z Hitlerem miało być pięknie i wspaniale, ale wyszło jak wyszło. Mało istotne jest co miało wyjść, co kto obiecywał i jak słodko pierdział zapewniając o przyjaźni.

Mieczysław Słowikowski (superszpieg z Polski)

konto usunięte2012-11-01, 21:29
Chciałem wam przedstawić historię Mieczysława Słowikowskiego , superszpiega zwanego (człowiekiem z Algieru). Historia godna uwagi lecz ze smutnym końcem!

Mieczysław Słowikowski
(człowiek z Algieru)
– superszpieg z Polski

Algier, 21 lipca 1941
Śpiew muezina wzywającego wiernych na modlitwę zagłuszył na chwilę sapanie starego frachtowca, który wpływał do portu. Łysiejący mężczyzna w średnim wieku stał na pokładzie oparty o barierkę i przyglądał się jak krypa powoli dobija do nabrzeża. Mrugnął do stojącej obok kobiety i poszedł do skromnej kabiny. Wszystko było już spakowane od kilku godzin. Jeszcze raz przejrzał dokumenty i otworzył walizkę, w której podwójnym dnie ukrył listę zadań, księgę szyfrów i pokaźną sumę pieniędzy. Sprawdził, czy wszystko jest na swoim miejscu, po czym zamknął walizkę i wyszedł z kabiny. Powoli zszedł po trapie na ląd.

Mieczysław Zygfryd Słowik vel Słowikowski ps. Rygor urodził się 25 lutego 1896 w Jazgarzewie k. Piaseczna. Całe swoje dorosłe życie związał z wojskiem. Podczas studiów handlowych w Warszawie wstąpił do tajnej Polskiej Organizacji Wojskowej założonej przez Józefa Piłsudskiego.

Zaraz po odzyskaniu niepodległości wstąpił do Wojska Polskiego i zaczął powoli piąć się po szczeblach kariery. Jako porucznik piechoty walczył w wojnie polsko-bolszewickiej. Po ukończeniu Wyższej Szkoły Wojennej został przydzielony do Oddziału IV Sztabu Generalnego.

W 1934 już w stopniu kapitana został przeniesiony do Korpusu Ochrony Pogranicza, gdzie objął stanowisko szefa sztabu Brygady KOP „Wilno”. 1 stycznia 1937 został awansowany do stopnia majora.

W 1937 rozpoczął pracę dla Oddziału II Sztabu Generalnego – słynnej „Dwójki” zajmującej się wywiadem zagranicznym. Pod przykrywką dyplomaty został wysłany na swoją pierwszą placówkę do Kijowa. Tam zastał go wybuch wojny.

Udało mu się ewakuować do Francji, gdzie wstąpił do odradzającej się po wrześniowej klęsce polskiej armii. Po upokarzającej kapitulacji Francji i utworzeniu kolaboracyjnego rządu Vichy zajął się przerzutem polskich żołnierzy do Wielkiej Brytanii.

Francuzi utrudniali to jak mogli – wydali przepis na mocy którego wizy otrzymywali wyłącznie mężczyźni powyżej 45 roku życia. Słowikowski fałszował więc dokumenty wpisując fikcyjne daty urodzenia. Jeśli to nie pomogło – przekupywał urzędników.

Francuzi wkrótce w ogóle zaprzestali wydawania Polakom wiz wyjazdowych. Major wywiadu znalazł więc przemytników, którzy przeprowadzali polskich żołnierzy przez Pireneje do neutralnej Hiszpanii oraz opłacił właścicieli kutrów, którzy pod pokładami swoich łajb transportowali uciekinierów z portów południowej Francji.

Dzięki Słowikowskiemu kilka tysięcy polskich żołnierzy przedostało się do Wielkiej Brytanii i mogło kontynuować walkę.



Major Mieczysław Słowikowski
(na marginesie)
W ciągu pierwszych kilku miesięcy wojny brytyjski wywiad poniósł ogromne straty i został całkowicie sparaliżowany. Zamknięto brytyjskie placówki dyplomatyczne w krajach okupowanych przez Niemców oraz na administrowanych przez rząd Vichy francuskich terytoriach zależnych w Afryce Północnej. Specjalista i wieloletni badacz tajnych służb Jean Medrala podkreślił, iż w 1940 w okupowanej Europie Brytyjczycy nie mieli politycznych i wojskowych struktur, które mogłyby wesprzeć pracę ich tajnych służb. W tym czasie wywiad brytyjski był dosłownie głuchy i ślepy.

Profesor Jan Ciechanowski, członek polsko-angielskiej komisji historycznej, stwierdził, że do końca 1940 Brytyjczycy nie mieli na terenie Belgii, Francji i Holandii ani jednego czynnego agenta. W takich warunkach coraz większego znaczenia nabierała współpraca z polskimi służbami wywiadowczymi, podległymi emigracyjnym władzom w Londynie. Polacy dysponowali rozwiniętą siecią agenturalną nie tylko na terenie okupowanej Polski, ale także we Francji, a nawet w III Rzeszy. Profesor Keith Jeffery, wspierając się dokumentami SIS (Secret Intelligence Service), stwierdził, że w czasie wojny polski wywiad dysponował ponad 30 siatkami szpiegowskimi rozsianymi po całej Europie i liczącymi około 300 osób.
Wróćmy do tematu, w tym samym czasie w północnej Afryce miały miejsce niezwykle ważne wydarzenia. W grudniu 1940 wojska brytyjskie pod dowództwem gen. Archibalda Wavella rozpoczęły operację „Kompas” mającą na celu wyparcie wojsk włoskich z Libii.

Był to prawdziwy Blitzkrieg w wykonaniu Brytyjczyków – w trzy miesiące oczyścili zachodni Egipt, zdobyli Cyrenajkę, unicestwili włoskie lotnictwo i wzięli do niewoli 130 tys. jeńców.

No cóż... Makaroniarze nigdy nie słynęli z waleczności...

Hitler postanowił wysłać na pomoc Włochom słynny Afrika Corps po dowództwem znakomitego stratega generała Erwina Rommla.

Przed wyjazdem do Afryki korpus ćwiczył na naszej Pustyni Błędowskiej. Warto w tym miejscu wspomnieć, że Afrika Corps był jedyną dużą jednostką hitlerowskich sił zbrojnych, na której nie ciążą żadne oskarżenia o zbrodnie wojenne. Generał Rommel był zaś poważany i szanowany przez aliantów.

Świetnie wyszkolony Afrika Corps wyparł Brytyjczyków z Cyrenajki. Groźba kontrolowania przez Niemców Kanału Sueskiego stała się bardzo realna.

Major Mieczysław Słowikowski otrzymał polecenie udania się do Algierii podlegającej pod kolaboracyjny rząd Vichy (będącej ich kolonią) i zorganizowania siatki wywiadowczej.

Alianci nie posiadali w północno-zachodniej Afryce ani jednego czynnego agenta (wówczas Amerykanie wogóle nie mieli swojej agencji wywiadu, tworzyli ją od wybuchu wojny z Japonią, byli dopiero w trakcie budowania swoich struktur i wciąż nie mieli zawodowych oficerów wywiadu. W Afryce Północnej polegali na informacjach od Anglików, a ci mieli je od Polaków). Na tym terenie aktywnie działali za to szpiedzy niemieccy i włoscy.

Słowikowski nigdy nie był w Afryce, ale natychmiast odnalazł się w nowej rzeczywistości. Za przemycone z Francji pieniądze założył Floc-Av Company – fabrykę produkującą płatki owsiane. W kraju, gdzie żywność była reglamentowana to przedsięwzięcie okazało się olbrzymim sukcesem. Kolejne fabryki zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu od Tunisu po Casablankę w Maroco.

Słowikowski zyskuje znakomity pretekst do podróży służbowych po całej północno-zachodniej Afryce. Firma przynosi ogromne zyski, które służą finansowaniu działalności wywiadowczej. Polski oficer werbuje do współpracy dziesiątki ludzi – jednych przekupuje, innych zastrasza, jeszcze inni z własnej woli zaczynają zbierać dla niego bezcenne informacje.

Miał wszystkie cechy doskonałego agenta – doświadczenie, inteligencję, spryt, stanowczość i umiejętność manipulowania ludźmi.

Przez tajną radiostację płyną do Londynu dane o dyslokacji i liczebności wojsk, r🤬ach okrętów, bazach wojskowych, lotniskach, umocnieniach nabrzeżnych, składach amunicji, węzłach kolejowych i nastrojach ludności.

Do Algieru przyjeżdżają dwaj oficerowie polskiego wywiadu oddelegowani do pomocy Słowikowskiemu – podpułkownik Gwido Langer i major Maksymilian Ciężki.

Obydwaj byli kryptologami i wnieśli olbrzymi wkład w złamanie kodu Enigmy.

Polscy oficerowie zostają dyrektorami największych fabryk w koncernie Słowikowskiego i rozwijają własne siatki wywiadowcze.

Cała organizacja była zbudowana na zasadzie piramidy, na szczycie której stał Słowikowski, używający pseudonimu „Rygor”. Tylko on kontaktował się z podwładnymi kierującymi osobnymi siatkami agentów i nie znającymi się nawzajem.

Ważną rolę w działalności Słowikowskiego odgrywała także jego żona Maria, którą m.in. odbierała meldunki ze skrzynek kontaktowych, ukrywała kompromitujące materiały w wypadku kontroli i przekupywała urzędników. Była bardzo inteligentną i opanowaną kobietą.

W szczytowym okresie dla polskiego superszpiega pracowało kilka tysięcy ludzi o skrajnie odmiennych pozycjach – byli wśród nich zarówno szefowie dużych firm, jak i sklepikarze i pracownicy portowi. Większość nie miała najmniejszego pojęcia dla kogo pracują i czemu służą przekazywane przez nich informacje, które pozwoliły na kontrolę większości dziedzin życia kolonii Vichi - z Algieru płynęły bezcenne dane przekazywane przez majora do Londynu.

Stworzona przez niego siatka szpiegowska funkcjonowała w brytyjskim sztabie generalnym pod kryptonimem „Agencja Afryka”.

Polski agent był jak złowrogi pająk, który oplótł swoją siecią całą północno-zachodnią Afrykę od Dakaru po Tunis. Wiedział o każdym okręcie wojennym, samolocie, oddziale wojska, składzie paliwa, bunkrze i baterii nabrzeżnej na tym terenie. Znał nastroje ludności i morale francuskich żołnierzy wiernych rządowi Vichy. Wszystkie informacje przekazywał do Londynu, gdzie powstawały plany operacji desantowej „Torch” (Pochodnia).

8 listopada 1942 na plażach Maroka i Algierii wylądowali brytyjscy i amerykańscy żołnierze pod dowództwem generała Dwighta Eisenhowera. Operacja „Torch” okazała się olbrzymim sukcesem. Po krótkich walkach jankesi pokonali broniące się na nim oddziały francuskie. Dzięki informacjom polskiego superszpiega alianci zajęli cała francuską Afrykę Północną w ciągu 8 dni tracąc przy tym zaledwie około 500 żołnierzy. Zniszczenie niemieckiej Afrika Corps było już tylko kwestią czasu.

Generał Władysław Sikorski nie musiał udawać zdziwienia, kiedy w lutym 1943 prezydent Roosevelt podziękował mu za polski wkład w operację aliantów w Afryce Północnej. Po prostu nie miał bladego pojęcia o istnieniu głęboko zakonspirowanego Słowikowskiego.

Major Mieczysław Słowikowski pozostał na swoim posterunku w Algierze do września 1944, do chwili oddelegowano go na stanowisko szefa Oddziału II Inspektoratu Zarządu Wojskowego w Londynie. Następnie przez dwa lata pracował w Centrum Wyszkolenia Piechoty w Szkocji.

Brytyjczycy nagrodzili go Orderem Imperium Brytyjskiego, a od Amerykanów otrzymał Legię Zasługi.

Mieczysław Słowikowski

Zarówno jedni, jak i drudzy nie mieli jednak później najmniejszych skrupułów, by zasługi polskiego agenta przypisać własnym wyimaginowanym siatkom wywiadowczym w Afryce. Komunistyczne władze PRL nie ujęły się za majorem Słowikowskim (co w owych czasach było normą). Został uznany za zdrajcę i pozbawiony obywatelstwa polskiego.

Umarł w zapomnieniu jako zwykły, szary emigrant w skromnym mieszkaniu w południowo-wschodnim Londynie 29 lipca 1989.


Oznaczenia wiekowe materiałów są zgodne z wytycznymi
Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji

Oświadczam iż jestem osobą pełnoletnią i wyrażam zgodę na ukrycie oznaczeń wiekowych materiałów zamieszczonych na stronie
Funkcja pobierania filmów jest dostępna w opcji Premium
Usługa Premium wspiera nasz serwis oraz daje dodatkowe benefity m.in.:
- całkowite wyłączenie reklam
- możliwość pobierania filmów z poziomu odtwarzacza
- możliwość pokolorowania nazwy użytkownika
... i wiele innnych!
Zostań użytkownikiem Premium już od 4,17 PLN miesięcznie* * przy zakupie konta Premium na 6 miesięcy. 6,00 PLN przy zakupie na jeden miesiąc.
* wymaga posiadania zarejestrowanego konta w serwisie
 Nie dziękuję, może innym razem