#grom

Helikopter w ogniu - gen. Roman Polko (GROM) - Seria z AK74

Konto usunięte • 2013-09-14, 13:33


Jak GROM odbijał platformy w Iraku, dlaczego akcja w Somalii się nie udała, ile pieniędzy kosztuje wyszkolenie członka jednostki specjalnej GROM i czy realna jest wizja żołnierza-cyborga - gen. Roman Polko, byłby dowódca Wojskowej Formacji Specjalnej GROM rozmawia z Arturem Kurasińskim.

Kolejny sukces GROMu

Konto usunięte • 2013-09-12, 13:08
Fariba Kakar, afgańska parlamentarzystka porwana przez talibów, jest już bezpieczna. W operacji jej uwolnienia wziął udział GROM i służby specjalne. – Cieszymy się, że wszystko skończyło się dobrze. Zwłaszcza, że docierały do nas sprzeczne informacje. Obawialiśmy się najgorszego – mówi dowódca zespołu zadaniowego GROM.



Fariba Kakar została porwana, gdy w sierpniu razem z dziećmi jechała taksówką do Kabulu. Na drodze Highway 1 (największej arterii Afganistanu łączącej Kabul z Kandaharem) w okolicy Ghazni taksówka została zatrzymana przez grupę rebeliantów. Po kilku dniach porywacze uwolnili taksówkarza i dzieci afgańskiej posłanki. Los Fariby Kakar pozostawał nieznany.

Afgańskie władze natychmiast uruchomiły system zarządzania kryzysowego, jaki obowiązuje, gdy uprowadzony zostanie wysoki rangą urzędnik państwowy. Minister spraw wewnętrznych i dyrektor Narodowego Dyrektoriatu Bezpieczeństwa (NDS) podjęli próby negocjacji z porywaczami. W proces uwolnienia parlamentarzystki zaangażował się sam prezydent Afganistanu Hamid Karzaj.

Działania afgańskich służb nie przynosiły jednak rezultatu. O pomoc poproszona została koalicja ISAF, m.in. dowództwa odpowiedzialne za siły specjalne: NSOC-A i ISAF SOF. Powstały dwa zespoły, które miały wesprzeć Afgańczyków. Jeden z nich był polski – w jego skład weszli operatorzy z Jednostki Wojskowej GROM. Do wsparcia komandosów przydzielono zespół operacyjny Służby Kontrwywiadu Wojskowego.



Polscy komandosi z afgańskimi partnerami z NDS rozpoczęli przygotowania do operacji uwolnienia zakładniczki – mówi mjr Marek Pietrzak, rzecznik prasowy Dowództwa Operacyjnego. – W tym czasie informacje wywiadowcze zbierały polskie służby specjalne. Jednak miejsce przetrzymywania Fariby Kakar było wielokrotnie zmieniane. To bardzo utrudniało zebranie precyzyjnych informacji i przeprowadzenie operacji uwolnienia – dodaje mjr Pietrzak.

Dlatego przez miesiąc siły polsko-afgańskie pozostawały w gotowości do natychmiastowego przeprowadzenia akcji. 7 września dzięki działaniom negocjatorów, oficerów polskich i afgańskich wojsk i służb specjalnych, m.in. GROM-u, talibowie uwolnili zakładniczkę. W wymianie wzięli udział przedstawiciele władz afgańskich i mąż porwanej kobiety. Operację przekazania Fariby Kakar ubezpieczali komandosi GROM-u i NDS. Uwolniona posłanka trafiła cała i zdrowa do obozu GROM-u w bazie wojskowej Ghazni, gdzie stacjonują polscy żołnierze. Stamtąd odleciała do Kabulu. – Cieszymy się, że pomyślnie udało się przeprowadzić operację, tym bardziej że docierały do nas sprzeczne informacje o uprowadzonej. Obawialiśmy się najgorszego – mówi dowódca zespołu zadaniowego GROM.

polska-zbrojna.pl/home/articleshow/9479?t=GROM-pomogl-uwolnic-afganska-poslanke

GROM walczący

Konto usunięte • 2013-08-27, 16:35
Z operatorem GROM-u – najlepszej polskiej jednostki specjalnej – rozmawiamy o tajnych misjach, poległych kolegach, ukochanych karabinach oraz o tym, czego najbardziej pragną nasi komandosi w Afganistanie



CKM: Kto to jest „breacher”?
Vinci: Facet, który robi przejście dla swojej ekipy. Wysadza okna, ściany, dachy oraz inne takie rzeczy. Byłem breacherem przez większość z tych 13 lat, które spędziłem w GROM-ie.

CKM: A co robiłeś przez resztę służby?
Vinci: Jakiś czas byłem też we wsparciu i odpowiadałem za wszystkie sprawy związane z materiałami wybuchowymi. Zaś na sam koniec trafiłem do szkoleniówki, gdzie miałem zaszczyt i przyjemność uczyć młodych adeptów GROM–u.

CKM: Gdzie byłeś na misjach?
Vinci: W Zatoce Perskiej, Afganistanie oraz Iraku. To wszystko, co mogę powiedzieć.

CKM: Ile osób poza wojskiem wie, że jesteś operatorem GROM-u?
Vinci: Teraz już coraz więcej. Ale przez wiele, wiele lat o tym, w jakiej jednostce naprawdę służę, wiedzieli tylko moi rodzice i kilku najbliższych przyjaciół. Żonie powiedziałem dopiero po długiej znajomości, kiedy już wiedziałem, że na pewno będziemy ze sobą dalej.

CKM: O ilu akcjach GROM–u są informowani zwykli ludzie?
Vinci: To bardzo mała część. Niewielki procent.

CKM: Robicie dobrą robotę. Nie jest ci żal, że prawie nikt o tym nie wie?
Vinci: Opowiem ci taką rzecz. Rozmawiałem kiedyś ze swoim przyjacielem policjantem. On wiedział, że jestem w GROM-ie. Byłem świeżo po misji w Iraku, miałem w sobie mnóstwo emocji, musiałem się nimi z kimś podzielić. Powiedziałem mu trochę o tym, co robiliśmy, on kiwał głową, okej, okej... Ale widać było, że mnie nie rozumie, zupełnie nie czuje tych emocji! Wojna, szczególnie w wykonaniu sił specjalnych, to zupełnie inny świat. Tak naprawdę to, co robimy np. w Afganistanie, zrozumieją tylko ludzie, którzy tam byli. Nikt inny.

CKM: Jak wygląda standardowa akcja GROM-u?
Vinci: Ha, to bardzo trudne pytanie - bo tu nie ma standardu. Nigdy nie ma takiej samej operacji, każde zadanie jest inne. Najkrótsza misja, na której byłem, trwała parę minut: wysiadasz ze śmigłowca, robisz swoją robotę, wracasz do śmigłowca. Na najdłuższej misji to było kilka długich dni w terenie, z dala od bazy.



CKM: Gdy z rzadka pojawiają się jakieś oficjalne informacje o bojowej akcji GROM–u, zawsze to jest sukces i zawsze bez żadnych strat. Nie tylko nie giniecie na polu bitwy, ale nie macie też żadnych rannych ani zadraśnięcia! Czy tak jest w rzeczywistości?
Vinci: Na całym świecie nie mówi się o stratach jednostek specjalnych. Ale zapewniam cię, że w Polsce, na razie i nie kusząc losu - bo pewnie nawet teraz, gdy rozmawiamy, chłopaki w Afganistanie wykonują jakąś robotę - nigdy żaden GROM-owiec nie zginął w akcji. Ranni oczywiście byli, ale żaden nigdy nie poległ.

CKM: Za to na ćwiczeniach...
Vinci: No, niestety. Kilku GROM-owców straciło życie.



CKM: Tylko w 2012 roku były trzy tragiczne wypadki...
Vinci: Cztery. Jednemu na ćwiczeniach nie otworzył się spadochron, drugi miał wypadek w górach, trzeci zaś podczas nurkowania. A czwarty, tyle że już po służbie, rozbił się motorem. To ekstremalne przypadki i wyjątkowo nagromadziły się w tym roku. Bóg przez chwilę zasnął.

CKM: Może wasze treningi są za ostre, zbyt ekstremalne?
Vinci: To nie tak. Musimy nadążyć za naszymi przeciwnikami. Musimy być zawsze dwa kroki do przodu, a nie dwa do tyłu. Czasem się śmiejemy i mówimy, że wszystkich głupich już zabiliśmy. Teraz zostali ci groźniejsi i nie możemy im odpuścić.

CKM: Ilu operatorów oberwało na waszych słynnych treningach z ostrą amunicją?
Vinci: Nigdy to się nie zdarzyło.

CKM: Jaka jest twoja ulubiona broń?
Vinci: Wiesz, obecnie wszyscy operatorzy GROM–u mają taką samą broń podstawową – to karabin automatyczny H&K 416. Ale możemy wprowadzać w nich przeróbki i to jest fajne. Mój ukochany egzemplarz miał trochę inną iglicę, inną sprężynę, inną kolbę, spust był trochę lżejszy. Takich przeróbek były dziesiątki, bo ja strzelam tzw. nachwytem, czyli trzymając karabin od góry, a nie od dołu jak większość. Oczywiście nie sam to wszystko przerabiałem, tylko mój rusznikarz.

CKM: Jak długo ci ten karabin służył?
Vinci: Chyba ze cztery lata. Ale już taki nie jest, bo gdy kończyłem służbę w GROM–ie, przed zdaniem do magazynu musiałem go przywrócić do stanu początkowego.

CKM: W zeszłym roku, na dwa tygodnie przed odejściem do cywila, dostałeś telefon...
Vinci: Byłem właśnie na poligonie. Dzwonił dowódca i pytał, czy - skoro i tak odchodzę z jednostki - nie zechcę zostać oficjalnym konsultantem przy grze „Medal of Honor: Warfighter”. W pierwszej chwili odmówiłem. Ale szybko zmieniłem zdanie.

CKM: Co takiego konsultowałeś?
Vinci: Wszystkie nowoczesne służby specjalne działają podobnie i różnią je tylko niuanse. Więc poleciałem do studia Electronic Arts w Los Angeles i pokazywałem im te drobne różnice: sposoby trzymania broni, celowania, wymiany magazynków. To niby drobiazgi, ale ważne – i wszystko to widać w grze. Ciekawa sprawa: w studiu spotkałem głównych konsultantów tej gry, byłych komandosów SEALs. Okazało się, że się znamy, spotkaliśmy się parę lat wcześniej na misji w Bagdadzie.

CKM: Jesteś zadowolony z gry?
Vinci: Pewnie. Cały „Warfighter” jest fajny. Ale mnie osobiście najbardziej podoba się coś innego niż strzelanina. Chodzi mi o pokazanie relacji operatorów z rodziną. Na początku gry żona zarzuca bohaterowi, że jeździ gdzieś za granicę, nie wiadomo dokąd i po co, a nie zajmuje się rodziną. Daje mu ultimatum – albo jednostka, albo ona. Dopiero gdy terroryzm dotyka ją osobiście, ona rozumie i docenia, jak ważna jest praca jej męża – operatora służb specjalnych.

CKM: Czy inni GROM–owcy też się cieszą, że zostali bohaterami gry komputerowej?
Vinci: Jakby ci to powiedzieć... Dokładnie wczoraj rozmawiałem przez telefon z kumplami w Afganistanie. Jakiś czas się nie widzieliśmy, ale nie pytali, co u mnie słychać, jak leci itd. Pytali, kiedy wreszcie przyślę im „Medal of Honor”. Bo też chcą sobie pograć.


źródło:
ckm.pl/lifestyle/grom-walczacy,8687,1,a.html

Gdzie się ukryć w stolicy?

Konto usunięte • 2013-08-27, 12:51
Poniżej przedstawiam bardzo ciekawą opinie byłego gromowca, navala, o naszej stolycy i o jej bezpieczeństwie.



Patrzę na rozbudowującą się Warszawę i nie wierzę własnym oczom. Czy architekci zapomnieli już całkowicie o tak przecież nieodległej II wojnie światowej? Szwajcaria nie walczyła od 1848 roku, a jednak to piękne, zielone państwo jest bezpieczne jak warownia. Doliny poprzecinane umocnieniami, piwnice jak bunkry. Oni pamiętają, że pokój nie jest dany raz na zawsze. A my? – pyta Naval, były operator GROM-u.

Sierpień to dla mnie osobiście bardzo ważny miesiąc. Spoglądam na kalendarz. Widzę datę pierwszego sierpnia i przechodzą mnie dreszcze na myśl o tym, jak wielu mieszkańców stolicy ucierpiało podczas Powstania Warszawskiego. Jak dużo krwi spłynęło ulicami Warszawy. Niejednokrotnie miałem zaszczyt rozmawiać z powstańcami. Nie poruszaliśmy tylko tematów czynnej walki, choć te mnie najbardziej interesowały. Słuchałem też opowieści o codziennym życiu walczącej stolicy.

Dzięki temu docierało do mnie, jak dużo wysiłku powstańcy i ludność cywilna wkładali w budowanie np. barykad. Ciężko pracowali podczas przebijania się przez mury piwnic, by podziemiami przejść z budynku do budynku. Nie wspomnę o udrożnianiu kanałów, które były dla nich głównymi ciągami łączności. Mieszkańcy Londynu mieli swoje metro, mogli się chować w podziemiach w czasie nalotów. „A my wgryzaliśmy się w ziemię”, wspominają powstańcy. Od czasu tych rozmów inaczej patrzę na rozbudowującą się Warszawę.

Nie mogę uwierzyć, jak bardzo budowniczowie miasta zapomnieli o tak nieodległej wojnie i jak bardzo za pewnik biorą pokój. Nie mogę wyjść z podziwu dla Szwajcarii, która od 1815 roku jest neutralna. W 1848 roku odbyła się tam ostatnia bitwa, w której zginęło 100 osób. Zielona, piękna Szwajcaria jest neutralna. Ale jej budowniczowie nie zapomnieli o bezpieczeństwie. Doliny poprzecinane umocnieniami o kształcie smoczych zębów, piwnice, które przypominają bunkry. Nie, to nie jest kraj zmilitaryzowany. Oni po prostu pamiętają, że pokój nie jest dany raz na zawsze. A my?

Widzę, jak powstają kładki nad warszawskimi ulicami i pytam: „Nie pamiętacie o tym, że aby przeżyć bombardowanie, trzeba wgryźć się w ziemię?”. To takie proste! Nawet bez smoczych zębów i bunkrów możemy dać sobie szanse na przeżycie. Zamiast kładki nad drogą zbudujmy tunel pod nią. Powstańcy z żalem w głosie wspominają „gdybyśmy mieli przed wojną metro, tunele... O ilu mniej nas by zginęło”.

Tak wiem, ekonomia, architektura, a jeszcze nie daj Boże żyjący akurat w tym miejscu rzadki gatunek kreta... To może pozbawić nas i przyszłe pokolenia szansy. Ale o czym ja piszę, przecież mamy pokój!


Naval
służył w GROM-ie przez czternaście lat. Połowę tego czasu spędził na licznych misjach zagranicznych.

polska-zbrojna.pl/home/articleshow/9228?t=Gdzie-sie-ukryc-w-stolicy

Wywiad z Romanem Polko

Konto usunięte • 2013-08-27, 0:24
Generał Roman Polko powie Ci szczerze i prosto w oczy, czy jesteś wystarczająco dobry, żeby zostać komandosem



CKM: Najsłynniejszy polski komandos na kanapie, w kapciach, z piwem w dłoni?! Panie Generale, spoczął Pan na laurach?

Roman Polko: Oczywiście, że nie. Po odejściu z wojska mam wreszcie czas na rozwój w innych dziedzinach, wykorzystanie niedawno obronionego doktoratu. Wykładam na różnych uczelniach, biorę udział w konferencjach na całym świecie, mogę jeszcze ostrzej trenować, brać udział w morderczych maratonach...

CKM: Właśnie, przyszedłem do Pana, by się przekonać, czy nadaję się do komandosów. Zacznę od tego, że uwielbiam się bić.

R.P.: To niekoniecznie dobra cecha, zwłaszcza gdy góruje nad rozumem. Oczywiście komandos musi dawać sobie radę w starciach wręcz. Sam musiałem czasami wykorzystywać te umiejętności w zetknięciu z niezbyt kulturalnymi ludźmi, zwłaszcza w PRL–owskich pociągach. Ale nigdy nie biłem się dla samego bicia. To bardzo zła motywacja do wstępowania w szeregi sił specjalnych.

CKM: John Rambo zawsze był głęboko umotywowany!

R.P.: Ależ to bardzo kiepski żołnierz. Wywaliłbym go z mojej jednostki na zbity pysk! W armii nie ma miejsca dla gwiazdorów chcących w pojedynkę wygrywać wojny, idących samemu z kałasznikowem na całą armię. Nie ma miejsca dla takich groźnych indywidualistów, niebezpiecznych dla innych żołnierzy.

CKM: Rozumiem, że idealny komandos to wytrenowany trep ze skłonnością do wazeliniarstwa?

R.P.: To nie tak. W GROM–ie nie zrobi się kariery dzięki tępemu wykonywaniu rozkazów i osiąganiu mistrzostwa we wchodzeniu w tyłek oficerom. Tu ceni się kreatywność, inteligencję i własne zdanie. Wręcz niepokorność. To cecha genetyczna sił specjalnych rządzących się zupełnie innymi zasadami niż zwykłe jednostki. Możesz przychodzić na służbę nieogolony i nie salutować przełożonym. Im mniej typowo wojskowych nawyków, tym mniejsze ryzyko wpadki, gdy musisz wtopić się w tłum cywilów.

CKM: Czy mogę starać się o robotę w GROM–ie, jeśli mdleję na sam widok wiertła dentystycznego?

R.P.: Może być z tym kłopot. Komandos musi mieć wysoko postawiony próg bólu. Do tego dochodzą odpowiednie ćwiczenia. W GROM–ie jednym z bardzo ważnych elementów szkolenia jest przygotowanie do przetrwania brutalnych przesłuchań. Proszę mi wierzyć – te treningi są bardzo zbliżone do realnych sytuacji. Podkreślam – bardzo!

CKM: W programie, domyślam się, są również zajęcia z waterboardingu?

R.P.: Oczywiście. Ale to nic, znacznie bardziej wstrząsające są ćwiczenia z prądem o bardzo wysokim napięciu. Wszystko odbywa się pod kontrolą lekarzy i psychologa. Ten ostatni jest przydatny nie tylko do obserwowania „ofiary”. Bacznie kontroluje także operatora grającego rolę kata. Bo czasami dochodzi do takiego wzrostu poziomu adrenaliny, że ludzie podczas ćwiczeń zbyt daleko zapędzają się, żeby wyciągnąć zeznania.



CKM: Jeśli mam delikatne podniebienie i byle czego do ust nie wezmę...

R.P.: Brzydzą pana gąsienice i dżdżownice? Niedobrze... Trzeba być wszystkożernym. Ale spokojnie, człowiek odpowiednio głodny zje absolutnie wszystko. Swoją drogą, wspólnie zjedzony pies czy kot genialnie buduje poczucie wspólnoty wśród żołnierzy.

CKM: Ale jeszcze lepsze jest chyba wspólne zabicie człowieka?

R.P.: Przede wszystkim nie „zabicie”, lecz „wyeliminowanie”. Nie jesteśmy mordercami czerpiącymi frajdę z pozbawiania ludzi życia. Owszem, zdarzają się tacy psychopaci, lecz są natychmiast usuwani z oddziału. Profesjonalista wie, że strzał do człowieka to ostateczność, konieczność...

CKM: Nawet jeśli ma np. 9 lat?

R.P.: O ile mierzy do ciebie z kałasznikowa...

CKM: Gdybym był celem ostrzału i zawiodły mnie – powiedzmy brutalnie – zwieracze, przekreśliłby mnie Pan jako żołnierza?

R.P.: Ludzie reagują na takie sytuacje różnie. Dowiadują się tego dopiero na polu bitwy – żaden trening z ostrą amunicją nie przygotowuje wystarczająco dobrze do tego momentu. Właśnie – przypominają mi się sytuacje z misji w byłej Jugosławii, gdzie Serbowie lubili puszczać serie z karabinu tuż obok nowych żołnierzy z kontyngentu pokojowego. Strzelali nie po to, żeby zabić, ale żeby przekonać się, czy dany żołnierz jest tchórzem. No i przy okazji świetnie się bawili (śmiech).

CKM: Ci, którzy okazywali się babami, odpadali z płaczem?

R.P: Oj, uważajmy – choć pod niektórymi względami kobiety są gorszymi żołnierzami, to jest jedna kategoria, w której przewyższają mężczyzn o głowę – chodzi o konsekwencję i bezwzględność. Mówię serio! Proszę mi uwierzyć, że to właśnie kobieta w sytuacjach ekstremalnych zachowa zimną krew i, gdy będzie taka konieczność, wyeliminuje zagrożenie, nawet jeśli będzie miało ono postać wspomnianego dziewięciolatka.

CKM: Jasna cholera!



Inny wywiad z Roman Polko


źródło:
ckm.pl/lifestyle%2Fwojsko-polskie-grom-i-roman-polko,1037,1,a.html

WETERANI 2013: O GROM-OWCU, KTÓRY WSZEDŁ NA MINĘ

Konto usunięte • 2013-08-26, 21:00
Tuż przed wyjściem na patrol oficer oglądał „Helikopter w ogniu”. Tam jest scena, w której trafiony amerykański żołnierz spada na ziemię i widzi, że eksplozja urwała mu ciało od pasa w dół. – Po „moim” wybuchu wszystko trwało ułamki sekund. Eksplozja miny wyrzuciła mnie w powietrze. Może trudno w to uwierzyć, ale lecąc, przypomniałem sobie scenę z filmu. Kątem oka spojrzałem, czy jestem cały, czy może – jak temu Amerykaninowi - został mi tylko korpus? – wspomina oficer. Był drugim – po saperze z Brzegu, wtedy poruczniku Leszku Stępniu – Polakiem, który na misji w Afganistanie odniósł ciężkie rany.

Do Afganistanu 34-letni kapitan poleciał na początku czerwca 2002 r. Był dowódcą sześcioosobowej sekcji, od dziesięciu lat służył w GROM-ie. Wcześniej zaliczył misje na Bałkanach. W 1997 r. brał udział m.in. zatrzymaniu, poszukiwanego za zbrodnie wojenne, Slavko Dokmanovicia - „Rzeźnika z Vukovaru”.



Po kilkunastu dniach pobytu w bazie Bagram, 25 czerwca nad ranem, patrol złożony z dwóch sekcji wyruszył na rekonesans. Komandosi mieli rozpoznać niewielką - jak na Afganistan - bo liczącą trzy tysiące metrów górę, oznaczoną na mapach jako K-6. Z jej szczytu można było kontrolować dolinę Panszir.

- W Afganistanie życie tętni w dolinach. Więc na takich szczytach talibowie montowali wyrzutnie rakietowe. Cała taka konstrukcja to zwykła rura i akumulator. Strzelało to z celnością do kilometra. Ale paraliżowało życie w dolinie. Chłopcy od nas już wcześniej znajdywali taki sprzęt – wspomina.

Noga jak galareta

Ponieważ góra była mocno ufortyfikowana, w czasie pierwszych walk w Afganistanie Amerykanie ostro ją bombardowali. Potem sklasyfikowano miejsce jako rozpoznane i nie zagrożone minami. Wszystkie powinny bowiem eksplodować w czasie bombardowań. Do tego teren był skalisty, trudny do zaminowania.

Jak się później okazało, niewielka mina przeciwpiechotna leżała między kamieniami.

Rekonesans przewidziano na jeden dzień. Żar lał się z nieba, termometr wskazywał pięćdziesiąt stopni Celsjusza. Operatorzy szli szykiem ubezpieczonym. Po drodze znaleźli sporo śladów niedawnego pobytu ludzi.

- Na szczyt dotarliśmy w południe. Stąpaliśmy po niewielkich skałach. W ugrupowaniu byłem szósty. Na ten głaz stanęło pięciu kolegów. Ale patrole to taka rosyjska ruletka... Głaz się osunął ur🤬amiając zapalnik miny. Wyleciałem w powietrze, przekoziołkowałem. Gdyby odrzuciło mnie w bok, spadłbym w przepaść. Kolega miał refleks i chwycił mnie w locie – oficer pamięta każdy szczegół. Tuż przed wyjściem na patrol oglądał film „Helikopter w ogniu”. Tam jest taka scena, jak w czasie walki amerykański żołnierz spada na ziemię i widzi, że eksplozja urwała mu ciało od pasa w dół.

- W ułamku sekundy pomyślałem „stało się...”. Przypomniałem sobie scenę z filmu. Kątem oka spojrzałem, czy jestem cały, czy może – jak temu Amerykaninowi - został mi tylko korpus? Spadłem na kamienie. Krew tryskała jak z fontanny, noga wyglądała jak galareta. Dłoń miałem zmasakrowaną. W kilkudziesięciu miejscach ciało podziurawione odłamkami skały – pokazuje blizny po ranach.

Eksplozja zrzuciła mu plecak, zerwała but. Pozostali komandosi zalegli w szczelinach. Wybuch mógł być bowiem początkiem zasadzki. Rannym błyskawicznie zajęli się dwaj ratownicy medyczni.

- Jako pierwszy, błyskawicznie, zareagował „Żuku”, który kilka lat później, już jako cywil zginął w zasadzce w Bagdadzie. Udzielał pomocy nie zważając na to, że teren mógł być zaminowany, a w naszym kierunku niezidentyfikowani ludzie oddawali pojedyncze strzały... Jego zimna krew i pełny profesjonalizm zyskały uznanie nie tylko w oczach naszych żołnierzy – mówi oficer.

W czasie ćwiczeń nieraz przeklinał, gdy w pełnym oporządzeniu trzeba było wykonywać „pierwszą pomoc”. Ale po wypadku na K-6 błogosławił to szkolenie. Ani na moment nie stracił przytomności. Koledzy podali mu środki przeciwbólowe. - Za bardzo nie cierpiałem. Lekarze mi potem powiedzieli, że nogę – a przede wszystkim życie - zawdzięczam naszym ratownikom... – podkreśla ranny.

Szybko przyleciał śmigłowiec ratowniczy.

Żonie powiedzieli koledzy


Pierwszą operację w szpitalu w Bagram przeprowadziła ekipa amerykańskich chirurgów. Złamanie kości goleni prawej ustabilizowali aparatem Hoffman II, a rany skóry opracowali chirurgicznie.

Gdy oficer leżał na stole operacyjnym, do jego żony zadzwonili koledzy z sekcji: - Ona zawsze sprzeciwiała się mojej służbie. Jeszcze przed ślubem powiedziałem jej, że służę w GROM-ie. Co jakiś czas, na jakiś czas, znikałem z domu. Żona mogła się tylko modlić, żebym wrócił cały... Znajomi i rodzina nie mieli pojęcia, co robię.

Noc spędził w szpitalu w Bagram. Organizm był niestabilny. Następnego dnia, z grupą rannych Amerykanów, odesłano go do bazy w Ramstein. Ranny pamięta, że obok w samolocie leżała czarnoskóra Amerykanka z logistyki, która wbiła sobie śrubokręt w oko.

- Amerykanie mówili o mnie „Lucky Man” - „Szczęściarz”. Przychodzili poklepać mnie jak maskotkę. Mówili, ze będą mieli szczęście jak dotkną takiego gościa, co wszedł na minę i jest cały – uśmiecha się oficer.

W Ramstein już czekał polski samolot. Po kilkudziesięciu godzinach od wypadku leżał w szpitalu przy ul. Szaserów w Warszawie.

Złamanie na złamaniu

- Cały był poraniony. A lewa noga wyglądała, jakby została wkręcona w maszynkę do mięsa – wspomina lekarz, który się wtedy zajmował rannym.

Kolejne badania nie zostawiały złudzeń: uratowanie kończyny będzie graniczyło z cudem.

Eksplozja miny spowodowała otwarte, czwartego stopnia, wielomiejscowe złamanie kości piętowej lewej z przemieszczeniem odłamów oraz dużym ubytkiem skóry, wielomiejscowe złamanie kości podudzia łącznie ze stawem skokowym. Głębokie ubytki skórno-mięśniowe podudzia i pięty. To tylko w lewej nodze. Prawa noga i ręka też zostały poszatkowane odłamkami. Do tego oficer miał liczne otarcia i rany tłuczone oraz szarpane goleni i uda prawego. Rany tłuczone i szarpane ręki i przedramienia prawego. Do tego dochodziła rana szarpana skóry okolicy czołowej prawej. Można długo wymieniać drobniejsze obrażenia…

W trakcie pobytu w Wojskowym Instytucie Medycznym chorego wyrównano krążeniowo i oddechowo. Rany skóry zaopatrzono chirurgicznie.

4 lipca przeszedł operację. Wykorzystując trzy „druty K” chirurdzy wykonali repozycję i stabilizację złamania kości piętowej. Kilkanaście dni później przeprowadzili drugą operację. Wykonali wtedy korekcję ustawienia aparatu Hoffman II. Zdjęcia rentgenowskie wykazały zadowalające ustawienie odłamów kostnych.

Równolegle z ortopedami, rannym zajęci się medycy z Kliniki Chirurgii Plastycznej WIM. Po kawałku, systematycznie, rozległe ubytki skóry uzupełniali, stosując m.in. przeszczepy skóry pobranej od oficera. Po sześciu tygodniach pacjent został wypisany do domu.

Na szczęście rany zaczęły się goić prawidłowo. Zdecydowanie gorzej było ze złamaniami kości goleni i kości piętowej. Mijały kolejne miesiące leczenia, a kości nie chciały się zrastać.

W grudniu 2002 r. – gdy autor tego materiału poznał rannego - z nogi, owiniętej bandażami, ciągle wystawała skomplikowana konstrukcja z drutów ze stali nierdzewnej. Na nodze nadal brakowało płatów skóry.

Po ponad pół roku leczenia ortopedzi zdecydowali, że konieczna będzie kolejna, skomplikowana operacja. Pod koniec stycznia 2003 r. postanowili wykonać zabieg prowadzący do pobudzenia zrostu kości. Usunęli martwe fragmenty kości i w miejsca ubytków przeszczepili „gruz kostny”.

- Dla lekarzy byłem bardzo ciekawym przypadkiem. Rzadko się zdarza, żeby mieć całego pacjenta, poddanego tak dużemu działaniu materiału wybuchowego. Wdzięczny im jestem z całego serca. Dzięki nim nie tylko mam dwie nogi, ale jestem całkiem sprawny – podkreśla oficer.

Rannego operowali m.in. prof. Wojciech Marczyński, dr Piotr Piekarczyk i dr Marcin Wojtkowski.

Niestety specjaliści systematycznie przesuwali datę zakończenia leczenia.

W sumie ranny przeszedł jedenaście operacji: trzy ortopedyczne, resztę w Klinice Chirurgii Plastycznej. Samo leczenie trwało dwa lata. Odbywało się w WIM oraz innych miejscach. Setki godzin zajęły konsultacje, tysiące - rehabilitacja.

Obecnie oficer powinien mieć jeszcze jedną operację plastyczną. – Ale to by wymagało wyłączenia się z pracy na jakieś pół roku. Operacja nie jest konieczna, więc na razie ją odkładam. Jestem pod stałą kontrolą szefa służby zdrowia naszej jednostki, który - pracując wcześniej w WIM - przeprowadził część operacji – opowiada weteran.

Wuef zaliczony na „cztery”

- Już w samolocie do Polski postanowiłem, że zadziwię lekarzy i szybko dojdę do sprawności. Nawet przez chwilę nie dopuszczałem do siebie tego, że stracę nogę. Silna wola i nadzieja bardzo pomaga w takich sytuacjach – przekonuje.

Z wielkim zapałem współpracował z lekarzami i rehabilitantami, dodatkowo sam ćwiczył w domu.

W 2005 r. formalnie wrócił do jednostki. Ponieważ jednak rehabilitacja nadal trwała, to faktyczny powrót nastąpił dopiero w 2007 r. Pierwszy egzamin z wychowania fizycznego, zdał na ocenę dobrą. A trzeba pamiętać, że to „najcięższy wuef w całej armii”, z normami dla żołnierzy jednostek specjalnych.

W 2006 r. znalazł się wśród pierwszych ośmiu żołnierzy odznaczonych Orderem Krzyża Wojskowego. Prezydent RP powołał go też w skład kapituły przyznającej to najwyższe współczesne odznaczenie bojowe.

- Po powrocie musiałem się pożegnać z zespołem bojowym, trafiłem do szkoleniówki. Przed wypadkiem byłem w wielu groźniejszych sytuacjach na ćwiczeniach. Brałem udział w operacjach o wiele bardziej skomplikowanych, niż ta w Afganistanie. Nigdy nie pomyślałem, że gdybym nie wyjechał, to oszczędziłbym sobie kilku lat cierpień, nie narażałbym życia. Jeden z moich znajomych w pierwszym dniu urlopu zginął na przejściu dla pieszych. Przechodził na zielonym świetle, a potrącił go samochód. On miał pecha, ja miałem szczęście. A rana to konsekwencja świadomego wyboru, jakim było założenie munduru – kończy.

Oficer awansował na stopień majora i nadal służy w GROM-ie.



Na zdjęciu: Po kilku latach leczenia i rekonwalescencji, ciężko ranny oficer jest dziś w pełni sprawnym żołnierzem.

Fot: z archiwum rannego.

Jarosław Rybak

wim.mil.pl/index.php?&option=com_content&id=1413&task=view...

GROM i JWK

fatherland2013-06-07, 21:28
Nasz kochany, najlepszy na świecie GROM oraz Jednostka Wojskowa Komandosów z Lublińca.

Enjoy!

Roman Polko/ Nieznany wywiad

Konto usunięte • 2013-05-28, 21:02
Był gen.Petelicki, i jest gen.Polko. Kolejny mało znany wywiad z nim przeprowadzony.
----


Gdzie pan przeszedł chrzest bojowy?

Na Bałkanach, w Krajinie. Nie przypominam sobie dnia bez jakiejś wymiany ognia w polskiej strefie. Wielokrotnie miałem do czynienia z zabitymi, rannymi. Na mój posterunek uciekali ludzie. Przychodzili Serbowie, Bośniacy i błagali o pomoc, znalazły się też dwie Rosjanki, które nie mogły wydostać się z zamkniętej wówczas bośniackiej enklawy. To był początek lat dziewięćdziesiątych, przez półtora roku dowodziłem plutonem i kompanią w polskim batalionie UNPROFOR-u. Naprawdę było ostro. Wychodziłem na patrol i mówiłem swoim żołnierzom: „jak coś się będzie działo, to wy sp🤬alajcie pod most”. I w razie czego szedłem sam. Ludzi miałem tak wyszkolonych, że lepiej nie mówić.

To nie pojechali najlepsi?

W mojej jednostce na tydzień przed wyjazdem nie można było znaleźć chętnych. Na ochotnika zgłosił się tylko jeden oficer – ja. Polscy żołnierze nie mieli doświadczenia w takich misjach. Wtedy, w 1992 roku to był wyjazd w nieznane, nie wiedzieliśmy, co nas czeka w tej byłej Jugosławii. Dlatego brakowało chętnych. W rezultacie do Krajiny pojechała straszliwa zbieranina. Przyszło mi dowodzić ludźmi, których pierwszy raz widziałem na
oczy. Oni nie umieli strzelać! To byli niedoszkoleni żołnierze służby zasadniczej. Wielu naprawdę się starało i szybko się wyrobili. Ale były też grupy zwyczajnych kryminalistów, po prostu najgorszy sort wypychany na siłę z jednostek. Dowódcy w ten sposób pozbywali się najbardziej krnąbrnych podwładnych. Trudno było nad nimi zapanować.


To wtedy zaczęli nazywać pana Wołodyjowskim?

Wie pan, ja nigdy tego pseudonimu nie słyszałem. Dowiedziałem się o nim z prasy (śmiech). Ale to było kilka lat później, w Kosowie.

A kiedy ostatni raz usłyszał pan pod swoim adresem „kurdupel z Polski”?

A to już całkowicie radosna twórczość mediów. Jeden dziennikarz napisał, że podczas kursu Rangersów w Stanach amerykańscy sierżanci wyzywali mnie w ten sposób, żebym stracił panowanie nad sobą. Tylko proszę mi przetłumaczyć słowo „kurdupel” na angielski. Owszem, docinali mi korzystając z tego, że jestem niewysoki. Ale wszystkie personalne ataki spływały po mnie jak po kaczce. Ja na wyzwiska byłem już uodporniony przez wojsko ludowe. Gorzej było, kiedy wchodzili na uczucia patriotyczne albo religijne. Ale niechętnie o tym opowiadam.

Dlaczego?

Bo wiem, co mogą sobie pomyśleć ludzie, którzy o tym przeczytają, a nie mają pojęcia na czym polega specyfika kursu Rangersów. Chodzi o to, żeby przygotować ludzi do działania w stresie. Podczas pokoju takie warunki trzeba sprowokować. Doprowadza się ludzi do skrajnego wyczerpania fizycznego i psychicznego, aby sprawdzić jak potrafią sobie radzić w ekstremalnych sytuacjach. I do tego służą między innymi wyzwiska. To nie jest bez sensu, taka jest metodyka. Kiedy Amerykanie szydzili z mojego patriotyzmu albo religijności, to było naprawdę nieprzyjemne. Wiedziałem jednak, że tylko szukają moich słabych punktów. Po dwóch miesiącach, już po wszystkim, sierżant, który najbardziej się nade mną znęcał, dał mi prezent. Własnoręcznie przygotowany skrypt o Cichociemnych. To był człowiek zafascynowany historią polskich spadochroniarzy. Od lat zbierał materiały na ten temat. Miał pokaźną bibliotekę.

Robi pan jeszcze 70 pompek w dwie minuty? Słyszałem, że to standard u Rangersów.

(Śmiech) Staram się nie wychodzić z formy. Taki sam jest standard GROM-u.

Ponoć wielu się dziwiło, kiedy po skończeniu Wyższej Szkoły Wojsk Zmechanizowanych z wyróżnieniem poszedł pan do jednostki na końcu świata w Dziwnowie.

Bo w tak zwanych regularnych jednostkach, przy ówczesnych brakach kadrowych karierę robiło się co najmniej trzy razy szybciej. Tylko że mnie nigdy nie interesowała przeciętność. A w Dziwnowie, w jednostce specjalnej miałem szansę na wszechstronny rozwój. Zostałem instruktorem spadochronowym, narciarskim. Nauczyłem się wspinaczki i żeglowania. Dla młodego chłopaka, który chce spędzić ciekawie życie, nie ma nic lepszego. Myśmy się wtedy śmiali, że ludzie płacą duże pieniądze za takie atrakcje, jakie my mamy na co dzień, a jeszcze dostajemy za to żołd. Ale był czas nauki i przyszedł czas zapłaty. Ja poważnie traktuję swój zawód. Nie uważam, żeby pieniądze, które państwo wydało na moje szkolenie, poszły na marne. Niespodziewanie w Kosowie bardzo przydały mi się umiejętności narciarskie. Raz zwoziliśmy kobietę w ciąży z gór do szpitala. Poza tym często wyjeżdżałem na nartach na patrol. Robiłem kilkukilometrowe rundy. Dowódca amerykańskiej brygady był pod wrażeniem. On i jego ludzie tego nie umieli.

Ale w Kosowie brakowało panu plutonu do zadań specjalnych.

I to bardzo. Otrzymałem na przykład informację, że we wsi Drobniak macedońscy przemytnicy przechowują broń. Trzeba było przejąć ładunek i zatrzymać podejrzanych. Oceniłem, że nie dysponuję odpowiednimi ludźmi. Mój batalion nie był przygotowany do takich akcji. Ryzyko było większe niż spodziewane efekty. Co prawda była na miejscu włoska jednostka specjalna, ale już wcześniej się na niej zawiodłem. Przy ich dowódcy powiedziałem, że są dla mnie niewiarygodni. Szczęka mu opadła. Wystawiłem rekomendację, że to zadanie nie powinno być realizowane. Zasugerowałem dowódcy brygady generałowi Ricardo Sanchezowi (obecnie głównodowodzący w Iraku – przyp. A.B.), że należy poczekać aż broń będzie transportowana i wtedy przygotować na szlaku zasadzkę. Akcja została odwołana. Podobnie było podczas poszukiwania uprowadzonych Serbów z miejscowości Strpce. Brakowało profesjonalnych – i to nie tylko z nazwy – specjalistów od akcji bezpośrednich. Na szczęście pod amerykańskim dowództwem nie obowiązywały doktryny z epoki Układu Warszawskiego: „Siedź cicho – prikazy wypełniaj i wpieriod”. Mówili mi: „Roman, jak zobaczysz, że dostałeś zadanie nie do realizacji, to się wycofaj. Jeśli nawet tylko intuicyjnie czujesz, że coś w tym nie gra, powiedz – nie. I nikt nie posądzi cię o tchórzostwo”. Pierwszym obowiązkiem dowódcy jest odpowiedzialność za swoich żołnierzy.

To właśnie misja w Kosowie była przełomem w pańskiej karierze?

Tych przełomów było kilka. Ale z pewnością najważniejsze były dwa momenty. Wyjazd do Krajiny i objęcie dowodzenia GROM-em. W obydwu przypadkach o podjęciu właściwej decyzji decydowały sekundy. Dzień, kiedy na ochotnika zgłosiłem się do sił UNPROFOR-u, był zarazem ostatnim dniem mojej służby w jednostce, w której byłem przez 7 lat. Nawet nie zdążyłem zadzwonić do żony z informacją, że jadę na Bałkany. Kolejny punkt zwrotny dokonał się rzeczywiście w Kosowie. Zadzwonił do mnie szef Sztabu Generalnego z propozycją przejęcia dowództwa w jednostce „G”. Rozmawialiśmy przez normalny telefon. On nie mógł za dużo powiedzieć, a ja nie mogłem za dużo pytać. Pomyślałem, że chodzi o dowodzenie wybierającą się do Kosowa polsko-ukraińską grupą bojową. W jednej chwili odpowiedziałem, że się zgadzam. Szef Sztabu był chyba trochę zaskoczony, bo napomknął, że miał zamiar dać mi kilka dni do namysłu. Zaraz po rozmowie zadzwoniłem do żony i powiedziałem: „słuchaj, najprawdopodobniej zostanę w Kosowie na dłużej”. Po paru dniach dostałem drugi telefon, tym razem po właściwej linii. Wyjaśniło się, że mam dowodzić GROM-em.

Ugięły się pod panem nogi?

Nie. Przyjąłem to bardzo spokojnie.

Krążą legendy o tym, jak zdobywał pan autorytet w GROM-ie. Czytałem o ćwiczeniach z ostrą amunicją, w których grał pan rolę zakładnika. Zresztą generał Petelicki oficjalnie mówił, że szybko pan pokazał klasę. Co miał na myśli?

O to proszę pytać generała Petelickiego. Klasę to pokazali żołnierze. Zaimponował mi ich profesjonalizm. A swoją zasługę dostrzegam w tym, że udało mi się odwrócić negatywne tendencje, które przez 9 miesięcy zaprowadzał w GROM-ie mój poprzednik, pułkownik Żurawski. To było pseudo-dowodzenie. Chłopaki mieli ćwiczyć musztrę – z zawodowców Żurawski chciał zrobić piechotę. Nie potrafił powiedzieć „nie”, gdy podejmowano decyzje degradujące jednostkę, poprzez równanie w dół do ogólnowojskowych norm. Wyglądało to na celowe działania, wynikające między innymi z „miłości”, jaką darzą naszą instytucję niektórzy wojskowi. Nie potrafię zrozumieć źródeł tej zazdrości i zawiści.

Jest aż tak źle?

Wie pan, i tak za dużo powiedziałem. Denerwujące jest jednak to, że sukcesy GROM-u rzecznik Sztabu Generalnego potrafi przypisywać innym jednostkom. I to nawet wtedy, jak dziennikarze, w tym także media zagraniczne, już zdążyli przedstawić – bez podawania szczegółów oczywiście – udaną akcję GROM-u. No ale wtedy obowiązuje tajność. A najdrobniejsze nawet zawirowania wokół naszej instytucji są od razu szeroko komentowane. Zmieńmy jednak temat.

Bierze pan czynny udział w operacjach bojowych?

Jestem członkiem zespołu. Zawsze na ile to tylko możliwe, staram się być blisko swoich żołnierzy. Pilnuję się zasady: „róbcie to co ja” lub „follow me”, czyli „podążajcie za mną”. To jest standard w jednostkach specjalnych. Dobrze, kiedy żołnierze wiedzą, że nie tylko oni się poświęcają i narażają życie.

Czyli w Iraku brał pan udział w najważniejszych akcjach GROM-u?

Już odpowiedziałem na to pytanie.

Po tym, jak media opublikowały zdjęcia pańskich ludzi w irackim porcie Um-Kasr, na jednostkę spadły gromy. Mówi się, że za pozowanie pod amerykańską flagą został pan odwołany do Polski.

Nieprawda. Mój pobyt w Iraku przebiegał ściśle według harmonogramu. Nie rozumiem, dlaczego zrobiono z tego sensację. Na zdjęciu wszyscy moi żołnierze mieli zasłonięte twarze. Ja jestem osobą publiczną i nie widzę sensu w tym, by nagle zacząć się ukrywać. Mój życiorys jest ogólnie dostępny, wystarczy parę razy „kliknąć” w Internecie. Mówiąc uczciwie, od żadnego z przełożonych, ani od szefa Sztabu Generalnego, ani ministra obrony narodowej oficjalnie i nieoficjalnie nie usłyszałem złego słowa na ten temat. Amerykanie nadzorowali pracę dziennikarzy i to oni dopuścili reporterów. Według mnie wszystko odbywało się zgodnie z procedurą, żadne granice nie zostały przekroczone.

Nieoficjalnie mówi się, że GROM był z amerykańską Deltą w Bagdadzie jeszcze przed rozpoczęciem głównego natarcia na Irak.

Nie będę komentował tego, o czym się mówi nieoficjalnie. Traci pan czas. Nie udzielam żadnych informacji na temat realizowanych zadań.

W Bagdadzie zaprzyjaźnieni Irakijczycy pokazywali mi kwartały miasta, które według nich „czyścili” Polacy. To mogli być tylko pańscy ludzie.

Kto coś takiego mówił?!

Nie udzielam żadnych informacji na temat swoich informatorów.

To są wymysły. Ludzie opowiadają niestworzone historie. Proszę w to nie wierzyć. Jakie ma pan następne pytanie?

Jaki jest pański ulubiony film wojenny?

(Śmiech) Wie pan, wszystkie Parszywe dwunastki to dla mnie raczej nieudolne komedie. Nie jestem miłośnikiem kina akcji. Ale ostatnio rzeczywiście widziałem film, który mnie pozytywnie zaskoczył. To Helikopter w ogniu. Nie byłem zachwycony samą fabułą, ale muszę przyznać, że realia wojenne zostały oddane znakomicie. Moją uwagę zwróciło mnóstwo szczegółów, które normalnemu widzowi mogły z łatwością umknąć. Naprawdę byłem zaskoczony.

Ma pan swoją ulubioną broń? Taką, z którą czuje się pan dobrze?

Tak. Ale przez długi czas nawet o tym nie wiedziałem. To nasz uzbrojeniowiec w GROM-ie zwrócił mi na to uwagę. Kiedy rozkładał na stole pistolety, ja nieświadomie za każdym razem sięgałem po ten sam model. Któregoś razu powiedział: „dowódca zawsze chwyta za SIG-Sauera”. Rzeczywiście egzemplarz P-228 jest jakby
skonstruowany do mojej dłoni. Jego najnowszą szwajcarską wersję – „PRO” zamierzam kupić na prywatny użytek. Jako oficer jestem przyzwyczajony do broni krótkiej, ale długą też oczywiście lubię, tym bardziej że to co mamy w jednostce to są przecież prawdziwe cacuszka. Już nie chodzi nawet o samą broń, ale o oprzyrządowanie, celowniki holograficzne, znaczniki laserowe, red-pointy. To wszystko w konkretnych działaniach ma swoje zastosowanie.

Dobrze pan sypia?

Świetnie.

Nie zdarzają się koszmary związane z pracą?

Nie. Gdybym miał tak rozdygotany umysł, żeby śnić koszmary, to by dopiero było – nie mógłbym dowodzić. Poza tym skąd miałyby się brać te koszmary? Nie robię nic, co nie jest zgodne z normami moralnymi. Z przekonania pełnie służbę w interesie Ojczyzny. Kraść – nie kradnę. Mordować… – w znaczeniu dekalogu – nie morduję. Nie jestem najemnikiem ani płatnym zabójcą.

Sprząta pan w domu?

Muszę się chyba teraz popisać zdolnościami dyplomatycznymi. Nie wiadomo jak moje słowa zweryfikuje żona (śmiech). Co prawda z oporami, ale zdarza się, że sprzątam. W żadnym razie nie jest tak, że po powrocie do domu kontynuuję proces dowodzenia. Czasem jak mnie coś napadnie, to robię wielkie porządki i wtedy jestem bardzo dokładny. Na ogół jednak staram się sprzątać, tylko szczerze mówiąc, nie przynosi to zadowalających rezultatów.

Myśli pan o polityce?

Zależy w jakim sensie. Zawsze się prowadzi jakąś politykę. W Kosowie, mimo że wojsko jest teoretycznie apolityczne, zajmowałem się polityką, prowadząc negocjacje z Serbami i Albańczykami. Już sama konieczność dowodzenia Ukraińcami i Litwinami zmuszała mnie do uprawiania polityki międzynarodowej. Ale polityką przez duże „P” nie zaprzątam sobie głowy. Aktualnie w stu procentach poświęcam się jednostce i staram się to robić jak najlepiej. Na nic innego nie mam czasu.

A rodzina?

Jeżeli naprawdę chce się dbać o rodzinę, to powinno się dbać o swoją pracę. Jeśli ktoś mi mówi, że nie może wykonywać sumiennie obowiązków, bo poświęca się dla rodziny, to ja wiem, że prędzej czy później on swojej rodzinie zaszkodzi. To zawsze tak się kończy w warunkach demokracji kapitalistycznej.

Skoro jesteśmy przy rodzinie. Żołnierze jednostek specjalnych z lubością powtarzają, że tworzą międzynarodową elitarną rodzinę sił specjalnych. Trochę to pachnie patosem.

W tym powiedzeniu, jakkolwiek by ono patetycznie brzmiało, jest dużo prawdy. Nasze jednostki są stosunkowo niewielkie i dlatego dobrze znamy się z żołnierzami amerykańskiej Delty, brytyjskiego SAS czy australijskiego SASR. Wykonujemy razem tak specyficzne zadania, że musimy mieć do siebie pełne zaufanie. Nie zwracamy uwagi na stopnie wojskowe, bo zawsze większą rolę odgrywa wypracowany autorytet. Relacje między nami są zdecydowanie bliższe, niż to się zdarza w jednostkach regularnych, dlatego że my działamy w małych grupach. Jeden od drugiego jest bardzo uzależniony. To jest tak, że moje życie zależy od faceta, który stoi obok, a jego życie ode mnie. Dyscyplina rośnie wprost proporcjonalnie do trudności zadania, jakie mamy razem wykonać. W takich wypadkach przyjaźń zawsze bierze górę nad zależnościami wojskowymi. Nie chciałem tego zwrotu używać, ale jednak powiem – łączy nas swoiste braterstwo krwi. I to w takim sensie jesteśmy rodziną.

Ma pan więcej odznaczeń zagranicznych niż polskich, prawda?

Tak się złożyło. Otrzymałem między innymi dwa medale „For Military Merit”. Jeden z nich podpisany przez generała Ricardo Sancheza. Mam order św. Maurycego, medale za udział w misjach pokojowych oraz dość bogatą kolekcję medali pamiątkowych od amerykańskich dowódców sił specjalnych, jeden z nich otrzymałem od generała Clarka – aktualnego kandydata do fotela prezydenckiego w Stanach Zjednoczonych. Pod koniec zeszłego roku dostałem ważny dla mnie Złoty Krzyż Amerykańskiej Ligi Morskiej. Odznaczeń polskich mam mniej, ale są dla mnie równie cenne. Szczególnie pamiątkowa moneta od zmarłego niedawno śp. generała Sadowskiego. Dość zabawna historia wiąże się ze Złotym Krzyżem Zasługi, który miałem otrzymać w Kosowie. Dowodząc polskim kontyngentem dostałem informację, że mam przygotować wnioski na Krzyże Zasługi. Podwładni doręczyli mi listę do podpisania, a na niej między innymi moje nazwisko. Powiedziałem wtedy, że oczywiście wszystkim podpiszę wnioski, ale nie sobie, bo wyjdę na idiotę. No i oczywiście wyszedłem, bo siebie skreśliłem. Przyleciał prezydent i wyróżnił wszystkich, oprócz mnie. Po powrocie do Polski nic się nie zmieniło. Sprawa ucichła, została zamieciona pod dywan (śmiech).



Obronił pan niedawno pracę podyplomową Siły i działania specjalne w polityce bezpieczeństwa państwa. Pisał pan o swojej jednostce?

Niezupełnie. Skupiłem się na możliwości zintegrowania wszystkich sił specjalnych działających w naszym kraju i przedstawiłem swoją koncepcję w perspektywie mniej więcej 20 lat. W tej chwili mamy struktury specjalne w wojsku, policji, straży granicznej, i Bóg wie gdzie jeszcze. A wiele nowych tworzy się od zera. Jakby każdemu zależało na wynalezieniu koła. Zamiast opierać się na sprawdzonych wzorcach, powiela się masę błędów. Nie tak dawno oglądałem w telewizji program o komandosach. Jednostka specjalna straży
granicznej najpierw w szczegółach pokazała jak przeprowadzić atak na autobus, a później jaką techniką ten atak jest rozbijany. Ręce mi opadły. To przecież wymarzony instruktaż dla terrorystów. Nie tylko mogą dowiedzieć się jak opanować autobus, ale też jakiego działania sił specjalnych mogą się spodziewać. Sprawy
GROM-u poruszyłem w kontekście możliwości wykorzystania jednostki do zwalczania terroryzmu wewnątrz kraju.

Z tego co wiem, GROM nie może działać w Polsce w czasie pokoju.

Takie przepisy obowiązują dzisiaj, ale już jutro ich zmianę może wymusić sytuacja. Uważam, że skoro jesteśmy narzędziem w rękach demokratycznie wybranych władz polskich, to powinniśmy też mieć stosowne kompetencje, by w ściśle określonych sytuacjach działać w Polsce. Nie możemy przecież wykluczyć zamachów terrorystycznych w naszym kraju. I absurdem jest, że wtedy nie będzie można użyć żołnierzy z najlepszej, doborowej jednostki.

Czy nasze służby zajmujące się zapewnieniem ludziom bezpieczeństwa w ogóle są przygotowane na ewentualne zamachy?

Współpraca między poszczególnymi resortami, a raczej pomiędzy jednostkami specjalnymi tych resortów, jest minimalna. Wyobraźmy sobie u nas w Warszawie, w Teatrze Wielkim taką sytuację jak w Moskwie na Dubrowce. I co? Na miejscu spotyka się GROM z policyjnymi antyterrorystami, mówimy sobie: „cześć, my jesteśmy z GROM-u”, „cześć, my z policji” i zaczynamy razem działać. To niemożliwe. Nie znamy się. Mamy różne wyposażenie, różne systemy szkolenia. Nie wiadomo, kto ma dowodzić. A do tego dochodzi jeszcze koordynacja działania innych służb: straży pożarnej, pogotowia ratunkowego, gazowego, energetycznego, i tak dalej, i tak dalej. Kto wytypuje szpitale i przygotuje w nich miejsca? Kto zapewni szybką wymianę informacji między wszystkimi służbami? Podobnych pytań można jeszcze zadać bardzo dużo. Mówię to z pełną odpowiedzialnością – nie jesteśmy do takiej sytuacji przygotowani. Zamiast sprawnej akcji mielibyśmy chaos i improwizację. Dlatego zupełnie priorytetową sprawą powinno być utworzenie scentralizowanego dowództwa, wzorowanego na przykład na brytyjskim dyrektoriacie służb specjalnych. Koordynacją mogłoby się zająć Ministerstwo Obrony Narodowej. Natomiast wzorując się na doświadczeniach GROM-u, można by ewolucyjnie dopasować pozostałe jednostki do standardu pozwalającego wspólnie wykonywać działania wymagające zaangażowania większych sił. Ale przede wszystkim potrzeba nam więcej Indian, a mniej wodzów.

Obawiam się, że nie zrozumiałem.

Mam na myśli to, że tworzy się nowe struktury dowódcze, a jednocześnie zapomina o odpowiednim wykorzystaniu posiadanych zasobów. Dam przykład. Koncepcję dowództwa sił specjalnych opartego na istniejącym już sztabie GROM-u wypracował generał Petelicki. Ale nie znalazła ona uznania, bo nie było w niej miejsca dla ludzi przypadkowych, po prostu wojskowych biurokratów redukowanych z innych instytucji. Powtarzam: wodzów nam nie brakuje, trzeba im tylko pozwolić działać i dać im do dyspozycji więcej Indian.

Chyba nie brakuje chętnych do zasilenia GROM-u? Ilu Indian jest w pańskiej jednostce?

Mamy naprawdę mnóstwo świetnych kandydatów. Nie w tym rzecz. W tej chwili liczebność GROM-u jest taka… jaka jest. Nie mogę ujawnić, iloma żołnierzami dowodzę. Można oczywiście dyskutować, czy jest nas wystarczająco dużo, czy zdecydowanie za mało. Ale jeżeli chcielibyśmy podwoić liczebność, to podejmując konkretne decyzje już teraz, efektów można by się spodziewać dopiero za dwa, trzy lata. Profesjonalizm zyskuje się latami. Selekcja ludzi i ich szkolenie to ewolucyjny proces. Kiedy mówię, że potrzebujemy Indian, to mam na myśli świadomość decydentów o potrzebie zreformowania systemu w taki sposób, aby kolejne reformy nie powodowały kolejnych zwolnień najlepiej wyszkolonych specjalistów. Obiegowa opinia, że na wszystko brakuje pieniędzy, tylko w części jest prawdziwa. Po prostu trzeba komuś zabrać, żeby drugiemu dodać. To co pochłania utrzymanie niezintegrowanych dowództw, można by przeznaczyć na sprzęt i szkolenie. Trzeba spojrzeć na siły specjalne nie w kategoriach poszczególnych resortów, ale w kategoriach bezpieczeństwa państwa.

Dużo nam jeszcze brakuje do światowych standardów?

Zależy w czym. Od standardów najbardziej odbiegamy w kwestii przestrzegania priorytetu jakości nad ilością. Mam na myśli swoistą epidemię, jaka wybuchła po 11 września, polegającą na „życzeniowym” tworzeniu struktur specjalnych jedynie z nazwy: bez odpowiedniej kadry instruktorskiej, wyposażenia i obiektów szkoleniowych, a także bez odpowiedniej selekcji ludzi. Natomiast jeśli chodzi o liczebność sił specjalnych, to nie dajmy się zwieść, że mamy w kraju nadmiar „komandosów”, bo jest 25. Brygada Kawalerii, 6. Brygada Desantowo-Szturmowa. One są stworzone do wykonywania innych zadań.

A wyszkolenie i uzbrojenie?

W tych dziedzinach GROM jest już na poziomie wyznaczania światowych standardów. Kiedy Amerykanie zobaczyli nasz sprzęt spadochronowy, to mówili, że są pierwsi w kolejce, żeby go pożyczyć. Oni tego nie mieli, mimo że sprzęt produkowany jest w Stanach. Podobnie gdy oglądali nasze celowniki holograficzne i znaczniki laserowe na M-4 (obecnie podstawowa broń GROM-u – przyp. A.B.). Nie tak dawno w branżowym piśmie przeczytałem, że Bundeswehra już wkrótce będzie miała komputerowe urządzenia nawigacyjne do skoków z dużych wysokości, i że niemieccy spadochroniarze będą mogli skakać z 10 tysięcy metrów i lecieć na odległość 50 kilometrów. Tylko się uśmiechnąłem. My już wtedy od przeszło pół roku tego sprzętu używaliśmy. Pod względem wyszkolenia należymy do światowej elity. Potwierdzają to podziękowania, które otrzymuję od najwyższych dowódców sił koalicyjnych, z którymi wspólnie realizujemy zadania. Ważne, że zgłaszają się do nas także przedstawiciele innych krajów z prośbą o pomoc w szkoleniu ich sił specjalnych. Moich żołnierzy można w niezwykle krótkim czasie skierować do wykonywania najtrudniejszych zadań w praktycznie dowolnym miejscu na Ziemi. Tu nie może być mowy o pospolitym ruszeniu, jakie niestety zdarzało się zwoływać przed wysłaniem polskich kontyngentów na misje międzynarodowe.

A ci, którzy są teraz w Iraku, też są z pospolitego ruszenia?

Tego nie powiedziałem.

wywiadowcy.pl/plk-roman-polko/