#grom

Sławomir Petelicki/ Nieznany wywiad.

Konto usunięte • 2013-05-28, 18:30
Cholernie ciekawy wywiad przeprowadzony z gen.Petelickim. Trochę o wojsku, pracy w wywiadzie i o życiu prywatnym. Warto przeczytać. Wywiad jest z 2011 roku.
------


Spotykamy się w dniu opublikowania sensacyjnych materiałów Wikileaks…

Opublikowanych dzięki ludziom dobrej woli. Władze państwowe i ich tajne służby właśnie tracą monopol na tak zwane przecieki kontrolowane, które mają na celu przykrywanie błędów polityków.

Co to znaczy?

Chciałbym, żebyśmy porozmawiali o tak zwanym świecie równoległym. Wiecie, jaka jest moja ulubiona akcja Mossadu?

Uwolnienie zakładników na lotnisku w Entebbe?

Ta jest na pewno najbardziej znana. Ale moja ulubiona to akcja „Cygaro”. Na pewno o niej słyszeliście.

Taki był kryptonim?

Nie znam prawdziwego kryptonimu. Nazwę „Cygaro” wymyśliłem sam. Pamiętacie, w jaki sposób prezydent Clinton zabawiał się z Moniką Lewinsky?

O cygarze wpychanym tu i tam oraz o sukience naznaczonej nasieniem wiedzą chyba wszyscy.

Myślicie, że taka zwykła dziewczyna, zwykła stażystka trzymałaby przez długi czas sukienkę, na którą kapnęła kropla prezydenckiej spermy? A może chciała oprawić ją sobie w ramki i powiesić na ścianie? Na taką wielbicielkę Clintona mi nie wyglądała.

Sugeruje pan, że Lewinsky była izraelską agentką?

Wcale tego nie sugeruję. Zdziwiłbym się, gdyby tak było. Dla mnie to sprytna i inteligentna osoba, która na dodatek przeżywała duży stres, pod którego wpływem strasznie utyła. Mimo to, przeprowadziła perfekcyjną operację. Co nie świadczy zbyt dobrze o tym bufonie. Clinton, wieczny fircyk w zalotach, który sprowadzał sobie fryzjerów z Hollywood, zamiast zajmować się sprawami wagi państwowej, tak mocno nadepnął na odcisk dzielnym ludziom w Izraelu i w swojej własnej armii, że kiedy wyszła na jaw ta głupia sprawa ze stażystką, wszyscy z zadowoleniem patrzyli, jak piękniś idzie na dno. Clinton załatwił się sam. Gdyby był lubiany, nie doszłoby do tego. A tak, wszyscy wojskowi bardzo się cieszyli. Według mnie było to klasyczne porozumienie ponad podziałami, taki swoisty włoski strajk.

Bardzo ciekawa koncepcja. Ale jaki jest związek z Wikileaks?

Przecież romanse na szczytach władzy tuszuje się z dziecinną łatwością! Ale Bill Clinton tak bardzo zdenerwował ludzi dobrej woli, że pozwolili mu zbłaźnić się przed całym światem. Ludzie, którzy sami wielokrotnie narażali życie i brali udział w wielu niebezpiecznych akcjach, postanowili dać się rozwinąć tej sprawie w wielką aferę. Ci sami ludzie dostarczają teraz materiały do Wikileaks. Bo chyba nie wierzycie w bajki o tym, że do tajnych amerykańskich depesz dotarł genialny haker. Takie rzeczy odbywają się zupełnie inaczej.

Na zasadzie kopiuj-wklej.

Otóż to! Bo jest zwykły świat i świat równoległy. W tym drugim poruszają się ludzie znający największe tajemnice i mający do nich klucze. Wystarczy, że w odpowiednim momencie skopiują to, co trzeba. I bardzo dobrze, że od czasu do czasu ktoś taki pokazuje politykom, że pensje płacą im podatnicy. W ten sposób daje im znać, że opinia publiczna może w każdej chwili poznać ich niecne sprawki. Przecieki w Wikileaks – dopóki nie wiążą się z zagrożeniem czyjegoś życia i zdrowia – przyniosą całemu światu wiele pożytku. Polityka będzie dzięki nim bardziej transparentna, a politycy będą się mieli na baczności.

Za co Izrael chciał się mścić na Clintonie?

Mossad namierzył w Jordanii terrorystę, który odpowiadał za śmierć wielu osób. Postanowili wypróbować na nim nowy killerski środek – taki spray: psika się i cel schodzi na serce, bez śladu działania czynników zewnętrznych. Terrorysta, którego planowano w ten sposób zlikwidować, miał nerwowy tik – machał na bok głową. I kiedy agent Mossadu psiknął mu w twarz, ten akurat machnął głową i dostał w ucho, zamiast w nos. Trucizna zadziałała, ale nie od razu. Chłopina wyzionął ducha w szpitalu po kilku dniach. Ze sprawy zrobiła się wielka afera, bo z jakichś powodów Clinton postanowił się za nim ująć i zaczął żądać od premiera Izraela odtrutki. Oczywiście jej nie dostał. A dodatkowo był na tyle arogancki, że w mediach nawrzeszczał na Benjamina Netanjahu – this guy is impossible! (ten facet jest niemożliwy!). Biedak pewnie nie wiedział, że Netanjahu dowodził izraelską Deltą – Sayeret Matkal, a jego starszy brat Jonatan zginął dowodząc wspomnianą przez panów operacją „Piorun” w Entebbe.

Dlaczego amerykańskie służby nie chroniły prezydenta przed Lewinsky?

Bo to Clinton odpowiada za śmierć żołnierzy w czasie słynnej akcji w Mogadiszu. Kto widział Helikopter w ogniu, wie, o co chodzi. Przed akcją proszono prezydenta, żeby zezwolił na użycie GunShipa 130, czyli Herculesa, który daje ścianę pionowego ognia. Wtedy można by było zamknąć całą dzielnicę i spokojnie przeprowadzić zaplanowane działania. Clinton się nie zgodził. Przez tego pyszałka zginęło ponad tysiąc miejscowych oraz 19 amerykańskich żołnierzy. Zanim akcja z Lewinsky wyszła na jaw, CIA poinformowało prezydenta, że dziewczyna ma izraelski podsłuch. Ale jemu to nie przeszkadzało. Dalej do niej wydzwaniał i uprawiał seks przez telefon. Nawet z nią żartował, że podobno podsłuc🤬je ich jakaś ambasada. Z jednej strony są więc ludzie, którzy narażają życie swoje i swoich żołnierzy, a z drugiej – taki nieodpowiedzialny lowelas. I co się stało? Nikt mu nie pomógł. Wszyscy z radością patrzyli, jak przekonuje telewidzów,że „blow job” to nie seks.

Politycy wydają się więc jedynie marionetkami w rękach wywiadu i służb.

W cywilizowanych krajach tak nie jest. Oficerowie wywiadu i sił specjalnych narażają życie dla swoich krajów. Niestety większość polityków dba jedynie o swój image. Na przykład całkiem niedawno w Polsce, aby poprawić wizerunek ministra Bogdana Klicha, MON dopuścił się karygodnego ujawnienia tajnej operacji polskich komandosów w Afganistanie. Przeciek do jednego z dzienników oficjalnie potwierdził pełnomocnik MON ds. Afganistanu. Spowoduje to akcje odwetowe Talibów wobec zwykłych żołnierzy, a ministrowi Bogdanowi Klichowi i tak to nie pomoże. Natomiast a propos marionetek… Niedawno kilku psychiatrów wysłało do mnie oficjalny list, ażebym przestał obrażać ich zawód, nazywając naszego ministra obrony narodowej – psychiatrą, ponieważ pan Klich nie ukończył tej specjalizacji. A ponadto lekarze uważają że, ma on „syndrom wesołej kukiełki” – jest podobno taka jednostka chorobowa. Mam to na piśmie i nie boję się procesu. Twierdzę, że minister Klich działa na szkodę naszej armii i powinien stanąć przed Trybunałem Stanu. Przede wszystkim za te wszystkie katastrofy. Nie może być tak, że ludzie tracą życie przez czyjeś nieudacznictwo. Nasze wojsko w tej chwili wygląda jak wrak samolotu w Smoleńsku. A to, że mamy przecieki z MON-u, potwierdza moją teorię o ludziach dobrej woli. Przecież tam pracuje bardzo wiele osób, które wiedzą co się dzieje i mają tego dość. Ostatnio z wojskowej prokuratury przekazano do jednego z tygodników pięćdziesiąt siedem tomów tajnych akt śledztwa dotyczącego katastrofy smoleńskiej. Parę dni wcześniej arogancki minister wmawiał społeczeństwu, że lotniska zapasowe były przygotowane, a tu nagle tygodnik publikuje tajny stenogram rozmowy w MON, z której wynika, że już po katastrofie w nieudolny sposób próbowano te „zapasowe lotniska” wpisywać do dokumentów. Ludziom dobrej woli w prokuraturze nie podobało się to, że przez nieudaczników zginęli między innymi bardzo szanowani w wojsku generałowie. Zupełnie tak, jak Amerykanie z otoczenia prezydenta, mieli dość arogancji prezydenta.

„Ludzie dobrej woli”, jak ich pan nazywa, mogą być niesłychanie niebezpieczni dla nas wszystkich.

To politycy są niebezpieczni dla nas wszystkich. Są przyzwyczajeni do składania obietnic bez pokrycia, kłamania na każdym kroku i opowiadania bullshitów. Gdy w Polsce rząd coś sknoci w mediach jako przykrywka pojawiają się „nowe sensacyjne informacje” w sprawie Krzysztofa Olewnika lub Marka Papały. Farsa! To, z czym mamy teraz do czynienia w związku z Wikileaks, jest naprawdę super. Politycy w końcu zastanowią się, co robią w ukryciu przed opinią publiczną.

A co robią?

Na przykład tworzą czarne listy. Sam byłem na takiej liście za rządów PiS-u. Była też druga lista z nazwiskami tych, których chcieli aresztować. Sporządzali je Ziobro ze Święczkowskim, który w biurze trzymał broń maszynową. Tak się chłopak obawiał o siebie, że nawet zrobił sobie szyby kuloodporne w oknach wychodzących na dziedziniec MSWiA.

To wszystko brzmi jak jakieś fantasmagorie, mity…

Ale to prawda. Macierewicz założył nawet podsłuch Radkowi Sikorskiemu, który w ich rządzie był ministrem obrony. Kiedy Jarosław dowiedział się, że Sikorski od czasu do czasu się ze mną spotyka, wezwał go do siebie i zabronił mu jakichkolwiek kontaktów z generałem Petelickim. Po pewnym czasie Radek przysłał mi prześmiewczy mail – „Fatwa się skończyła”. W post scriptum dodał – „Panie Antoni, proszę zameldować premierowi o tym ostatecznym dowodzie mojej nielojalności”.

Wie pan, kto jeszcze był na tej czarnej liście?

Wiem, że byłem ja. Nie moją rolą jest zdradzanie innych nazwisk.

Pański „ulubieniec” Paweł Graś (rzecznik prasowy rządu - przyp. red.) też tam był?

Nie potwierdzam, nie zaprzeczam (śmiech). Z Pawłem Grasiem sprawa jest prosta. Albo jest się w radzie Fundacji GROM, albo jest się dozorcą u Niemca (Paweł Graś mieszka wraz z rodziną w zabytkowym pałacyku w Zabierzowie pod Krakowem. „Opiekuje się” nieruchomością należącą do niemieckiego przedsiębiorcy Paula Roglera – przyp. red.). Dlatego zrezygnowaliśmy z pana Grasia. Swego czasu wysyłałem mu smsy typu: „Odśnież dach, bo się Niemiec wkurzy”. Pan premier jednak uważa, że dozorca może być rzecznikiem rządu. Dla mnie istotne jest, czy pan Graś dorabia w rządzie, czy dorabia u Niemca. Jako obywatel i podatnik chciałbym to po prostu wiedzieć.


Delikatnie mówiąc, nie przepada pan za politykami.

Bo nie lubię ludzi, którzy się sadzą. Od razu rozpoznaję faceta, który w podbramkowych sytuacjach wymięknie. Takie bullshity w teorii, a ucieczki w praktyce najczęściej obserwuję wśród naszych polityków. To tak jakby porównywać generała McChrystala z Grasiem. Przecież od razu widać, kto jest przyzwyczajony do kłamania. Ostatnio bardzo mi się spodobały słowa Pawła Kukiza, że powinno się doprowadzić do tego, żeby Kaczor i Donald znaleźli się tam, gdzie ich miejsce – czyli w Disneylandzie.

Kto ich tam wyśle?

Pani Kluzik-Rostkowska. Jej nowy ruch zasługuje na poparcie. Można być pewnym, że jest uczciwy. Przecież, gdyby Jarosław miał na nich cokolwiek, to już by to było we wszystkich mediach. Ale nie ma nic. Mimo, że jego słudzy od lat zajmują się kolekcjonowaniem haków. W polityce powinna liczyć się skuteczność, a nie haki. Pani Kluzik-Rostkowska bardzo mi imponuje, bo potrafiła sprawić, że niereformowalny polityk dostał w wyborach prezydenckich osiem milionów głosów. A to jest wynik, jak na tego pana, więcej niż doskonały.

Rodzi się „Żelazna Dama”?

Ona nie musi być naszą Thatcher. Powinna być kimś pomiędzy Thatcher a Merkel. A to, że Amerykanie – co wiadomo z WikiLeaks – stwierdzili, że Merkel jest teflonowa, to jeszcze lepiej. Jest teflonowa, bo nikt nie sprzeda jej kitu. Była w NRD, zna życie – twarda babka.

Czyli zapraszamy kobiety do rządzenia?

No, a kto ma tu rewolucję zrobić, jak nie one? My jesteśmy za bardzo wojowniczy, za bardzo współzawodniczymy, a chęć przywództwa w stadzie wszystko nam zasłania. Zawsze któryś z nas „jest dobry, ale…”. Od niedawna jestem optymistą. Uważam, że niedługo w naszym kraju wszystko zacznie się zmieniać na lepsze. Z prostej przyczyny: po raz pierwszy o wielu sprawach będą decydować młodsi ludzie, na których nikt nie ma kwitów. Przecież „Pokolenie ’89″ liczy ponad 13 milionów. Na razie na wiele stanowisk dobiera się ludzi, na których są haki. Tacy nie mogą podskakiwać.

Pan zawsze podskakiwał?

Odkąd pamiętam. Dziś ciężko mnie wyprowadzić z równowagi, ale kiedyś było to bardzo łatwe. Zapalałem się w sekundę. Wychowywałem się w Łazienkach, na osiedlu wojskowych. Ale to były inne Łazienki niż teraz. W okolicy mieszkało szemrane towarzystwo. W Łazienkach zbierał się tłum specyficznych, młodych ludzi. Dzięki nim, na studiach mogłem napisać pracę magisterską o grypserze i symbolice tatuażu. Przebywałem po prostu w takim towarzystwie.

Jak na pana mawiali rówieśnicy?

Zawsze i wszędzie – Siwy. Kobietom podobał się kolor moich włosów – super blond (śmiech). Dopiero żona wbiła igłę i stwierdziła, że wyglądam jak prosię, bo nie mam brwi ani rzęs.

Gdy umawialiśmy się z panem, jeden z nas wysłał do drugiego informację o planowanym terminie spotkania. Wpisał „Petel”, a telefon komórkowy poprawił to słowo na „Perełka”. Ma pan perłowe włosy. Wszystko się zgadza.

(Wybuch śmiechu). To się nazywa intuicja techniki! Może ten wywiad będzie perełką? Tak jak książka Michała Komara GROM. Siła i Honor!.

Kto w młodości sprowadził pana na dobrą drogę?

Dziadek, który był bardzo stanowczym człowiekiem. Do dziś pamiętam rozmowę, w trakcie której wybił mi z głowy chęć bliższego przystawania z bandą z Łazienek. Z dziadkiem żartów nie było.

Od razu zaczął się pan lepiej uczyć?


Od razu. Mniej więcej wtedy, w dziesiątej klasie, poznałem Michała Komara (dziś znanego dziennikarza, autora wywiadu rzeki ze Sławomirem Petelickim – przyp. red.) i to on ukierunkował moje życie. Powiedział mi, że tę moją agresję trzeba skierować na dobre tory i że powinienem zostać komandosem. To było olśnienie.

Mimo wszystko poszedł pan na prawo.

Bo to było marzenie mojego ojca. Mnie to nawet pasowało, bo nie było egzaminu z matematyki, a łacinę i tak miałem wcześniej w szkole. Poza tym pewna mądra dziewczyna powiedziała, że po prawie można robić wszystko. Trafiła.

Podobno kobiety w pana życiu zwykle trafiały.

Miałem do nich ogromne szczęście. Jako młodzieniec spotkałem super mądrą dziewczynę. Nazywała się Oleńka Friszman. Dzięki niej poznałem Adama Michnika. Oleńka powiedziała mi wprost: „Sławek, jesteś fajny chłopak, ale strasznie głupi. O niczym nie można z tobą porozmawiać”. To mną naprawdę wstrząsnęło! A potem kolejna dziewczyna spytała, czy czytałem Mistrza i Małgorzatę. Wyraziłem zdziwienie (śmiech). I przeczytałem. Dzięki tym dwóm kobietom otworzyły mi się oczy na świat. Zacząłem pożerać książki. I zakochałem się bez pamięci w Sławomirze Mrożku. Ta miłość zresztą trwa do dziś.

Tak jak miłość do jazzu?

Oczywiście. Praca na bramce w Hybrydach z pewnością była jednym z przełomowych momentów w moim życiu. Wtedy poznałem Michała Urbaniaka, Ulę Dudziak i Zbyszka Namysłowskiego. To były najcudowniejsze chwile młodości.

Jak pan zarabiał pierwsze pieniądze?

W czasie studiów jeździłem z kolegami do Sofii i do małej miejscowości Kiten. Dolar kosztował wtedy dwie lewy, a lewa w Polsce była bardzo tania. Handlowaliśmy walutą, a dla szpanu do Polski przywoziliśmy kożuchy. Byliśmy królami życia. W Bułgarii mieszkają piękne kobiety – dlatego między innymi musieliśmy się nauczyć bułgarskiego. Dodatkowo Bułgarzy nienawidzili rosyjskiego, a każda próba zrobienia biznesu po rosyjsku kończyła się bójką. Co ciekawe, w naszej paczce byli twórcy kina moralnego niepokoju – Zbigniew Kamiński i Piotr Andrejew. Poza tym twórca potęgi Polfarmy – Jerzy Starak. W Polsce myliśmy szyby w fabrykach. Rozładowywaliśmy też, dzięki koledze, który to załatwił, peweksowskie wagony kolejowe. Jedna whisky zawsze mogła iść na stłuczkę – świetna robota. Niestety, wykosiła nas stamtąd konkurencja.

Nie miał pan wyjścia – musiał pan zostać oficerem wywiadu.


Tym bardziej, że obejrzałem pierwszego Bonda w swoim życiu – Goldfingera.

Pomógł panu ojciec, który wcześniej był pańskim planom przeciwny.

Ale wreszcie zrozumiał, że o niczym innym nie marzę. Wziął mnie na rozmowę i powiedział: „mój kolega z czasów wojny, generał Pietrzak (wiceminister MSW – przyp. red.) mówi, że jesteś w klubie Michnika, a do tego biłeś się z milicjantami 8 marca na dziedzińcu uniwersytetu”. Wytłumaczyłem, że owszem znam Adama, ale milicjantów odepchnąłem, bo chcieli spałować koleżankę o kulach. Chodziło o Ewę Milewicz. Biegło do niej dwóch z pałami. Skrzyknąłem więc kolegów i szybko podsadziliśmy Ewę do okna, przez które ktoś ją wciągnął. Sami poprzepychaliśmy się z milicjantami i daliśmy dyla. Ojca ta opowieść uspokoiła, bo zrobiłby to samo na moim miejscu. Wtedy uznał, że pomoże mi dostać się do MSW, mimo że ani on ani ja nie byliśmy w partii. Po paru latach mojej pracy w wywiadzie zachorował człowiek, który miał lecieć do konsulatu do Stanów. Zaproponowano mi jego miejsce. Po konsultacji z ojcem zapisałem się do partii i poleciałem. Na etat do konsulatu nie było zbyt wielu chętnych. Nie wszyscy chcieli jechać na placówkę, bo w konsulacie trzeba było mieć wyniki. Przy możliwościach FBI było to niezmiernie ciężkie.

Czym się pan tak naprawdę zajmował?

Jako attache, a potem wicekonsul organizowałem duże polonijne imprezy. Było też zdobywanie nowych technologii, a reszta jest milczeniem. Kiedyś rozchorował się konsul generalny i na mnie jednorazowo spadł obowiązek zaprowadzenia towarzyszy z Komitetu Centralnego do porno-kina. Nie byłem obeznany i nie wiedziałem, że za kasą można skręcić w lewo lub w prawo. Pomyślałem, że skoro prowadzę lewicę z KC, to trzeba pójść w lewo. Traf chciał, że było to wejście dla gejów. Po paru scenkach towarzysze zaczęli się pytać: „Towarzyszu, a kiedy będą dziewczyny?”. „Zaraz będą, wiecie… rozumiecie” (śmiech). Konsul wezwał mnie następnego dnia i opieprzył z góry na dół, że chcę go wykończyć. Uratował mnie Michał Urbaniak i jego płyta Fusion, którą poleciłem konsulowi. CBS Columbia Records zorganizowała w konsulacie przyjęcie promujące pierwszą płytę Polaka nagraną u nich od czasów Paderewskiego. Konsul generalny Kazimierz Ciaś znalazł się na zdjęciu w „New York Times” i mi wybaczył.

FBI za panem chodziło?

Często. Gdy stwierdzałem, że nie jestem obserwowany, odbywałem spotkania w kinach. Dlatego tak dobrze zapamiętałem Taksówkarza. Wtedy wielką furorę robiło w Stanach Życzenie śmierci z Bronsonem. Biała, intelektualna publiczność biła brawo na seansach. W taki sposób odreagowywała swoje problemy z czarnymi na ulicach. Pamiętam, że kiedyś mieliśmy jechać z żoną ostatnim metrem. Spotkaliśmy w pustym wagonie bandę głośno zachowujących się czarnoskórych oprychów. Chcąc uprzedzić wydarzenia, podszedłem do nich i poprosiłem o ogień. A tam nie można było palić! Musiałem zagrać twardziela łamiącego przepisy, bo bałem się o żonę. Nic przy sobie nie miałem i nie dałbym im rady. A Bronson właśnie takich załatwiał przez 90 minut (śmiech). Ja w ogóle jestem wielkim kinomanem. Mam, być może, największą kolekcję filmów japońskich w Polsce. Mój ulubiony to Straż przyboczna Kurosawy.

Do filmów jeszcze wrócimy. Kiedyś powiedział pan, że „obserwacji nie można denerwować”. Dlaczego?

Bo to też ludzie i też się mogą wkurzyć. Ale raz musiałem zniknąć im na trzy dni i nie wiedzieli, co się ze mną dzieje i co robię. Wtedy musieli się jakoś wyżyć i zrobili mi harmonię z auta. Poza tym z pięć razy rozbili mi samochód, bo nie chciało się im w weekendy pracować i cały czas za mną jeździć. Miałem złote ubezpieczenie, więc nie przeszkadzało mi to. Szkoda było tylko Forda Gran Torino, rocznik 72… Ale ponieważ rejon odpowiedzialności naszego konsulatu obejmował jedenaście stanów, to miałem świetną podkładkę, żeby polecieć sobie samolotem albo wynająć Pontiaca Firebirda lub Chevroleta Camaro. W to mi graj! Byłem królem życia. Wtedy jeździłem tak, że dekle spadały. To był szaleńczy okres.

Nie próbowali pana werbować?

W USA nie. Po latach dowiedziałem się, dlaczego. Uznali mnie za wariata. To przez szaleńczą jazdę samochodem i nocne wyprawy do Harlemu, do miejsc gdzie biali nie zapuszczali się w ogóle. CIA nie wiedziało jednak, że miałem tam idealne wejście. Pewnego razu przyszedł do mnie do konsulatu czarny chłopak i zaśpiewał po polsku arię Jontka z Halki. Zbaraniałem. Okazało się, że miał polską nauczycielkę śpiewu, a jego tatuś zajmował wysokie miejsce w strukturze Harlemu.

Czy w trakcie pracy w Stanach przeczytał pan swojego pierwszego PLAYBOYA?

Oczywiście. Czytałem go w samolocie. W ogóle w Stanach odkryłem coś bardzo ciekawego. Każdy elegancki Amerykanin czytał w samolocie PLAYBOYA. W restauracji i kawiarni czytanie tego magazynu było wstydliwe, ale na pokładzie samolotu już nie. Dzięki temu kupiłem, zobaczyłem i odkryłem, że są tam bardzo ciekawe artykuły. Trochę się nawet tym faktem zdziwiłem. Dopiero po tym, jak wyszedł „Hustler”, PLAYBOYA zaczęto czytać wszędzie. W sumie Larry Flynt pomógł Hefnerowi.

Chciał pan być członkiem klubu PLAYBOYA?

Zrobiłem niezły numer. Wmówiłem rezydentowi, że muszę nim zostać, bo na playboyowych imprezach pojawia się bardzo szacowne towarzystwo. Tak było w istocie, a ja w tym szarym życiu oficera wywiadu mogłem się trochę rozerwać. Żonie mówiłem, że mam ciężkie zadanie, które nie jest niebezpieczne, ale bardzo pracochłonne. I wychodziłem z domu na 59th Street przy Central Parku. Do dziś mam kartę klubową.

Czyli innymi słowy jest pan playboyem.

Nigdy nim nie byłem i chciałbym to wyraźnie zaznaczyć. A dlaczego? Bo playboy musi mieć dużo pieniędzy i może nie pracować. Ja pracowałem ciężko i za małe pieniądze. Czułem jednak wyższość, gdy obserwowałem prawdziwych playboyów, z racji tego, że ja funkcjonowałem w świecie równoległym, o którym oni mogli tylko przeczytać lub zobaczyć go w filmie. Potem zresztą tłumaczyłem swoim ludziom w GROMIE, że może i zarabiają słabo, ale robią to, za co najbogatsi, chcąc się ekstremalnie rozerwać, płacą grubą kasę.

Jak by pan mógł ocenić swoje powodzenie wśród kobiet?

Największe miałem, kiedy pracowałem w Hybrydach, ponieważ to od nas zależało, kto wejdzie do środka. Na przykład zamiast wpuścić małolatę – Ewę Bem, wysyłaliśmy ją po piwo. Jak z nim wracała, wchodziła na zabawę.

Kto uczył pana strzelać? Tata? (Mirosław Petelicki był wielokrotnym mistrzem Polski w strzelectwie sportowym, jako jeden z dowódców Polskiego Samodzielnego Batalionu Specjalnego dowodził m.in. akcją, w której 26 polskich spadochroniarzy zabiło w zasadzce ponad stu SS-manów. Szerzej o tym na wystawie Historia Jednostek Specjalnych Wojska Polskiego w Muzeum Wojska Polskiego – przyp. red.)?

Ojciec trzymał mnie jak najdalej od wojska i nigdy nie zabierał na strzelnicę. W związku z tym zapisałem się do Tramwajowego Klubu Sportowego SYRENA na strzelanie z łuku. I miałem trzy rekordy Polski jako młodzik. Ten sport jest jednak strasznie nudny, dlatego przerzuciłem się na judo.

Czy umiejętności łucznicze kiedyś się przydały?

Pewnego razu wylądowałem w bardzo niezwykłym miejscu w Stanach, w tajnej bazie dla amerykańskich szeryfów, zajmujących się aresztowaniami najgroźniejszych przestępców poza granicami USA. Chcieli mnie tam sprawdzić i zaskoczyć jednocześnie. Zabrali mnie na strzelnicę łuczniczą i pokazali super twardy łuk bloczkowy. Taki łuk bardzo ciężko naciągnąć, jeśli nie ma się techniki. Nawet ciężarowcy nie dają rady. Chłopaki chcieli się ze mnie ponabijać. A ja bez słowa wziąłem łuk, napiąłem, wycelowałem i trafiłem w sam środek tarczy. Zdziwili się. Zaczęli jeden przez drugiego pytać, gdzie się tego nauczyłem. Powiedziałem im, że pierwszy raz w życiu trzymałem coś takiego w rękach (śmiech).

Który z aktorów najlepiej strzela z broni palnej?

De Niro. Do Ronina został tak przeszkolony, że aż miło patrzeć. Z minimi (Mini Mitrailleuse, minikarabin maszynowy – przyp. red.) strzela jakby od 20 lat był komandosem. Zero fałszu. Strzela tak dobrze, jak Olbrychski boksuje. Zresztą Daniel ostatnio dowiedział się ode mnie, że każdego boksera nożem załatwi nawet emerytowany komandos. Dlatego teraz ćwiczy nożem z japońskim ostrzem, który specjalnie dla niego sprowadziłem. O, coś takiego… (w tym momencie generał błyskawicznie wyjmuje z tylnej kieszeni spodni nóż marki SOG i wykonuje jedno cięcie z prędkością światła – przyp. aut.).

Zawsze ma pan przy sobie nóż?

Zawsze, bo to przedmiot ratujący życie. Taki nawyk, co robić. Można nim wybić szybę w aucie, przeciąć pasy, bo czasami z nerwów, na przykład w trakcie powodzi, nie można się odpiąć, zrobić tracheotomię… Różne są sytuacje w życiu. A wiecie, co robić, jak się jest przysypanym przez lawinę?

Nie mieliśmy przyjemności.

Po pierwsze trzeba się dowiedzieć, gdzie jest góra, a gdzie dół, żeby móc kopać w odpowiednim kierunku. Normalny człowiek sika ze strachu – wtedy od razu wiadomo, gdzie jest dół. A taki trochę nienormalny, komandos lub ratownik górski, musi splunąć i popatrzeć, gdzie spływa ślina. A potem trzeba kopać w drugą stronę…

Większość żołnierzy jednostek specjalnych pytanych o najlepszy film o ich robocie wskazują Helikopter w ogniu.

To top topów. Ten film jest prawdziwy do bólu, o co bardzo trudno. Ridley Scott spędził dużo czasu z konsultantami z Delty i to widać. Również nasz Sławomir Idziak bardzo się przyłożył. Na przykład wymyślił scenę, w której za kołnierz żołnierza wpadają gorące łuski. Wymyślił ją, bo sam w trakcie kręcenia to przeżył.

A Psy się panu podobają?

Nie. Przede wszystkim dlatego, że nie lubię w filmach chamstwa. Uważam, że na ekranie można pokazać wszystko bez używania „k🤬y” jako przecinka. Dlatego też załamał mnie serial „dokumentalny” Kawaleria powietrzna, zrobiony z inicjatywy ministra Siwca, żeby pokazać Polakom, że mamy nie tylko GROM.

Pamięta pan swoją weryfikację?

Nie miałem z nią żadnego problemu. Pałubicki (koordynator służb specjalnych w rządzie Jerzego Buzka – przyp. red.) i spółka szukali na mnie czegoś, ale nie znaleźli. Nie mogli znaleźć, bo byłem czysty. Praca w wywiadzie była moim marzeniem. Traf chciał, że wtedy można było pracować tylko w jednym wywiadzie – PRL-owskim. Mój ojciec zawsze powtarzał mi, żebym w trakcie swojej roboty nie skrzywdził ani jednego Polaka, bo wywiad jest od tego, żebym działał przeciwko cudzoziemcom. I tak robiłem.

A akcja „Tyrmand”?

Że niby zbierałem na niego kwity i go rozpracowywałem? Szef kontrwywiadu wojskowego płk. Nosek, chcąc się podlizać ministrowi Klichowi, wymyślił tę bajkę i wpisał ją do Wikipedii. Mój jedyny związek z Tyrmandem, to trzykrotna lektura Złego. Ale było to chytrze wymyślone, bo Tyrmanda w Polsce lubią wszyscy… Gdybym nie pracował ponad dziesięć lat na zachodzie, nie udałoby mi się przechytrzyć „betonu” w naszym wojsku i stworzyć GROM-u. Siedząc w podobnych strukturach w Polsce, miałbym wyprany mózg jak niektórzy przedstawiciele wojskowego „betonu”, którzy nie wiedzą co to jest kreatywność i są gotowi potwierdzić najgłupsze kłamstwo.

Zakończmy wątek filmowy pytaniem o najbardziej żenujący film wojskowo-wywiadowczy.

Bardzo się trzeba było postarać, żeby spieprzyć tak wspaniałą historię jak Operacja Samum.
A już Marek Kondrat, którego bardzo cenię, strzelający z pistoleciku pod góralską muzyczkę do Irakijczyków latających z kałachami, był koszmarem. Tak jak cały film – nic nie trzyma się tam kupy. Masakra.

W 1990 roku stworzył pan GROM. Czy jako jego dowódca był pan lubiany?

Nie sądzę. Większość ludzi w GROM-ie mnie nie lubiła. Też nie za wszystkimi przepadałem, ale potrafiłem awansować takich, których nie darzyłem sympatią. Wszyscy byli ze mną bezpieczni, a to była podstawa. Zawsze mówiłem im, że jest super i nie wciągałem w swoje problemy. Oni mieli mieć wolne głowy, mieli dobrze walczyć. Nie było buntów, bo wiedzieli, że je zduszę. Dziś w domu jestem na ich miejscu. Też się nie buntuję i nie podskakuję i bardzo mi z tym dobrze. Żona organizuje domowe życie, rozdziela zadania, wydaje rozkazy, a ja, wspólnie z dziećmi, solennie je wykonuję.

Czy ksiądz w GROM-ie był pana pomysłem?

Jestem wierzący, ale uznałem, że w GROM-ie kapelana nie będzie, bo Cichociemni go nie mieli. Złamałem się jednak przed misją na Haiti. Wiedziałem, że będzie tam ciężko, więc poprosiłem biskupa Głódzia o przedstawienie kandydatów. Było ich trzech: dwóch korpulentnych i jeden żylasty. Dodatkowo, ten żylasty powiedział mi, że 10 lat był na Filipinach. Nie miałem wyboru: wiedziałem, że da radę. Na treningu w Portoryko zrobiłem sobie z niego worek treningowy. Trochę go porzucałem i zobaczyłem, że jest prawdziwym twardzielem. Udowodnił to na Haiti. W trakcie święta VooDoo była bijatyka, na ulicy stał facet z odciętym palcem i z otwartą raną. Nasz ksiądz wziął od niego ten palec i zatkał nim ranę, żeby zatamować krew. Zrobił to z takim spokojem, że z miejsca go polubiłem. Okazał się prawdziwym komandosem.

A jaki musi być prawdziwy komandos?

185 cm na komandosa to już za dużo (śmiech). Trzeba lubić ryzyko i nie bać się. Podobni do nas są tylko strażacy i lotnicy morscy. Przepraszam, są jeszcze bardzo dzielni policjanci, ratownicy górscy, chirurdzy i inni ludzie honoru!

Żeby zlecieć z wysokości 7 piętra i przeżyć, trzeba mieć takie cechy.

To było 7 i pół piętra (śmiech). Mój żołnierz, który wypadł ze śmigłowca, był cały połamany, ale dał radę. Dziś jest kierownikiem klubu GROM-u, w którym jest sala pamięci Cichociemnych i operacji GROM-u. Zajmuje się też innymi ważnymi sprawami i chodzi bardzo sprężystym krokiem. Po prostu twardziel.

Miał pan problemy z używkami wśród żołnierzy?

Nigdy. Większość piła delikatne alkohole typu piwo i zamiast palenia żuli tytoń. Zawsze musieli być w formie, więc poważne używki odpadały. Poza tym byli na to zbyt poukładani.

I żaden z nich nie miał mrocznych tajemnic?


Każdy je ma (śmiech). Na przykład płk. Leszek Drewniak, pseudonim „Diabeł”, mieszkał na Pradze i lubił chodzić wieczorami po najciemniejszych i najniebezpieczniejszych ulicach w tej dzielnicy. Zdarzało się, że jacyś bandyci się na niego nadziali. Bardzo to lubił, a ja znałem tę jego słabość. Jak atakowali go metalową rurką, to oddawał z rurki, jak z nogi, to z nogi – zawsze sprawiedliwie. Zwykle kończyło się tak, że leżało naokoło niego czterech lub pięciu połamanych. Policjanci już go znali, dzwonili do mnie i zawsze prosili, żebym jakoś na niego wpłynął. Twierdziłem jednak, że skoro „Diabeł” nigdy nikogo pierwszy nie zaczepiał, to nie zasługiwał na żadne kary. Wręcz przeciwnie! Dzięki takim jak on, zadymiarze potem dwa razy się zastanawiali, zanim do kogoś wystartowali. Kiedyś przerażony Lońka Fogelman (prawnik i znany warszawski bon vivant – przyp. red.), nie mogąc się do mnie dodzwonić, wysłał żonę z informacją, że chłopaki z mafii wzięli się za jego znajome, z którymi był w pewnym lokalu. Zaniemówił, jak mu powiedziałem, że tylko jeden przyjdzie. Chciał paru! Wysłałem „Diabła” i było posprzątane. Jak go ogoleni zobaczyli, to się wycofali. Bo oni lubią bić, ale tylko tych, co się bić nie umieją…

Czy w GROM-ie znalazłoby się miejsce dla geja?

Bardzo ciekawe pytanie. Nie mam pojęcia, bo nigdy na ten temat nie rozmawialiśmy. Nie sądzę jednak, żeby miało to jakiekolwiek znaczenie. W GROM-ie zawsze oceniało się to, co kto potrafi. Nieważne też były stopnie wojskowe, wszyscy zaczynali od nowa – jak w SAS-ie. Jeżeli w ogóle byli geje w GROM-ie, to nic o tym nie wiedziałem. Gdybym wiedział, to i tak dotyczyłoby to tylko mnie. Mój dziadek, gdy widział, że ktoś ma podbite oko, nigdy nie pytał, co się stało, bo uważał, że to nie jego sprawa. Mam tak samo.

Czy kobieta mogłaby kierować GROM-em?

Nie. Kobiety są świetne w polityce, ale nie wyciągną rannego żołnierza z płonącego samochodu. Są na to za słabe fizycznie, cierpiałyby i nigdy by sobie tego nie wybaczyły. Po co im niszczyć sumienie?

Ale przecież dziewczyn w jednostce nie brakowało.

Kobiety, które przychodziły do GROM-u były wybitne. Niestety nie udało mi się stworzyć jednostki specjalnej, składającej się z samych kobiet. Wzorem miała być jednostka zorganizowana za czasów premier Thatcher. W wielu sytuacjach komandoski są o wiele bardziej skuteczne niż faceci. Oto przykład. Terrorysta prowadzi sklep, który de facto jest punktem kontaktowym. Mężczyzna ma przy sobie różne rodzaje broni. Do sklepu wchodzi kobieta z wózkiem. Prosi o coś z półki. Facet sięga i dostaje dwa strzały przez tłumik. Po wszystkim dziewczyna bierze wózek i odchodzi.

Co było w wózku?

Minimi… Kobiety świetnie strzelają, bo nie mają w sobie instynktu współzawodnictwa. Dostają zadanie i je wykonują.

Kto uniemożliwił utworzenie takiej jednostki w Polsce?

Premier Miller, który pochwalił się prasie, że był na fantastycznym pokazie umiejętności komandosek GROM-u. W trakcie strzelaniny nie wiedział, że to kobiety. Dopiero jak zdjęły hełmy, wyszła prawda. No i opowiedział. Dziwna by to była tajna jednostka, o której dowiedziała się cała Polska…

Po paru latach atmosfera w GROM-ie mocno się zepsuła.

Jak zawsze przez politykę. Po przejściu GROM-u pod MON zaczęły się dziać rzeczy straszne. Chcieli nawet zmienić nazwę na GRB, czyli Grupę Remontowo-Budowlaną. Nie wspomnę o cięciach finansów. Gdyby nie było operacji w Iraku i Afganistanie, GROM prawdopodobnie zostałby zniszczony. Stanisław Tym, skomentował to w stylu Piłsudskiego: „Żeby coś takiego zrobić, to trzeba mieć rozum w dupie, a dupę we Władywostoku”.

Ilu żołnierzy, od początku istnienia GROM-u, zginęło w walce?

To jedyna jednostka specjalna na świecie, w której przez dwadzieścia lat, przy kilkuset operacjach bojowych, w trakcie których wykończono ponad pięciuset terrorystów, nie zginął nawet jeden żołnierz. Straciliśmy jednego dzielnego żołnierza podczas ćwiczeń morskich w bardzo ciężkich warunkach atmosferycznych. Skakał ze spadochronem i niestety się utopił. Pamiętam, że choć nie dowodziłem wtedy GROM-em, bardzo to przeżyłem.

Chciałby pan mieć swoje dzieci bądź wnuczki w GROM-ie?


W żadnym wypadku. Inwestuję w ich edukację po to, żeby mogli coś stworzyć bez narażania się na niepotrzebne stresy. Petelickich pracujących dla ojczyzny już wystarczy. Najwyższa pora, żeby ktoś popracował dla… Petelickich.

Ćwiczy pan dziś?


W domu mam amerykańskiego, bokserskiego manekina. Świetna rzecz na odstresowanie i rozluźnienie – polecam wszystkim. Po wyjściu dzieci do szkoły, okładam go niemiłosiernie. Czasami też tłukę go wieczorem, w zależności od nastroju. Wszystko po to, żeby się dobrze spocić.

Dlaczego nie lubi pan Mariana Zacharskiego?

To dobra okazja, żeby go publicznie przeprosić. Uważam, że krzywdziłem go moimi opiniami poddającymi w wątpliwość to, że był oficerem wywiadu. Nie zdawałem sobie sprawy, w jak ciężkim więzieniu Marian siedział cztery lata. Różni ludzie wprowadzali mnie celowo w błąd, mówiąc o Zacharskim dziwne rzeczy. Jego Rosyjska ruletka mną wstrząsnęła. Uświadomiła mi, jak mało wiedziałem i jak potężny jest rosyjski wywiad w Polsce. Poproszę Henia Jasika, żeby mu wysłał ten numer PLAYBOYA.

A my wyślemy go do prezydenta, który stwierdził, że nie był pan i nie jest żołnierzem.

Lepiej wysłać PLAYBOYA do Sławomira Nowaka, u którego w klapie widziałem niedawno honorową odznakę GROM-u. Chciałbym go zaprosić na waszych łamach na wystawę do Muzeum Wojska Polskiego i chciałbym, żeby wziął ze sobą pana prezydenta. Jest tam moja legitymacja podpisana przez ministra obrony Onyszkiewicza oraz moja szabla generalska. Pan prezydent nie powinien opierać swojej wiedzy tylko na Wikipedii. Czasami powinien wyjść poza nią.

Kiedy było panu najbardziej nieprzyjemnie w życiu?

Gdy dowiedziałem się, że umarł Leszek Drewniak. To był mój najgorszy dzień życia. Miałem z nim niesamowitą więź, spędziliśmy razem masę czasu, przeżyliśmy dużo niebezpiecznych chwil. Bardzo mi go brakuje, dlatego w tym pokoju powiesiłem jego zdjęcie. Miałem z nim lepszy kontakt niż z własnym bratem.

Jak umarł?


Myślał, że jest niezniszczalny. Miał 5 dan w karate i ćwiczył zdecydowanie za ciężko. Od treningów porobiły mu się żylaki. Zrobiono mu operację i powiedziano, że przez dwa tygodnie po zabiegu musi odpoczywać, a on po trzech dniach poszedł na trening. Upadł na schodach przed wejściem do domu i umarł. Skrzep krwi trafił do serca.

A kiedy poczuł się pan najbardziej doceniony?

Gdy prezydent Lech Wałęsa odznaczył mnie Krzyżem za Dzielność, ale chyba jeszcze bardziej cieszyłem się, gdy kilka miesięcy temu, genialni chirurdzy z małego szpitala w Trzebnicy przyszyli obydwie ręce dzielnemu komandosowi GROM-u, którego jako sierotę uznałem za mojego syna. Dłonie utracił trzy lata temu ratując życie, a teraz już sam jeździ samochodem i obiecał mi, że w styczniu zacznie strzelać z pistoletu. Wierzę że wróci do GROM-u jako instruktor, bo ma niezwykłe umiejętności i jest twardy jak skała.

Dobrze pan sypia?

Doskonale. Jeżeli całe życie robi się to, co się lubi, nie można mieć koszmarów.

Czy siedzących przed panem dwóch 35-letnich staruchów, dałoby się przyuczyć do GROM-u?

Może dałoby się nauczyć was strzelać. Zresztą najłatwiej jest nauczyć kogoś, kto nigdy nie strzelał, bo nie ma złych nawyków. Natomiast do GROM-u jesteście „za inteligentni”. W takiej jednostce może być tylko jeden intelektualista – dowódca. Wszyscy pozostali nie mogą się mądrzyć. Mają wykonywać zadania. A wy wyglądacie mi na takich, którzy kwestionowaliby rozkazy. Proszę jednak nie mylić intelektualizmu z inteligencją. Inteligentny człowiek wie, jak przetrwać w górach. Intelektualista natomiast, zanim coś zrobi, musi to przeanalizować, a następnie na ogół zakwestionować. Poza tym zwykle skupia się na sobie, a to niestety przeszkadza w działaniu w grupie i myśleniu o drugim człowieku.

Czyli nie mamy szans?

Panowie, nie będę was oszukiwał. Nie zabijecie, żeby kogoś uratować. Chyba, żeby chodziło o kogoś z waszej rodziny – to co innego. Wyglądacie po prostu na takich, którym brakuje naturalnej brutalności. Ot i cała prawda o was…



Na skróty:

Gromek Czempiński na moje pytanie, dlaczego zadaje się z pewnym grubym szefem Wojskowych Służb Informacyjnych odpowiedział: „Bo dobrze się prezentuję na jego tle”. Zawsze uważałem, że podobnie mieli Kwaśniewski z Kaliszem. Zresztą Kaliszowi kiedyś o tym powiedziałem. Trochę się obraził.

Kiedyś po ataku 11 września, na promocji książki Aleksandra Kwaśniewskiego wydawca powiedział do prezydenta: musi pan podpisać książkę dla generała Pałubickiego. Atmosfera powagi prysła, wszyscy zaczęli się śmiać. A ja uważam Janusza Pałubickiego za bardzo uczciwego człowieka, podpuszczanego nagminnie przez Krzaklewskiego.

Nigdy nie polowałem i w ogóle tego nie rozumiem. Myślę, że chodzi w tym tylko o kompleksy.

Nie jest prosto, będąc amantem, zagrać kretyna. Bradowi Pittowi udało się to znakomicie w Tajne przez poufne. Nie podejrzewałem go o to, że jest aż tak dobrym aktorem.

Uwielbiam naturalne blondynki. Dlatego tak bardzo podobała mi się praca w Szwecji. Ale od paru dobrych lat nie rozglądam się za kobietami, bo boję się mojej żony, która jest bardzo groźna!

Mam kopię obrazu Tycjana i uważam, że jest lepsza od oryginału. Ma ładniejszą i większą ramę (śmiech).

wywiadowcy.pl/gen-slawomir-petelicki/

Jednostki specjalne a tradycja.

Konto usunięte • 2013-05-28, 14:32
Jak zapewne wiecie, nasze jednostki specjalne odwołują się do historii Polski. Przedstawię wam w jaki sposób, i do kogo.

Na początek GROM.

Cytat:

Jednostka Wojskowa GROM dziedziczy tradycje legendarnych Cichociemnych Spadochroniarzy Armii Krajowej.
Wywiad niemiecki, działający w Anglii, nigdy nie trafił na ich ślad. Nigdy wszyscy, a było ich 316 (w tym jedna kobieta), nie stanęli obok siebie na jednej zbiórce - w jednym szeregu. Nigdy też nie stworzyli, w typowym rozumieniu, związku zbrojnego czy oddziału wojskowego. W czasie II Wojny Światowej Cichociemni - komandosi przygotowani i najlepiej wyszkoleni przez SOE w Wielkiej Brytanii - byli pojedynczo lub w małych grupach przerzucani do okupowanej Polski.

Na przełomie lat 1941/1942 w rozproszonych po mglistej i górzystej Szkocji obozach szkoleniowych narodził się dumny przydomek, znakomicie oddający charakter działań żołnierskiej elity przygotowywanej do cichego działania w mroku nocy. To właśnie słowa charakteryzujące warunki w jakich prowadzili walkę - cisza i ciemność - dały początek charyzmatycznemu mianu - Cichociemni. Na początek byli tak nazywani dlatego, że znikali ze swoich macierzystych jednostek nagle i cicho, w niewiadomym celu.

Kandydaci na cichociemnych zwerbowani przez Oddział VI (od 1942 roku Oddział Specjalny) Sztabu Głównego Naczelnego Wodza, przechodzili szereg kursów polskich i brytyjskich. Program szkolenia doskonalono z upływem czasu. Obejmował on cztery grupy kursów: zasadnicze, specjalistyczne, uzupełniające oraz praktyki. Szkolenie Cichociemnego trwało kilka miesięcy. Inaczej przebiegało szkolenie skoczków przewidzianych jako dywersanci czy dowódcy oddziałów powstańczych, a inaczej radiotelegrafistów, wywiadowców, oficerów sztabowych lub instruktorów broni pancernej, lotników, specjalistów od propagandy czy fałszerzy dokumentów. Zasadą było, że wszyscy musieli ukończyć kurs spadochronowy i odprawowy.
W czasie wojny byli pojedynczo lub w małych grupach przerzucani do okupowanej Polski.
Spośród 316 Cichociemnych:
- sześciu zginęło podczas lotu do kraju,
- trzech zginęło w czasie skoku nad Polską,
- trzydziestu pięciu zostało zamordowanych w katowniach gestapo,
- dwunastu zginęło w obozach koncentracyjnych,
- dwudziestu sześciu poległo w walkach partyzanckich,
- osiemnastu poległo w Powstaniu Warszawskim,
- trzech zażyło truciznę w trakcie aresztowania,
- sześciu stracono po wojnie.



Oznaka rozpoznawcza (noszona na prawym ramieniu) dla żołnierzy zespołów bojowych Jednostki Wojskowej GROM, którzy pomyślnie ukończyli kurs podstawowy oraz specjalistyczne szkolenie bojowe.
Przyznawana od 08.06.2009 roku.



Na Sztandarze Jednostki umieszczono między innymi datę pierwszego zrzutu Cichociemnych do okupowanej Polski - 15 lutego 1941 roku, datę utworzenia Grupy Reagowania Operacyjno-Manewrowego - 13 lipca 1990 roku, symboliczny numer GROM "13", znak spadochronowy Cichociemnych, wzorowany na nim znak Jednostki GROM w postaci pikującego orła ze złotą błyskawicą (gromem) w szponach; po środku krzyży kawalerskich umieszczono wizerunek orła białego, a z drugiej strony napis: "Bóg, Honor, Ojczyzna”.



Na terenie Jednostki GROM znajduje się Sala Tradycji poświęcona Cichociemnym, do której skoczkowie Armii Krajowej przekazali swoje osobiste pamiątki.
Przyjeżdżając do Warszawy z głębi kraju lub zza granicy, zawsze mogą liczyć na przyjęcie i gościnę w Jednostce.
Każdego roku w trzecią niedzielę maja, Cichociemni Spadochroniarze Armii Krajowej oraz ich krewni zjeżdżają z całego świata, aby złożyć wieniec przy pomniku upamiętniającym bohaterskie czyny, chwałę i męstwo Cichociemnych na Cmentarzu Powązkowskim. Po przybyciu do Jednostki uczestnicy spotkania składają kwiaty pod Pomnikiem Braterstwa Broni Żołnierzy GROM i Cichociemnych, po czym spotykają się w Sali Tradycji poświeconej Ich pamięci. Jest to czas refleksji i wspomnień. Na jednej ze ścian umieszczono fotografie wszystkich 316 Cichociemnych. W tym wyjątkowym dniu wszyscy stoją w jednym zwartym szeregu - żyjący z tymi, którzy odeszli w chwale na wieczna wartę.



Słynna naszywka, używa w boju. Ma ona upamiętnić bohaterów z Powstania Warszawskiego.



Odznaka GROM
(noszona na piersi nad lewą kieszenią munduru wyjściowego i galowego)
występuje jako: brązowa, srebrna, złota oraz honorowa,
jest przyznawana przez Kapitułę ds. Odznaki GROM zgodnie z zasadami określonymi Regulaminem Odznaki GROM


Pomnik poświęcony cichociemnym na terenie GROM-u przedstawia z lewej strony znak cichociemnych, a z prawej odznakę GROM-u.


Berety - koloru szarego - takie same, jakie nosili podczas II wojny światowej żołnierze 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej (SBS). Nie jest to bynajmniej o nawiązanie do jej tradycji, które kontynuuje obecnie 6. Brygada Desantowo Szturmowa, zachowująca jednak noszone już wcześniej ciemnoczerwone berety. Cichociemni część szkolenia odbywali w 1. SBS i przerzucani byli do akcji pojedynczo lub w małych grupkach w ubraniach cywilnych, a co za tym idzie nie mogli skorzystać z dobrodziejstw munduru, określonych przez Konwencję Genewską (dlatego czasem nazywano ich żołnierzami bez mundurów). Gdyby więc występowali w zwartych, umundurowanych pododdziałach, mieliby prawdopodobnie na sobie mundury i szare berety brygady spadochronowej. Wybór koloru beretów dla jednostki nie był więc przypadkowy.



http://www.grom.wp.mil.pl/

JW GROM: największa tajemnica Wojsk Specjalnych

Konto usunięte • 2013-05-25, 18:04
Polacy dowiedzieli się o istnieniu GROM-u dopiero cztery lata po powstaniu jednostki – w 1994 roku z lakonicznej informacji podanej w Teleexpressie. Była to krótka relacja z wylotu 50 komandosów i ich dowódcy płk. Sławomira Petelickiego na misję na Haiti. Wtedy po raz pierwszy opinia publiczna usłyszała, że w Polsce jest jednostka antyterrorystyczna. Do dzisiaj ich szkolenia, działania, a nawet oni sami są tajemnicą



Tak zaczyna się historia GROM-u

Cztery lata wcześniej rozpoczyna się akcja MOST. Premier Tadeusz Mazowiecki zgodził się, aby rosyjscy Ż🤬dzi z ZSRR mogli z Warszawy wylatywać do Izraela. Niedługo potem w Bejrucie zostało postrzelonych dwóch Polaków, ponieważ fundamentaliści przestali uważać Polskę za kraj przyjazny. Wtedy narodził się plan powstania antyterrorystycznej jednostki specjalnej. Jej zadaniem miało być reagowanie na zagrożenie terrorystyczne obywateli Polski poza granicami kraju.

Za pomysłem utworzenia GROM-u stał płk Sławomir Petelicki. Podobno ówczesny szef MSW Krzysztof Kozłowski zapytał go, ile czasu i sprzętu potrzebuje, aby stworzyć jednostkę specjalną. – Czas mierzył w miesiącach, a potrzebował poligonu i trochę broni. No i prawa do werbowania ludzi – mówił Kozłowski w filmie „GROM – prawdziwa historia”.

Pierwszy nabór do jednostki płk Petelicki zorganizował sam. Służbę w GROM-ie proponował najlepszym żołnierzom, policjantom, pracownikom wywiadu. Jeździł po całej Polsce, aby na własne oczy zobaczyć, kto nadaje się na specjalsa.

Kiedy polscy komandosi tworzyli swoją nową jednostkę, w Iraku polski wywiad prowadził operację SAMUM. Agenci pomogli wydostać się z Iraku sześciu oficerom amerykańskiego wywiadu. Tego heroicznego zadania nie chcieli podjąć się nawet Brytyjczycy. Rząd amerykański w podziękowaniu za tę świetnie przeprowadzoną operację m.in. zaczął szkolić żołnierzy pierwszej polskiej jednostki specjalnej. Operacją w Iraku kierował Gromosław Czempiński. Niektórzy sugerują, że od jego imienia pochodzi nazwa GROM. – To dzięki niemu otrzymaliśmy pomoc Amerykanów – mówił w „GROM – prawdziwa historia” gen. Petelicki. – Poza tym GROM dobrze brzmi. GROM – atak z jasnego nieba – dodaje generał.

Instruktorami szkolenia Polaków w USA byli żołnierze z Delta Force. Mordercze ćwiczenia Amerykanie przeprowadzali w górach. GROM-owcy przez kilka dni nie spali, jedli minimalną ilość jedzenia. Tak hartowali swoje organizmy i uczyli się, jak przetrwać.

Potem zasady tamtego ekstremalnego szkolenia przenieśli na własne podwórko. Od początku istnienia podczas ćwiczeń używali tylko ostrej amunicji. Każdego, kto chciał zostać GROM-owcem, czekała nie tylko ostra selekcja, morderczy sprawdzian siły i psychiki, ale też sprawdzian zaufania. Kandydat musiał usiąść na miejscu zakładnika, którego więzili „terroryści”. Do ciemnego pomieszczenia, w którym przebywał, wbiegali komandosi i eliminowali „przeciwnika”. Używali ostrej amunicji i ładunków wybuchowych. Zaufanie i wiara w umiejętności kolegów z jednostki – tego operatorzy uczą się od początku istnienia GROM-u.

Zaczęli na Haiti, potem były Bałkany

Pierwszym sprawdzianem dla GROM-u było Haiti.

W 1991 roku wojsko obaliło prezydenta Haiti Jean-Bertranda Aristide. Władzę przejęła junta wojskowa, a Rada Bezpieczeństwa ONZ nałożyła na to środkowoamerykańskie państwo, zajmujące część wyspy Haiti na Morzu Karaibskim, embargo ekonomiczne. W jego wyniku Haiti pogrążyło się w nędzy i chaosie, które próbowała zwalczyć utworzona w 1993 roku misja ONZ. Poniosła jednak klęskę, zmuszając RB ONZ do wydania rezolucji, wzywającej do utworzenia Wielonarodowych Sił (Multinational Forces – MNF), nad którymi dowodzenie objęły Stany Zjednoczone.

51 komandosów pod wodzą płk. Petelickiego pojechało tam 17 października 1994 roku, aby pomóc USA w zaprowadzaniu pokoju. Na miejscu pracowali z amerykańskimi rangersami.
Polacy nie tylko pilnowali porządku i spokoju, ale także brali udział w działaniach antyterrorystycznych, pomogli transportować rannych Amerykanów, ochraniali VIP-ów. Uratowali życie 26 osobom. Płk Petelicki jako pierwszy cudzoziemiec po misji dostał amerykański „Medal for Military Merit”, a czterech jego podwładnych dostało wyróżnienia.

W 1997 roku GROM-owcy wzięli udział w misji pokojowej ONZ na Bałkanach. W wyniszczonym wojną kraju stworzyli swoją bazę w byłej stacji benzynowej. Wszyscy ostrzegali ich, że są na terenie bossa świata przestępczego, który będzie próbował ich zabić. – Ale jakoś mu się nie udało – wspomina uczestnik tamtej misji. Sukcesem Polaków było zatrzymanie Slavka Dogmanowica, zbrodniarza wojennego, odpowiedzialnego za śmierć 300 Chorwatów. Trzy lata później komandosi GROM-u odpowiadali za ochronę szefa misji weryfikacyjnej OBWE – Amerykanina Williama G. Walkera podczas jego wizyty w Kosowie i Macedonii. W 2001 roku w Kosowie ścigali zbrodniarzy wojennych.

Misja w Iraku – powód do dumy

W kwietniu 2002 roku rozpoczęła się misja GROM-u nad Zatoką Perską. Zadaniem komandosów było kontrolowanie statków. Sprawdzali, czy rebelianci nie przemycają na nich broni oraz czy nie jest łamany zakaz handlu ropą naftową z Irakiem.

Rok później GROM walczył również u boku Amerykanów podczas drugiej wojny nad Zatoką Perską. Komandosi wsławili się tam odbiciem instalacji naftowych niedaleko półwyspu Fao oraz przejęciem kontroli nad portem Umm Qasr. Gdy po tej operacji świat obiegły zdjęcia operatorów GROM-u, Polacy dowiedzieli się, że wojna w Iraku to także ich wojna.

Iracka misja jednostki zakończyła się w grudniu 2004 roku. Polscy komandosi przeprowadzili w tym czasie ponad 200 akcji bezpośrednich, w których zatrzymali kilkuset podejrzanych o terroryzm, w tym kilka osób z tzw. talii kart – najbardziej poszukiwanych prominentów reżimu Saddama Husajna.

Będą pamiętać o kapitanie

W 2002 roku GROM-owcy polecieli też do Afganistanu, do bazy Bagram. – Przed rozpoczęciem wykonywania zadań w Afganistanie trzeba przejść aklimatyzację – mówi jeden z operatorów. – Panuje tam zupełnie inny klimat, konieczna jest zmiana nawyków. Nie jest łatwo wytrzymać w upale, na górzystym terenie, cały czas w mundurze, z ciężkim wyposażeniem.

Na początku misji chronili polskich saperów, którzy rozminowywali teren. Dbali też o bezpieczeństwo VIP-ów, którzy przylatywali z różnych części świata do Afganistanu. – Talibowie to trudny przeciwnik, zahartowany w trudnych warunkach, znający teren, potrafiący się po nim świetnie poruszać – opowiada operator GROM-u, uczestnik misji.

O swoich operacjach w Afganistanie nie mogą mówić dużo. Opinia publiczna może usłyszeć tylko o nielicznych, między innymi uwolnieniu afgańskich policjantów z rąk terrorystów w 2010 roku, o wysadzeniu fabryki broni ukrytej w jednej z niepozornych chałup w dystrykcie Karabach. Stoczyli też 3-godzinną walkę z terrorystami. Zginęło wtedy wielu napastników, operatorzy wyszli z bitwy zwycięsko.

23 stycznia 2013 roku to smutny dzień dla jednostki. W Afganistanie zginął wtedy pierwszy żołnierz GROM – kpt. Krzysztof Woźniak. Był dowódcą sekcji bojowej GROM, poległ podczas prowadzenia operacji zatrzymywania Abdula Rahmana, jednego z najgroźniejszych terrorystów poszukiwanych na terenie Afganistanu.

Rezygnujesz? Tu są tylko najlepsi!

Trudno namówić operatora GROM-u na rozmowę o jednostce. – Takie mamy zasady – odpowiadają. – Nie usłyszysz od nas, jak działamy, nie zdobędziesz informacji o naszej taktyce, o tym, jak wyglądają nasze szkolenia.

Już to, że służą w GROM-ie, jest tajemnicą. Kiedy przypadkowi ludzie, znajomi pytają ich o pracę, muszą minąć się z prawdą. – Czasami bywam przedstawicielem handlowym, czasami rozwożę chipsy – żartuje komandos.

– Mamy zasady, których się trzymamy. Jesteśmy jak rodzina, wszyscy mówimy do siebie po imieniu – nawet z dowódcą, zwykle nie używamy nawet stopni – opowiadają GROM-owcy.

Jakie cechy musi mieć operator GROM-u? – Inteligencję! – bez chwili wahania mówi oficer GROM. – Sprawność fizyczna jest oczywista, ale niektórzy myślą, że to wystarczy. Zapewniam, że nie. Operator GROM-u to żołnierz, który sam podejmuje decyzje. Tu trzeba myśleć, nie ma miejsca na bezmyślne wykonywanie rozkazów.

Umiejętności i inteligencję kandydatów na operatorów sprawdza się podczas selekcji. Na jej temat krążą legendy: mordercza, wycieńczająca, mało kto może ją przejść, odpadają najlepsi. I wszystko to prawda. Jej pierwszy etap odbywa się już na stronie internetowej GROM-u. Znajduje się tam ostrzeżenie dla osób, które chciałyby służyć w jednostkach bojowych GROM-u, a nie są w stanie zaliczyć egzaminu z wf jednostki. W takim wypadku proszeni są, aby już teraz zrezygnowali ze składania dokumentów.

Ci, którzy jednak się zdecydują, najpierw mierzą się m.in. z pływaniem, podciąganiem na drążku, bieganiem i walką wręcz. Kolejna próba odbywa się w górach, z dala od cywilizacji i komfortowych warunków. Instruktorzy wyciskają z nich siódme poty, kilkanaście razy dziennie męczą pytaniami: „Rezygnujesz?” i mówią o wygodnych, ciepłych fotelach. Wszystko po to, aby złamać kandydatów.

Zwykle selekcję przechodzi tylko około 10 procent jej uczestników. Reszta się poddaje, inni słabną aż do utraty przytomności. A dobre zdrowie i wytrzymałość są niezbędne.

Nagrodą za przejście selekcji jest nie tylko służba w najbardziej elitarnej jednostce polskiej armii, ale też opinie, jakie słyszą o sobie na całym świecie: najlepsi, profesjonaliści, pracuje się z nimi świetnie – mówią ci, którzy mieli okazję współpracować z GROM-em.

Miesiąc temu do Polski przyleciał były instruktor najlepszych snajperów jednostki NAVY SEALS Brandon Webb. Jego przewodnikiem po kraju był Drago, Polak, który wyjechał do Stanów i służył w SEALS-ach. Historia GROM-u tak bardzo ich zainteresowała, że postanowili nakręcić o niej film. – Uważamy, że to jedna z najlepszych jednostek specjalnych na świecie – mówili. – Amerykanie wiedzą, że jesteście świetni, ale nie znają waszych korzeni. A przecież jest o czym mówić, co pokazać.

Ale operatorów GROM-u doceniają także cywile. Ta tajemnicza jednostka jest bardzo popularna zwłaszcza wśród młodych ludzi. W 2012 roku wirtualny świat graczy obiegła informacja o tym, że w najnowszej wersji gry „Medal of honor” będzie można zagrać postać właśnie żołnierza GROM-u. Euforia na forach internetowych nie miała końca, zwłaszcza że żołnierz, na którym wzorowali się twórcy gry, istnieje naprawdę. W GROM-ie służył służył 14 lat. „Udział” w grze zaproponowali mu koledzy z NAVY SEALS.

W ostatni weekend operatorzy GROM-u dali pokaz skakania ze spadochronem podczas Ursynowskiego Dnia Cichociemnych, których tradycje dziedziczą. W przyszłą sobotę pokażą swój sprzęt i uzbrojenie w czasie Święta Wojsk Specjalnych w Krakowie.

*****

Dowódcą jednostki jest płk Piotr Gąstał, który służy w niej prawie od początku i w GROM-ie przeszedł wszystkie szczeble kariery.

Snajperzy z GROM używają kilku karabinów wyborowych, jednym z nich jest supernowoczesny CheyTac M200 Intervention. Mają też pistolety Glock 17 i FN Five-seveN i karabinek szturmowy HK 416. Ich wyposażenie to też sprzęt termo- i noktowizyjny, spadochrony, sprzęt służący do desantowania z wysokości kilku kilometrów oraz roboty inżynieryjno-pirotechniczne.

Dzisiaj w Krakowie w nad zakolem Wisły obok Hotelu Sheraton odbył się mały festyn Polskich Sił Specjalnych. Były przewidziane jakieś atrakcje dla dzieci ale osobiście nie wnikałem co tam było. Na miejscu można było obejrzeć wyposażenie, umundurowanie i ekwipunek naszych żołnierzy. Była możliwość oglądania przelotu Herculesa i najnowszego śmigłowca (chyba Cobry) nad wisłą jak i kilka akcji z udziałem naszych żołnierzy ale niestety nie załapałem się na to

Kilka Fotek:








Jak ktoś chciałby więcej w komentach to musi mi powiedzieć jak wrzucac zdjęcia w komentarze bo nie wiem

Specjalsi w Krakowie

Konto usunięte • 2013-05-24, 20:42
Próby generalne przed jutrzejszym pokazem w Krakowie.

Operacja "Samum". Jak było naprawdę

Konto usunięte • 2013-05-22, 17:13
Zajebisty artykuł o naszych szpiegach, który uratowali amerykanów z Iraku. Często nazywa się ją operacją Samum.


O tej operacji mówi się w Polsce od lat, rzadko jednak prawdę. „Samum" to nazwa nadana tej akcji w fikcyjnym filmie Władysława Pasikowskiego z 1999 r. W mediach opowiada o niej jeden człowiek – gen. Gromosław Czempiński. Były szef wywiadu III RP do dziś chroni jednak metody pracy wywiadu, bo krążące o tej operacji opowieści to w dużej mierze po prostu nieprawda. Lub – w najlepszym razie – niecała prawda.

Dziś głos zabiera drugi jej uczestnik – emerytowany pułkownik polskiego wywiadu Andrzej Maronde. Po raz pierwszy opowiada o tym, jak naprawdę wyglądała, jak była dramatyczna i jak tuż przed jej zakończeniem blisko fiaska była akcja, która dała początek niezwykłemu sojuszowi oraz w dużym stopniu zmieniła bieg historii Polski.

Po raz pierwszy piszemy też o tym, że to polski wywiad dowiedział się o użyciu przez Saddama żywych tarcz w obawie przed amerykańskim odwetem. Ujawniamy też, jak polski wywiad zdobył kluczową dla skuteczności zachodnich nalotów tajną mapę Bagdadu.

1.

Pułkownik Andrzej Maronde przyjechał do Iraku w lutym 1990 r. Oficjalnie był radcą i kierownikiem wydziału konsularnego ambasady, nieoficjalnie – nowym rezydentem wywiadu polskiego.

Wcześniej pracował w Kairze, Kopenhadze i Nowym Jorku. Po 36 latach w służbie miała to być jego ostatnia placówka. Pułkownik Maronde dobijał do sześćdziesiątki, nie oczekiwał, że będzie rezydentem jeszcze gdziekolwiek.

W Warszawie działały wciąż stare struktury wywiadu, jego oficerowie czekali na zmiany, na weryfikację, na nowe państwo. Maronde jechał do Bagdadu z innymi zadaniami niż jego poprzednicy w Iraku i w Kuwejcie (który podlegał ambasadzie w Bagdadzie). Zmieniał się świat i wszystko stawało na głowie – dawni sojusznicy okazywali się wrogami, ale dawni wrogowie jeszcze nie byli sojusznikami.

W kwietniu, w czasie świąt Wielkiej Nocy, jeden z informatorów polskiego wywiadu w Kuwejcie doniósł, że pracownicy tamtejszych zachodnich koncernów wyjeżdżają do domu w większej niż zwykle liczbie. Sam w sobie ten sygnał nie musiał oznaczać niczego specjalnego, ale wkrótce okazało się, że również Rosjanie zmieniają stare przyzwyczajenia – zamiast sprowadzać na wakacje rodziny ze Związku Radzieckiego, raczej sami wyjeżdżają do domu. Liczba zagranicznych pracowników w Iraku i Kuwejcie zaczęła spadać. Czy Rosjanie wiedzieli o czymś, o czym nie wiedzieli Polacy?

Zanim raport o tych dziwnych zdarzeniach dotarł do centrali, w Warszawie był już maj – trwały reorganizacja i budowa służb specjalnych nowej Polski. Nikt nie miał głowy do analizowania sygnałów z Iraku. Raport przepadł w jakiejś szufladzie.

W lipcu 1990 r. prawie pół irackiej armii znalazło się, pułk po pułku, w południowej części kraju. Dyplomaci w Bagdadzie zaczęli plotkować, że Saddam Husajn przygotowuje jakąś awanturę. Przebywający w stolicy Iraku od wielu lat dyplomaci państw arabskich lekceważyli jednak sprawę – Saddam regularnie urządzał pokazy siły, by zmusić władze Kuwejtu, sztucznie oddzielanego przez Europejczyków od Iraku, do przekazania mu części wpływów z produkcji ropy. Kończyło się zawsze na niczym, wojny nikt się nie spodziewał.

Na dodatek pod koniec lipca ambasador USA w Iraku April Glaspie spotkała się z Saddamem, który zapewnił ją, że ruchy wojsk nie oznaczają niczego poza właśnie pokazem siły. Glaspie pojechała na urlop do USA, a uspokojeni dyplomaci zaczęli planować wakacje. Polska ambasada w Bagdadzie też zapadła w letni sen – miesiąc wcześniej ostatni PRL-owski ambasador wrócił do kraju, na czele ambasady stał Maronde jako chargé d'affaires. Nowy ambasador miał dopiero przylecieć.

Tydzień później iracka armia zaatakowała Kuwejt i zajęła ten kraj w ciągu kilkunastu godzin. W nocy z 1 na 2 sierpnia Marondego obudził telefon od pracownika jednej z polskich firm w Basrze: – Ruszyli! Pojechali do Kuwejtu!

Inwazja na Kuwejt totalnie zaskoczyła Zachód. Od tego momentu wszyscy dyplomaci i oficerowie wywiadów, którzy jeszcze nie zdążyli wyjechać z Iraku i Kuwejtu do domów na wakacje, znaleźli się w środku dramatycznego kryzysu dyplomatycznego i militarnego.


2.

Irakijczycy byli upojeni blitzkriegiem Saddama i prawie bezkrwawym zwycięstwem nad Kuwejtem. – W Iraku, w którym nie było dotąd niczego, nagle w sklepach i na targowiskach pojawiło się wszystko – opowiada żona płk. Marondego.

– Wszystko kradli w Kuwejcie i zwozili do Iraku.

Wróciły tam nawet irackie arbuzy, których najlepsze odmiany były eksportowane właśnie do Kuwejtu.

W pierwszych tygodniach po inwazji najważniejszym zadaniem kilku pozostających w Bagdadzie pracowników polskiej ambasady była ewakuacja 700 pracowników polskich firm i ich rodzin z Kuwejtu. W sumie do września z Iraku i Kuwejtu wyjechało każdą możliwą drogą 3,5 tys. polskich pracowników, ich rodzin oraz Polek i dzieci, które mieszkały z irackimi mężami.

Po pierwszym momencie euforii irackie władze zaczęły przygotowywać się na starcie z Zachodem. ONZ potępił Saddama, Amerykanie grozili użyciem siły. Pod koniec sierpnia dobry znajomy Marondego, wysoki rangą urzędnik rządzącej partii Baas, w rozmowie z nim napomknął, że Saddam nie boi się odwetu militarnego, bo ma żywe tarcze.

– Powiem szczerze, że w pierwszej chwili nie zrozumiałem, jakie żywe tarcze – opowiada pułkownik.

– Nie znasz historii wojen na Bliskim Wschodzie? – zapytał jego rozmówca. – Mamy zakładników, obywateli krajów zachodnich, rozmieszczonych w najważniejszych miejscach. Niech nas bombardują.

Maronde poprosił o informacje polskich pracowników, wspomagających Irakijczyków na niemal każdej z kluczowych budów i w większości strategicznych fabryk, chociażby w bagdadzkiej elektrowni. Przed wojną w Iraku pracowało 5 tys. Polaków, działało kilkadziesiąt firm, m.in. Mostostal, Budimex, Dromex, Naftobudowa, Bumar czy Państwowa Agencja Atomistyki.

Polacy natychmiast donieśli o dziwnych grupach cudzoziemców przetrzymywanych na terenie ich fabryk. Ludzie ci byli więzieni z dala od innych i pilnowani przez wojsko oraz iracką służbę bezpieczeństwa. Co więcej – polscy pracownicy zdołali z nimi nawiązać kontakt, używając metod znanych z najstarszych powieści szpiegowskich, np. zostawiając im informacje w pudełkach od zapałek porzuconych pod drzewem na drodze spacerów zakładników do stołówki.

W ten sposób polski wywiad, jako pierwszy w Iraku, nie tylko dowiedział się o istnieniu żywych tarcz, ale także ustalił ich miejsca przetrzymywania, w dużej części także ich narodowość i nazwiska. Polacy nawet potrafili podtrzymać ich na duchu, przekazując im wiadomości od rodzin na Zachodzie.

Wiadomość o żywych tarczach trafiła do Warszawy, a stamtąd dalej – do nowych sojuszników. Na Irakijczyków spadło powszechne oburzenie, nawet arabskich sąsiadów. Sprawa stała się tak głośna, a nacisk na Saddama tak silny, że wreszcie musiał ich zwolnić. Żywe tarcze nigdy nie odegrały swej roli.


3.

W pierwszej połowie września centrala zapytała rezydenturę w stolicy Iraku, czy mamy jakąkolwiek możliwość dotarcia do mapy Bagdadu.

Nie chodziło o zwykłą mapę, ale o wielopoziomową, supertajną mapę Bagdadu przygotowaną w jednym egzemplarzu dla władz irackich przez grupę polskich kartografów. Zawierała ona wszystko – od kanalizacji po obiekty wojska i tajnych służb. Dla Pentagonu szykującego plany nalotów taka mapa była niezastąpiona.

Pułkownik Maronde spotkał się z szefem polskiego campusu, gdzie akurat kończyli pracę polscy kartografowie. Mapy nie mieli. Posiadali za to 60 kg szkiców i danych, na podstawie których ją przygotowali. Irakijczycy pilnowali jej, by nie wykonywano kopii. Jednak kompletnie zlekceważyli materiały, na podstawie których mapa została wykonana.

Trzy worki, każdy ważący 20 kg, przyjechały do ambasady. Przywiózł je z biura kartografów ppłk Kazimierz Szapował, nieżyjący już oficer wywiadu, który z wykształcenia był arabistą, co bardzo przydało się placówce w następnych tygodniach.

Nie znasz historii wojen na bliskim wschodzie? mamy zakładników, żywe tarcze, rozmieszczone w najważniejszych obiektach. Niech nas bombardują.

Worki wyleciały do Warszawy na pokładzie czarterowego samolotu LOT. Oficjalnie – bo trzeba było wywieźć do kraju grupę chorujących polskich pracowników. Irakijczycy wydali specjalną zgodę na ten lot tylko dlatego, że na pokładzie samolotu znalazło się miejsce dla bliskiego krewnego wicepremiera i szefa irackiej dyplomacji Tariqa Aziza.

Chłopak studiował przed inwazją na uniwersytecie w Krakowie. Do domu wrócił na wakacje i tu zastała go wojna. Uniknął poboru do wojska dzięki swemu krewnemu, ale rodzina chciała go jeszcze na wszelki wypadek wywieźć z kraju. I dzięki niemu mapa Bagdadu trafiła do Polski, a stąd do Amerykanów.

– Gdy w styczniu 1991 r. Amerykanie bombardowali Bagdad, wszystkie bomby spadały precyzyjnie na budynki rządu, wojska i bezpieki – opowiada Maronde. Biskup Marian Oleś, wówczas nuncjusz papieski w Iraku, opowiadał później, że Amerykanie zrównali z ziemią znajdujący się tuż obok nuncjatury budynek wojska. W watykańskiej ambasadzie wypadły tylko szyby z okien.

4.

Amerykańska ambasador w Iraku została zapewniona przez Saddama, że wojny w Iraku nie będzie. Jednak CIA mu nie ufała. Latem 1990 r. w Kuwejcie, w pobliżu granicy z Irakiem, pojawiło się sześciu oficerów CIA oraz dwóch innych służb wywiadowczych USA. Ich zadaniem było śledzenie, przy użyciu nowoczesnego sprzętu nasłuchowego, ruchów wojsk irackich po drugiej stronie granicy.

Gdy Saddam wszedł do Kuwejtu, Amerykanie znaleźli się w pułapce. Irakijczycy na szczęście nie wiedzieli o ich istnieniu. Na własną rękę przedostali się do Bagdadu i tu mieli czekać na nadarzającą się sposobność wyjazdu z Iraku.

Problem w tym, że takich możliwości ambasada USA nie miała. Śledzeni nieustannie przez Irakijczyków dyplomaci nie mogli nawet spotkać się z sześcioma oficerami. Udzielenia im pomocy odmówili kolejno Brytyjczycy, Francuzi i Niemcy. Dopiero Polacy się zgodzili.

Kierownictwo UOP w Warszawie słusznie uważało, że ewakuacja Amerykanów otworzy drogę sojuszowi obu służb. Polscy politycy postrzegali to także jako pierwszy krok na drodze naszego kraju do NATO. Chodziło o najlepiej pojęty polski interes stanu.

Placówka polskiego wywiadu w Bagdadzie nie miała jeszcze o tym pojęcia. W drugiej połowie września płk Maronde dostawał coraz więcej próśb z centrali o wyjaśnienie procedur wyjazdowych z Iraku dla cudzoziemców. A Irakijczycy robili już wówczas wszystko, by obcokrajowcy wyjeżdżać nie mogli. – Każdego dnia rosła liczba idiotycznych zarządzeń i rozporządzeń w sprawie procedur wyjazdowych – opowiada były polski rezydent.

Wreszcie, w depeszy skierowanej wyłącznie do rezydenta, centrala ujawniła: trzeba będzie wywieźć kilku oficerów amerykańskiego wywiadu, którzy z Kuwejtu przedostali się do Bagdadu. – Złapałem się za głowę. To wydawało mi się po prostu niewykonalne – opowiada Maronde. – Jeśli będzie wsypa, to co się stanie z moją rodziną, współpracownikami i tysiącem Polaków, którzy nadal mieszkali w Iraku i nadal traktowani byli przez Irakijczyków jako przyjaciele?

Rozkaz był jednak rozkazem. W placówce polskiego wywiadu w Bagdadzie nikt oczywiście nie wiedział, że centrala wierzy, iż udana akcja otworzy nam drogę do sojuszu z Amerykanami, a w dalszej perspektywie – do wejścia do NATO.

Szczegóły akcji po polskiej stronie znał tylko nadzorujący akcję z Warszawy płk Gromosław Czempiński. Pod fałszywym nazwiskiem Czempiński przyleciał LOT-owskim czarterem do Bagdadu 13 października 1990 r. jako nowy pracownik polskiej ambasady. Jan, bo takie miał imię w paszporcie dyplomatycznym, oficjalnie towarzyszył nowemu polskiemu ambasadorowi Krzysztofowi Płomińskiemu.

Tuż po przylocie Czempiński i Maronde poszli na spacer. Ambasada RP była naszpikowana podsłuchami. – Niczego poważnego tam się nie załatwiało – opowiada płk Maronde.

Podczas spaceru Czempiński przedstawił rezydentowi plan ewakuacji. Akcja nigdy nie dostała, przynajmniej na miejscu, w Bagdadzie, żadnego kryptonimu. – Mówiliśmy po prostu o „ewakuacji". Tak jak w przypadku polskich obywateli wyjeżdżających z Iraku.

Czempiński nie pozostawił złudzeń – sprawa była polityczna, w podjęcie decyzji zaangażowane były najwyższe władze państwowe. Akcję po prostu trzeba było przeprowadzić, bez względu na ryzyko.


5.

Dwa dni po przyjeździe, na jednej z ulic Bagdadu, Czempiński spotkał się z jednym z sześciu ukrywających się Amerykanów. Ponieważ w świecie wywiadów cała wiedza jest przekazywana tylko wówczas, gdy jest to niezbędne, ani Czempiński, ani Maronde nie wiedzieli, gdzie ukrywają się Amerykanie lub jak dotarli do Bagdadu.

Prawdopodobnie skorzystali z pomocy irackich współpracowników CIA. Przypuszczalnie mieszkali w prywatnych mieszkaniach Irakijczyków. Nie wiemy, jak kontaktowali się ze swoimi, a musieli to robić, bo ktoś przekazał im informacje o miejscu i czasie spotkania z Czempińskim.

– To miejsce też wyznaczyli świetnie... – śmieje się Maronde. – 300 m w linii prostej od lokalnej siedziby tajnej policji. No, ale pod latarnią jest zawsze najciemniej.

Amerykanie byli w kiepskim stanie – zmęczeni, wystraszeni, wręcz załamani swoją sytuacją. Datę ewakuacji wszystkich sześciu Amerykanów Czempiński i Maronde ustalili więc jak najszybciej, na 25 października.

Do tego czasu trzeba było jednak wykonać ogrom pracy. I nadal nie było jasne, czy ewakuacja w ogóle jest możliwa.

6.

Najważniejsze pytanie: którędy wywieźć Amerykanów? Samolot nie wchodził w grę, bo nie dałoby się wprowadzić na pokład sześciu ludzi bez wiedzy i zgody irackich tajnych służb. Granica z Jordanią też była pilnie strzeżona. Jedyne inne czynne przejście graniczne było z Turcją, na północ od Mosulu. W jedną stronę ponad 500 km, w tym 180 km przez niespokojny iracki Kurdystan.

Czempiński, który nie znał Iraku, potrzebował pomocy. Maronde wskazał mu Gienka z jednej z polskich firm w Bagdadzie. – Ufałem mu stuprocentowo – opowiada Maronde. – Wziąłem go pod rękę i zaprowadziłem na dach ambasady. Tam, obok wylotu powietrza z huczącego klimatyzatora, z dala od irackich mikrofonów, czekał na niego Czempiński.

Razem z nim do Bagdadu przyleciały nowiutkie polskie paszporty dla sześciu Amerykanów (strony dwóch z nich pokazujemy na początku tekstu – przyp. red.). Ku zaskoczeniu polskich oficerów okazało się, że w paszportach nie ma irackich wiz wyjazdowych, bez których Amerykanie nie mogli oficjalnie przejść granicy. – To była katastrofa! – mówi Maronde. – Skąd wziąć te wizy? Bez nich cały plan się sypie!

Irak był wówczas jednym z najlepiej skomputeryzowanych krajów na świecie. Zachodnie koncerny zbudowały tajnej policji sieć, która funkcjonowała na każdym punkcie kontrolnym na autostradach. Te wizy musiały być nie tylko w paszportach, lecz także w systemie komputerowym po to, by przy żadnej kontroli nikt nie nabrał podejrzeń.

I tu przydał się wysoki wzrost Czempińskiego oraz jego zabójczy wąs. – Za Czempińskim Arabki, wstydliwe i skromne, oglądały się na ulicy w Bagdadzie – przyznaje Maronde. – Zwracał uwagę wzrostem, był szarmancki, obyty.

Trzy dni przed planowaną ewakuacją polski wywiad dowiedział się, że jeden z polskich pracowników „ma dobry kontakt" z Irakijką, która albo sama zajmuje wysokie stanowisko w tajnej policji, albo ma tam bardzo bliskiego krewnego. Jej nazwiska ani Maronde, ani Czempiński nie ujawniają do dziś – kobieta być może nadal mieszka w Iraku.

22 października polski pracownik poznał Czempińskiego z ową 30-letnią kobietą na przyjęciu w polskim campusie pod Bagdadem. Wieczorem tego samego dnia Czempiński zabrał z ambasady paszporty – kobieta powiedziała, że załatwi wizy wyjazdowe. Jak Czempiński ją przekonał – tego nie zdradził.

Następnego dnia wizy były już jednak w paszportach. Znalazły się też w systemie komputerowym, więc były absolutnie legalne i bezpieczne. W drodze wyjazdowej z Iraku wizy były sprawdzane na punktach kontrolnych kilka razy i za każdym razem zostały uznane za prawdziwe.

7.

24 października o godz. 19 Czempiński i Kazimierz Szapował dwoma samochodami w umówionym miejscu w Bagdadzie zabrali z ulicy sześciu Amerykanów, którzy zeszli się w jedno miejsce z różnych kryjówek. – To już była gra va banque – przyznaje Maronde.

Trasa – z punktu zbiórki do campusu pod Bagdadem – została ułożona tak, by jadący trzecim autem Maronde mógł sprawdzić, czy ktoś ich śledzi. Nie śledził. Irakijczycy nie mieli pojęcia, co się dzieje pod ich nosem. Amerykanie dojechali do campusu i tam spędzili swą ostatnią noc w Iraku.

Maronde wrócił do ambasady i tu czekało go zaskoczenie – z centrali przyszła depesza zabraniająca Czempińskiemu wzięcia udziału w ewakuacji Amerykanów. Warszawa bała się konsekwencji politycznych wpadki polskiego dyplomaty z oficerami amerykańskiego wywiadu.

Przełożeni Czempińskiego byliby bardziej przerażeni, gdyby wiedzieli, że ten nie zamierza jechać do Turcji z paszportem dyplomatycznym. Dopiero bowiem po przylocie Maronde wyjaśnił mu, że Irakijczycy nie pozwalają dyplomatom opuszczać Bagdadu poza wycieczką do Babilonu, z czego Czempiński skorzystał (zobacz zdjęcie). Paradoksalnie po Iraku można było jeździć na podstawie zwykłego paszportu pracowniczego, nie zaś dyplomatycznego. Czempiński miał więc jechać z prawdziwym paszportem należącym do Polaka pracującego w jednym z zachodnich koncernów w Iraku. Człowiek ów oddał dokument ambasadzie RP z prośbą o jego przedłużenie. Żona rezydenta polskiego wywiadu kobiecym okiem uznała, że Czempiński jest do niego wystarczająco podobny. Człowiek ten do dziś nie wie, do czego została użyta jego tożsamość.

– Było jasne, że jeśli Czempiński nie pojedzie, to nie będzie akcji – mówi Maronde. – Co ty byś zrobił na moim miejscu? – spytał Czempiński. – To ty podejmujesz decyzję, ale ja bym jechał – odparł Maronde.

8.

25 października o godz. 4 rano ruszyli dwoma toyotami polskich firm. Pierwszą prowadził Gienek, drugą Jurek, pracownik polskiej firmy w Iraku, poproszony w ostatniej chwili o pomoc. Z Jurkiem siedział Czempiński. W każdym aucie z tyłu jechało trzech Amerykanów.

Maronde, który kierował ambasadą jako chargé d'affaires, musiał zostać w Bagdadzie. Dopiero o godz. 16 z Warszawy nadeszła depesza gratulacyjna – Amerykanie bezpiecznie przeszli przez most graniczny, po drugiej stronie czekali na nich Polacy, którzy wsadzili ich w samolot do Warszawy.

Amerykanie do ostatniej chwili byli przekonani, że są bliscy wpadki. W polskich mediach regularnie ukazują się doniesienia o tym, że obywatele USA zostali spici alkoholem, bo na przejściu granicznym pracował iracki oficer świetnie znający język polski. – Prawda jest jednak taka, że Amerykanie byli tak zdenerwowani, że alkohol zadziałał dopiero po drugiej stronie granicy – opowiada Maronde.

Przez most mieli przejść spokojnym krokiem, by nie budzić podejrzeń. Tak blisko wolności byli jednak tak przejęci, że „na moście pobili rekord świata w sprincie". Na szczęście bez konsekwencji.

Czempiński, Gienek i Jurek bez problemów wrócili do Bagdadu. Kilkanaście dni później Czempiński, jako Janek, wyleciał z Bagdadu na podstawie paszportu dyplomatycznego.


9.

Działania polskiego wywiadu w Iraku – od informacji o żywych tarczach, przez zdobycie mapy Bagdadu, po wywiezienie Amerykanów – otworzyły Polakom drogę do sojuszu z USA. Ani Pentagon, ani CIA, ani Biały Dom nie zapomniały o długu wdzięczności – rząd USA umorzył Polsce znaczną część długu z czasów PRL.

Jeszcze pod koniec lat 90., w czasie debaty o rozszerzeniu NATO, CIA dziękowała Polakom za pomoc w uratowaniu swych pracowników. Polski wywiad wykonał wówczas jeszcze kilka innych podobnych operacji dla nowych sojuszników, m.in. pomagając w ewakuacji kilku oficerów wywiadu brytyjskiego. Otwierał się nowy świat, który prowadził nas prosto do NATO, a później do Unii Europejskiej.

Irakijczycy nigdy nie wpadli na ślad tej akcji. Rok później informacja o ewakuacji ukazała się jednak w jednej z amerykańskich gazet, a zięć Saddama w maju 1991 r. wspomniał na poufnej naradzie dyrektorów irackich fabryk, że „najbardziej zdradzali nas w czasie wojny przyjaciele, na przykład Polacy, którzy pomagali Amerykanom". Na szczęście ani uczestników tamtej akcji, ani innych Polaków nigdy nie spotkały z tego powodu żadne represje.

rp.pl/artykul/927349.html

Cichociemni nowej generacji

Konto usunięte • 2013-05-08, 18:23
Interesujący materiał o jw GROM.

Generał Petelicki - Rządzą nami nieudacznicy

Konto usunięte • 2013-04-19, 22:03
Sławomir Jan Petelicki (ur. 13 września 1946 w Warszawie, zm. 16 czerwca 2012 tamże) – w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej – oficer wywiadu I Departamentu MSW Służby Bezpieczeństwa; w III Rzeczypospolitej – generał brygady Wojska Polskiego, pomysłodawca i pierwszy dowódca Jednostki Wojskowej 2305 (GROM). Prawdopodobnie ofiara masowego samobójcy.

Tu niedługi wywiad z naszym bohaterem. Wybaczcie jakość tostera, nie znalazłem lepszej.

Część 1/2



Część 2/2



przyznać muszę, że ten redaktorek mnie wk🤬ia, zaciąga lewactwem trochę...


o Platformie Obywatelskiej, katastrofie Smoleńskiej, Tusku, jego ministrach, klice która nami rządzi, stanie naszej armii itd, itd...

Nie zrażajcie się, że wywiad w TV Trwam.
Czasami warto wyłączyć TVN24 i sięgnąć do innych źródeł.

Przypominam, że Gen. Petelicki "popełnił samobójstwo" - to wersja oficjalna.
Nie wiem czy temat był czy go nie było.
W każdym bądź razie warto posłuchać tego człowieka.

Richard "Dick" Marcinko

Konto usunięte • 2013-04-04, 7:48

Richard "Dick" Marcinko (ur. 21 listopada 1940 roku) – emerytowany komandor United States Navy oraz były operator Navy SEAL. Był pierwszym dowódcą oddziałów SEAL Team Six oraz Red Cell. Po odejściu z marynarki wojennej został pisarzem (książka "Komandos" i 18 innych książek, nie wydanych w języku polskim), gospodarzem radiowych talk-show, konsultantem militarnym oraz mówcą motywacyjnym.



Marcince przypisano wiele pseudonimów, m.in. "Rogue Warrior", "Demo Dick", "Shark Man of the Delta" oraz "The Geek".


W środowisku komandosów SEAL jest postacią kontrowersyjną - chwaloną za utworzenie elitarnego SEAL Team Six, ale krytykowaną za traktowanie z pogardą żołnierzy spoza jednostki i wychowywanie w tym duchu swoich podwładnych. Został skazany za przywłaszczenie sobie państwowych pieniędzy i malwersacje finansowe przy tworzeniu SEAL Team Six. Jego postawa zepsuła renomę i dobry wizerunek oddziałów SEAL wśród innych żołnierzy.
Razem z firmą Bethesda Softworks wyprodukował grę "Rogue Warrior"











Cytat:






Źródła:
pl.wikipedia.org,
lubimyczytać.pl,
znak.com.pl,
youtube.com