📌 Ukraina ⚔️ Rosja Tylko dla osób pełnoletnich - ostatnia aktualizacja: 40 minut temu
🔥 A masz! - teraz popularne


Utrzymywał, że jest bogiem obcych. Na Ziemię miał przybyć wprost z okolic Syriusza – gwiazdy oddalonej od nas o ok. 8,6 lat świetlnych. Jego posłannictwo na naszej planecie miało zaowocować oświeceniem ludzkości. Mimo absurdalnego charakteru głoszonych tez udało mu się zgromadzić ok. 30 tysięcy wiernych. Próby werbunku nowych członków odbywały się nawet w Polsce. Dopiero teraz w sprawie szaleńca zapadł wyrok.

Konstantin Rudniew, lider sekty Ashram Shambala, która najbardziej aktywna była na terytorium Federacji Rosyjskiej, to postać bardzo kontrowersyjna. Stosowane przez niego praktyki jeżyły włos na głowach śledczych, którzy prowadzili śledztwo w sprawie działalności jego organizacji. Elementem tradycji w czasie zaordynowanych przez niego sesji okultystycznych stały się np. wielkie orgie, do udziału w których zmuszani byli członkowie kultu.
Zdaniem ekspertów, początki działalności założonej przez Rudniewa sekty sięgają czasów upadku Związku Radzieckiego. To właśnie na zgliszczach komunistycznego mocarstwa została uformowana organizacja, której macki systematycznie zaczęły sięgać coraz dalej. Jej członkowie pochodzili przede wszystkim z terytorium Syberii, ale Ashram Shambala miała też swoich wiernych wyznawców w największych rosyjskich metropoliach, m.in. w Moskwie, Petersburgu. A potem także poza granicami kraju.

Organizacja uznawana jest za bardzo niebezpieczną. Większość członków, którzy werbowani byli do jej szeregów, znajdowało się w wieku od 14 do 30 lat. Ludzie, którzy do niej trafiali, przechodzili pranie mózgu. W czasie spotkań z liderami, wyśmiewane były tradycyjne wartości, takie jak rodzina, przyjaźń, nauka i praca. Cały proces określany był mianem „drogi głupca”. Zabiegi psychomanipulacyjne sprawiały, że wielu słuchaczy Rudniewa oddawało sekcie oszczędności życia, wypierało pamięć o krewnych i przyłączało się do organizacji.
„Członkowie sekty Rudniewa często tracili swoje pieniądze, swoją własność, a potem porzucali swoich krewnych oraz przyjaciół. Wielu z nich zostało potem uznanych za zaginionych” – poinformował serwis „Siberian Times”. „Po przyłączeniu się do sekty, kobiety były zmuszane do brania udziału w ‚rytualnych gw🤬tach’ oraz orgiach z udziałem Rudniewa oraz innych przywódców sekty”.
Matka jednego z członków organizacji zeznała, że jej syn najpierw brał udział w kursach jogi. Miał wtedy 15 lat Jak się później okazało, w zajęciach uczestniczyli także członkowie Ashram Shambala. Po trzech latach jej potomek dołączył do innych członków sekty i słuch o nim zaginął – poinformował dziennik „Daily Mail”.
Próby skazania Konstantina Rudniewa, przywódcy sekty, który służył kiedyś w Armii Czerwonej, podejmowane były w przeszłości wielokrotnie. Zwykle kończyło się jednak na tym, że inni członkowie organizacji, w tym jego ofiary, nie chciały zeznawać przeciwko Rudniewowi. W końcu 45-letniego mężczyznę udało się jednak doprowadzić przed sąd. Za gw🤬ty, zmuszanie członków ugrupowania do udziału w orgiach oraz handlu narkotykami, a także za praktyki okultystyczne sąd skazał go na 11 lat więzienia. Prokuratura domagała się 15 lat.
Sam Rudniew, który utrzymywał, że pochodzi z Syriusza i wymagał od swoich podwładnych bezwzględnego posłuszeństwa, dzięki swojej działalności stał się milionerem.
Warto wspomnieć, że choć Ashram Shambala działała przede wszystkim na terenie Rosji oraz byłych republik radzieckich, Rudniewowi w pewnym momencie zamarzyła się ekspansja i głoszenie swojej „nauki” w innych krajach oraz na pozostałych kontynentach. Dzięki kapitałowi ludzkiemu, zaślepionemu głoszoną przez Rosjanina ideologią, takie starania zostały poczynione. Próby krzewienia idei Rudniewa podejmowane były także w Polsce. Odbywało się to jednak w zakamuflowany sposób. Członkowie sekty przenikali po prostu do różnych placówek i próbowali werbować nowych członków podczas zajęć z jogi, sztuk walki czy sesji z uzdrowicielami – poinformował serwis k-istine.ru.
Warsztaty, podczas których starano się pozyskać nowych wyznawców, odbywały się w pewnym momencie na całym świecie. Poza Polską, nauki Rudniewa były upowszechniano również w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Danii, Grecji, Niemczech, Belgii, a nawet w Australii.

Źródło: edgier25.wordpress.com/2013/02/09/sekta-ashram-shambala-dzialala-tez-n...

Dolina Smerti

konto usunięte2013-02-10, 16:53
Pierwsza z dziewiętnastu części opowiadających o Dolinie Smerti. Ze względu na to, że ktoś ostatnio wrzucił filmiki o remontowanych czołgach ( część o Pz V Panther była spoko - lubię niemieckie uzbrojenie ) stwierdziłem, że może warto zobaczyć jak wygląda to, co dalej można wyciągnąć z ziemi. Filmik po rosyjsku więc trochę nudnawy ale niektóre eksponaty przykuwają uwagę. Z tego co mi wiadomo jest to gdzieś w okolicach smoleńska - jak wszytko co można wygrzebać z ziemi lub powiesić na drzewie.
Miłego oglądania.
Pozostałe części na YT.

Wywiad z Karen Greenlee(Kobietą nekrofilem)

konto usunięte2013-02-10, 15:46
Karen Greenlee jest nekrofilem. Pięć lat temu trafiła na nagłówki gazet, kiedy to uprowadziła karawan i nie dawała znaku życia przez dwa dni. Zamiast dostarczyć ciało na cmentarz, postanowiła sama spędzić z nim trochę czasu. W ostateczności odnalazła ją w sąsiednim hrabstwie policja, odurzoną kodeiną. Obciążono ją nielegalnym prowadzeniem karawanu i zakłócaniem porządku pogrzebu (w Kalifornii nie ma prawa traktującego o występkach związanych z nekrofilią). W trumnie z ciałem Karen pozostawiła cztero- i pół stronicowy list, w którym przyznaje się do miłosnych epizodów, w których ogólnie uczestniczyło ok. 20-40 martwych mężczyzn. List przepełniony był wyrzutami sumienia, związanymi z seksualnymi pasjami Karen: " Dlaczego to robię? Dlaczego? Dlaczego? Strach przed miłością, związkami. Żaden romans nie przysparzał nigdy tyle bólu... Jestem szczurem z kostnicy. To moja szczurza nora, być może mój grób. "
List poświadczył o jej upadku. W ramach kary za kradzież ciała i karawanu Karen spędziła jedenaście dni w więzieniu, otrzymała 255$ grzywny, a następnie została oddana pod nadzór medyczny na okres dwóch lat z rekomendacją leczenia. W międzyczasie Karen została zaskarżona przez matkę mężczyzny, którego ciało wykradła, o spowodowanie przez owy incydent uszkodzeń w jej psychice. Matka żądała 1 mln $ odszkodowania, lecz karę pieniężną ustalono na 117 000$ za ogólne i moralne szkody.
Prasa miała swe dobre dni, prawnicy się wzbogacili, natomiast Karen straciła swoją karierę oraz źródło seksualnego zaspokojenia. Obecnie Karen znajduje się w bardziej komfortowej sytuacji seksualnej. " Gdy pisałam ten list wciąż wsłuchiwałam się w społeczeństwo. Wszyscy twierdzili, że nekrofilia jest czymś złym, a zatem musiałam robić coś złego. Większość ludzi starało się jednak mnie przekonać, że byłam szalona -większość, która była pewna moich żądz, żądz którymi się stałam. "

Poniższy wywiad miał miejsce w mieszkaniu Karen, małym studiu wypełnionym książkami, nekrofilnymi rysunkami i satanicznymi ozdobami.

Wracając do procesu, o którym czytałem w gazetach - wygląda na to, że miałaś dość małe wsparcie.

Nie, tak naprawdę to żadnego. Gazety były najgorsze. Do dzisiaj nienawidzę dziennikarzy. Jeden z nich porównał mnie nawet do Richarda Trenton'a Chase'a, " Wampira zabójcy! " Wspierało mnie wtedy coś takiego jak zobowiązania rodzinne. Jeden z moich braci odmówił posiadania ze mną czegokolwiek wpólnego. Powiedział, " chcę ją po prostu pamiętać taką jaką była " Później zjawił się u mnie i przeprosił, jednak nadal w moim towarzystwie nie czuje się zbyt komfortowo. Mój drugi brat bardziej mnie wspierał, ale nawet On musiał zapytać, " Jak mogłaś zrobić coś takiego? ".

Przed procesem miałam faceta, który odkrył to wszystko. Wkurzył się i spoliczkował mnie. Powiedział, że nie byłam nawet kobietą i że mogę sobie iść pieprzyć moje martwe ciała. Byłam zaskoczona. On wiedział! Najwyraźniej wielu ludzi o tym wiedziało, a ja nawet nie wiem skąd się dowiedzieli.

Faceci, oni zawsze czuli, że lecę na ciało ponieważ byłam spłukana i jeśli szłam z nimi do łóżka to po to, aby mogło mnie to zmienić, aby byli kimś kto może mi dać taką satysfakcję, że nie będę już więcej potrzebowała tych starych ciał. Przechodziłam przez to wiele razy. Czasami faceci przychodzili do mnie tylko z tego powodu.

Pytanie które zadawałem sobie najczęściej to, " Jak ona to robi? "

Tak, oto jest pytanie! Ludzie zadają takie pytania -- nawet ludzie, którzy zdają się być w porządku, ludzie otwarci, z szerokimi horyzontami - a kiedy im odpowiadam, a oni mowią " Bardzo interesujące " to znaczy, że nie chcą mieć ze mną nic wspólnego. Nie mam zamiaru tłumaczyć ludziom jak to robię. Ludzie tkwią w tym błedzie, że do zaspokojenia seksualnego niezbędna jest " penetracja " , co jest kompletną bzdurą. I tak najbardziej wrażliwą częścią kobiety jest jej przód i to właśnie tego potrzeba by czuła się pobudzoną.

Po za tym jest wiele aspektów seksualnej ekspresji: dotykanie, czucie, 69, nawet trzymanie dłoni. To ciało tylko leży, ale ono ma to coś co pozwala uczynić mnie szczęśliwą. Chłód, aura śmierci, zapach śmierci, klimat pogrzebu - to wszystko przyczynia się właśnie do tego.

Zapach śmierci?

Oczywiście, odór śmierci uważam za bardzo erotyczny. Jest odór śmierci i odór śmierci. Dostajesz ciało, które pływało w zatoce przez dwa tygodnie lub ciało ofiary pożaru - nie jest to dla mnie zbyt atrakcyjne, ale świeżo zabalsamowane ciało to co innego.

Jeśli mówić o krwi to tu też jest pewna atrakcja. Kiedy jesteś na ciele ma ono skłonności do wylewu krwi przez usta, podczas gdy Ty uprawiasz swą zmysłową miłość...Myślę, że musiał byś tam po prostu być.

Oczywiście z tym wszystkim wiąże się też sprawa AIDS...

To właśnie powód dla którego później niczego nie próbowałam. Jestem pewna, że znalazła bym sposób, aby dostać się dziś do jednego z tych zakładów pogrzebowych, ale grupa, którą uważam za atrakcyjną - młodzi dwudziestoparoletni mężczyźni - to grupa, która umiera przede wszystkim na AIDS.

Czy zwykłaś uczestniczyć w pogrzebach swych martwych kochanków?

Tak. Praca w zakładach pogrzebowych była korzystna. Cmentarz po pogrzebie opuszczałam wraz z rodziną. Z rodziną także opłakiwałam stratę ich ukochanego. Tylko że ja jęczałam trochę innym tonem! Ludzie nie są w stanie powiedzieć czy jesteś tym tak przejęty czy tym tak opętany. Członkowie rodzin obejmowali mnie i mówili " Tak się cieszymy, że mogłaś przyjść! " A później trzeba kręcić tą wielką starą przędzę " Tak, znałam go w szkole..." Jeśli facet w swym życiu nigdy nie miał kobiety to oni myślą, że ty nią byłaś... " Och, to ona jest tą jedyną! "

Nie było Cie w Sacramento w czasie procesu prawda?

Nie, pracowałam w zakładzie pogrzebowym w innym mieście i jednocześnie chodziłam do szkoły. To dziwne, w dniu, w którym dostałam telegram o procesie, w którym napisane było, że powinnam skontaktować się z prawnikiem, poszłam do zakładu i zostałam zwolniona za rzeczy, których dokonałam w tym zakładzie. Myślę, że ktoś to rozpracował. Wiem, że nikt mnie nie zauważył, ale wydaje mi się, że ktoś się połapał. Oczywiście oni jeszcze nie wiedzieli o Sacramento. Dowiedzieli się później! Tego samego dnia, w przeciągu pięciu godzin, dogoniły mnie dwie totalnie inne sprawy.

Pracowałam w tym zakładzie od prawie roku. To tam miała miejsce moja ponadprogramowa działalność. Miałam klucze, więc mogłam po godzinach wślizgiwać się od tyłu i spędzać tam całą noc. W zakładzie na dole w mieszkaniu mieszkał facet. Dużo pił, więc przeważnie był nieprzytomny. Pod poduszką trzymał magnum 357. Facet o którego była sprawa sądowa -

John Mercure?

Tak. Ja rozumiem, że jego ciało przeniesiono po procesie z tego cmentarza.
To się stało w czasie, gdy włamałam sie do tego zakładu pogrzebowego. Był tam boczny pokój, jedno z umownych pomieszczeń, w którym trzymali zawsze teczki ze sprawami. Przeczytałam tam, że jest nakaz ekshumacji John'a Mercure. Później przeczytałam trochę o tym w gazecie. To jego matka chciała, aby ciało ekshumowano - jak twierdziła, nie pochowała by tam nawet swego kota. W dniu, w którym ciało miało być ekshumowane przemknęłam na pole, które było po drugiej strony miejsca, gdzie był pochowany i obserwowałam jak wykopują ciało i przekazują temu drugiemu pracownikowi z zakładu. Odesłali ciało do Michigan.

Kiedy po raz pierwszy stałaś się świadoma swej nekrofilii?

To jest coś co ciągnęło mnie przez całe moje życie. Prowadziłam usługi pogrzebowe dla moich zwierzątek, gdy umierały. Miałam mały zwierzęcy cmentarzyk. Mieszkałam w małym mieście, a strażacki grill był zaraz obok drzwi do zakładu pogrzebowego. Aby pójść do łazienki trzeba było skorzystać z sanitarnych udogodnień zakładu pogrzebowego. Wymyślałam jakikolwiek powód, aby pójść do łazienki, wtedy robiłam sobie krajoznawcze wycieczki, błąkając sie po kostnicy.

Nie bałaś się, tak jak inne dzieci?

Nie, uwielbiałam to! Byłam niesamowicie ciekawa. Wędrowałam przez korytarze...

Czy tęsknisz za pracą w zakładach pogrzebowych?

Tak, okropnie! Nawet gdybym nie była nekrofilem. Lubię pracę w kostnicy. Lubię balsamowanie i to wszystko. Z wyjątkiem otyłych ludzi. Ciała nad którymi nienawidziłam pracować przeważnie należały do otyłych ludzi. 'A szczególnie jeśli' były po autopsji. Jelita ześlizgiwały się na podłogę a gówno...i ten cały topniejący tłuszcz. Yeeeech!

Wspomniałaś coś poprzednio o " Wampirze zabójcy " Richard'zie Trenton Chase. Zdaje się, że on był z Sacramento prawda?

Tak, drugi zakład pogrzebowy dla którego pracowałam - to nie tam pracowałam podczas sprawy - otrzymał ciała ofiar Chase'go, mężczyznę i kobietę oraz ich dziecka, słyszałam zatem krwawe szczegóły dotyczące ich wyglądu. Były naprawdę zmasakrowane. Były wypatroszone, usta wypchane jakimiś gównianymi rzeczami. Chase zaczął od mordowania zwierząt i picia ich krwi, a kiedy przestało go to satysfakcjonować przerzucił się na ludzi. Zabił tą parę, później porwał ich dziecko, zabił je, a następnie wrzucił je do pojemnika na śmieci. Pracownik kostnicy, który balsamował te ciała mówił, że raczej nigdy nie brały go mdłości, ale gdy zobaczył te zwłoki po prostu się rozchorował!

Najdziwniejsza sprawa z jaką się spotkałaś?

Hmmm...Był dzieciak, który wyleciał z samochodu podczas gdy jego matka wykonywała skręt i pokierowała tak, że przejechała mu przez głowę. Inny dzieciak zadławił się maszynką do skręcania papierosów. Jeden facet popełnił samobójstwo strzelając sobie w głowę strzelbą na kulki. Musiał strzelić sobie kilkanaście razy i zabrało mu to trochę czasu, ale w końcu udało mu się. Był jeszcze jeden facet nad którym pracowałam. Był transwestytą, który w jakiś posób udusił się swoimi nylonami (pończochami). Nie sądzę, aby było to zamierzone, wydaje mi się, że próbował osiągnąć najwyższy orgazm poprzez strangulację i skończył wieszając się. Nie był pierwszym, który popełnił ten błąd.

A jeśli chodzi o najbardziej niezwyczajny pogrzeb?

Pewnego razu banda religijnych fanatyków zleciła pogrzeb jednej z ich członkiń. Nie chcieli, aby ją balsamowano, lecz tylko ubrano i do trumny. Zazwyczaj nie postępujemy w ten sposób, lecz zdecydowaliśmy, że będziemy mili i odstawiliśmy ją do kaplicy. Staliśmy na zewnątrz kaplicy i słyszeliśmy jak ktoś mówi " W imię Jezusa zmartwychwstań! " Nękali i oklepywali ciało. Wymawiali zaklęcia. To było dziwne!

Wydaje się, że pomiędzy pracownikami zakładów pogrzebowych istnieje silna (więź). Prawie jak w tajnym stowarzyszeniu.

Jak najbardziej. Pracownicy zakładów trzymają się blisko siebie, ponieważ większość ludzi nie chce mieć z nimi nic wspólnego. Odczuwam to, gdy idę na imprezę i zawsze jestem przedstawiana jako " to jest Karen, pracuje w zakładzie pogrzebowym. " Nie mówią " Oto Karen - jest sekretarką, " lub " ona jest asystentką weterynaryjną. " Wielu ludzi jest pod wpływem tej błędnej opinii, że pracownicy zakładów pogrzebowych są bardzo prości i posępni. Jeśli kiedykolwiek udali by się do przygotowalni i usłyszeli by te wszystkie żarty, które są tam rzucane to tą teorię wywiało by prościutko przez okno.

Czy którykolwiek z tych pracowników zeznawał przeciwko Tobie na procesie?

Jeden z dyrektorów zakładu pogrzebowego zeznawał odnośnie pogrzebowych praktyk. Został zapytany o to jak często zdarza się nekrofilia. Powiedział, " W tej profesji praktycznie się o tym nie słyszy. "

Przecież to totalna bzdura!

Tak, oczywiście...nekrofilia występuje częściej niż sobie to ludzie wyobrażają. Zakłady pogrzebowe po prostu tego nie odnotowują. Było miejsce do którego się włamałam i wiem, że oni wiedzieli, że coś było nie tak. Rzeczywiście złapali mnie na gorącym uczynku i pozwolili mi odejść. W innym miejscu, w którym pracowałam, facet podszedł do mnie i powiedział, " Ktoś buszował z ciałem. Wygląda na to, że próbowali wypieprzyć to ciało! " Powiedziałam, " O mój boże! Naprawdę? " Myślę, że dowiedzieli się później. Wiem, że teraz wiedzą.

Jeden facet, z którym pracowałam lubił trokar (dużą wydrążoną igłę, używaną do wysysania płynności z ciała) i wpychał ją w każdego męskiego członka. Mówił " Oh popatrz, ciało ma k🤬sa " Ten facet był naprawdę dziwny. Wyglądał jak Larry of theThree Stooges. Myślę, że miał nekrofilskie skłonności. Był naprawdę zawiedziony, jeśli nie było żadnych kobiecych ciał do roboty. Zaczynał wtedy chodzić tam i z powrotem. Przyłapałam go raz w przygotowalni. Mówił, że tylko siusiał do leja na końcu stołu. Właśnie podciągał swoje spodnie gdy wchodziłam. Powiedziałam " nic nie powiem jeśli rzeczywiście tego nie robisz ".

Mówisz, że raz zostałaś przyłapana podczas aktu nekrofilii?

Tak. Próbowałam się zabić, a mieszkałam w domu o parę bloków w górę od tego domu pogrzebowego. Zdecydowałam, że pójdę do mauzoleum i jeszcze raz spróbuję się zabić. Mauzoleum miało drzwi połączone z kostnicą. Siedziałam tam, w wielkiej depresji, kiedy, mając już dosyć tego wszystkiego, postanowiłam spróbować włożyć swoje prawo jazdy w szczelinę między drzwi i klik! Drzwi kliknęły. Nie mogłam uwierzyć, więc spróbowałam jeszcze raz i drzwi znów kliknęły. Weszłam do przygotowalni i tak się złożyło, że było tam ciało. Miałam trochę zabawy, zrobiłam co trzeba i zapomniałam o sprawie swego zabójstwa. Mówiłam ludziom z domu, że spędzam noc z przyjaciółmi. Wchodziłam tam parę razy. Czasami nie było tam absolutnie żadnego ciała, więc odwracałam się i wymykałam się. Zazwyczaj korzystałam z tylnich drzwi.

Około tygodnia później z powrotem wemknęłam się do zakładu pogrzebowego. Byłam wtedy na stole w przygotowalni, dobrze się bawiąc, gdy ni stąd ni z owąd poczułam, że w pobliżu ktoś jest. Kolejna rzecz, usłyszałam ludzi schodzących korytarzem. Po cichu zeskoczyłam ze stołu i z powrotem nakryłam ciało prześcieradłem. Moje ciuchy były w kompletnym nieładzie, a miałam na sobie krew i wszystko inne - to było ciało z autopsji. Była tam trumna z otwartym wiekiem w pokoju dla trumien, więc pobiegłam i schowałam się za nią. Trumna była na kościelnym samochodzie więc nie mogli mnie zobaczyć, ale mogli widzieć moje nogi. To był mężczyzna i kobieta. Stali tam pytając " Kim jesteś? Co tutaj robisz? " Jedna z osób powiedziała do drugiej " ty idź po spluwę a ja zawiadomię policję i zaczekam tutaj na dole." Wiedziałam, że mam tylko jedną szansę, więc wymknęłam się i biegłam. Znałam układ tego miejsca, więc wybiegłam holem i na zewnątrz, po za cmentarz.

W tym czasie nadal miałam przyjaciela, który pracował w tym zakładzie pogrzebowym. Powiedział, " ktoś włamał się do zakładu. Oni wiedzą, że to byłaś ty. " Po tym zaalarmowali. Myślę, że zawiadomili policję, ale nie było żadnych skarg. Jestem pewna, że nie chcieli rozgłosu.

To był ostatni raz kiedy byłam tak blisko, po za tymi razami kiedy włamałam się do kilku grobów.

Czy zauważyłaś jakieś zmiany w postawie ludzi odnośnie nekrofilii?

Tak, kiedy tu wróciłam zanotowałam to. To prawie kaprys. Oni tak naprawdę nie są nekrofilami, ale pseudo - nekrofilami. Coś jak kult śmierci! Jednak prawdopodobnie są ludzie, którzy robiliby to, jeśli mieliby do tego sposobność.

Możliwe, że jest ta ogromna sieć nekrofilów, którzy z powodu braku forum dyskusyjnych nigdy nie będą wiedzieli o swym wzajemnym istnieniu.

Cóż, jest grupa Leil'i ( Wendell - AANRE Amerykańskie Stowarzyszenia Nekrofilnych Badań i Oświecenia ). Próbują i zdobywają informacje na ten temat.

To musi być frustrujące kiedy ludzie mówią " musimy cię wyleczyć " lub " musisz być bardziej
taka jak my ".

I jest. Przez długi okres zwykłam myśleć " Tak, to nie jest normalne. Dlaczego nie mogę być jak inni? Dlaczego ta sama para butów po prostu na mnie nie pasuje? " Przeszłam przez te wszystkie osobiste piekła i w końcu zaakceptowałam siebie i zrozumiałam, że taka właśnie jestem. Taka jest moja natura i powinnam się z tego cieszyć jak się tylko da. Jestem bardzo przygnębiona kiedy próbuję być czymś czym nie jestem. Wielu z tych ludzi, którzy mnie pogrążali, przeginali bardziej niż ja albo robili rzeczy, które mogły być rozpatrywane w wątpliwy sposób przez ich małżonków. Miałam chłopaka geja, który dowiedziawszy się, że jestem nekrofilem, powiedział " Możesz za to pójść do piekła. " Po 1979 roku, kiedy oddano mnie pod nadzór, częścią potrzeby nadzoru było to, że szukam terapii. Miałam bardzo miłą socjalną. Była super. Im więcej rozmawiałam z tymi ludźmi, tym bardziej zdawałam sobie sprawę z tego, że nekrofilia ma dla mnie sens. Przyczyną, dla której miałam z tym problem było to, że nie potrafiłam siebie zaakceptować. Wciąż próbowałam żyć swoim życiem według standardów innych osób. ... Ci wszyscy ludzie, którzy zawsze próbowali mnie zmienić jedynie pomogli mi dotrzeć do moich uczuć. Z biura terapeuty szłam prosto do zakładu pogrzebowego. Ludzie, to nie działało!

Jak się spodoba, mogę jeszcze dwa wywiady z innymi nekrofilami wrzucić.

Tajemnica Doliny Jaworowej

konto usunięte2013-02-10, 9:13
Wawrzyniec Żuławski - Tajemnica Doliny Jaworowej

Chciałbym teraz opowiedzieć Czytelnikom o najbardziej zagadkowej tragedii, jaka kiedykolwiek wydarzyła się w Tatrach o wypadku w Dolinie Jaworowej. Dlaczego ten wypadek wydaje się tak bardzo zagadkowy? Czy dlatego, że nie ustalono jego przyczyn? Przecież wiele katastrof tatrzańskich nastąpiło w okolicznościach bliżej nie znanych, a więc nie dających możliwości dokładnego odtworzenia przebiegu i przyczyn nieszczęścia.

Otóż właśnie. Na przykład, przy wspomnianym w poprzednim rozdziale wypadku Bośniackiego i Marcinkowskiego na Zmarzłej przełęczy nie było świadków. Ciała ich znaleziono w dwa dni później. Wiemy jednak, że przyczyną zgonu był kilkudziesięciometrowy upadek. Fakt, że złączeni liną odpadli obaj, że jeden lecąc pociągnął za sobą w przepaść drugiego, świadczy, iż został popełniony jakiś poważny błąd w asekuracji: bądź prowadzący nie wbił po drodze haka, a jednocześnie zbyt się oddalił od asekurującego, bądź ten ostatni asekurował "z ręki", nie mając odpowiednio dogodnego stanowiska.

Nawet - co zdarza się niekiedy - gdy zostaną znalezione kości zaginionego przed laty, nieznanego turysty, z położenia szkieletu, jego uszkodzeń, terenu, w którym odkryto zwłoki, możemy wysnuć wnioski o przyczynach wypadku. Przyczyny te mogą być różne: zbłądzenie wskutek mgły, niepogody lub innych okoliczności, tragicznie zakończone próby wyrwania się z pułapki bądź też śmierć z głodu, wyczerpania, zimna, czy nawet po prostu na skutek jakiegoś niedomagania. Bywa, że nie jesteśmy w stanie określić, która z tych przyczyn ostatecznie spowodowała katastrofę, możemy być wszakże pewni, że jedna z nich.

Gdy tymczasem w tragedii Doliny Jaworowej... Cały przebieg i wszystkie towarzyszące okoliczności znamy dokładnie. Pozostał przecież żywy jeden z jej uczestników. Nie wiemy tylko i zapewne nigdy się nie dowiemy, dlaczego tak właśnie się stało i co spowodowało ten straszny wypadek. Zresztą, niech Czytelnicy sami osądzą.

W schronisku Tery'ego, w Dolinie Pięciu Stawów Spiskich, u stóp Łomnicy, Lodowego Szczytu i Pośredniej Grani, dwie partie turystów przygotowywały się do przemarszu ścieżką wiodącą przez Lodową Przełęcz, a następnie w dół, Doliną Jaworową do Jaworzyny, na Łysą Polanę i do Zakopanego. Oba zespoły przedstawiały zupełnie odmienny skład uczestników, co do sił, kwalifikacji, doświadczenia górskiego. Prokurator Kasznica z Warszawy, 7ego żona i dwunastoletni synek stanowili grupę zwyczajnych wycieczkowiczów tatrzańskich, dla których przejście znakowanym szlakiem ze Smokowca przez Pięć Stawów i Lodową Przełęcz było dosyć poważnym wyczynem turystycznym, zwłaszcza w czasie panującej owego dnia - 3 sierpnia 1925 roku - niepogody. Zupełnie inaczej wyglądała sytuacja w drugim zespole. Składał się on z czwórki taterników młodych, ale posiadających już kilkuletnie doświadczenie wysokogórskie i znajdujących się w pełni sił, w doskonałej formie i kondycji. Jednym z tej czwórki był Jan Alfred Szczepański, późniejszy zdobywca wielu dróg tatrzańskich i alpejskich, zdobywca szczytów Atlasu Marokańskiego, Andyjskiego Ojos del Salado (6880 m) i innych. Pozostali uczestnicy to brat Jana Alfreda, świetny wspinacz Alfred Szczepański, dalej Stanisław Zaremba, doświadczony taternik, który wtedy miał w swoim dorobku pokaźną ilość zimowych przejść tatrzańskich, i wreszcie Ryszard Wasserberger, mający z całej czwórki najkrótszą praktykę górską, ale wyjątkowo jako wspinacz utalentowany. Ten dwudziestojednoletni student Uniwersytetu Jagiellońskiego stanowił nieprzeciętną indywidualność. Wybitny młodzieżowy działacz socjalistyczny, mimo młodego wieku budził szacunek dla swych zalet umysłu i charakteru nie tylko wśród przyjaciół, ale nawet wśród najzaciętszych przeciwników. Tatry, które poznał niedługo przed rokiem 1925, stały się jego prawdziwą namiętnością życiową. Pokochał je z pasją człowieka czynu i subtelną wrażliwością intelektualisty. "Tatry stawiają mnie oko w oko z czymś, co jest najbardziej na serio, czymś, co wywołuje we mnie poczucie stania wobec wieczności - mawiał do przyjaciół. - Olbrzymy tatrzańskie są mi braćmi. Znam je, choć tyle starsze ode mnie, znam nieledwie ich życie, zwyczaje".

Ci czterej taternicy przebywali już od dłuższego czasu w górach. Mieli za sobą wiele pięknych przejść, wśród nich nowe drogi na Dziką, Skrajną Nowoleśną i Drobną Turnię. Dla nich przebycie Lodowej Przełęczy choćby w najgorszych warunkach atmosferycznych nie stanowiło żadnego problemu - było po prostu najkrótszą drogą powrotu do Zakopanego. A trzeba było już wracać. Zapasy żywności kończyły się, studenckie kieszenie nie wystarczały na zakupy w Czechosłowacji. Przede wszystkim zaś pogoda stale się pogarszała. Po ostatnich dniach przeplatanych na zmianę słońcem i burzami ustalił się uporczywy zimny deszcz.

Z rodziną Kaszniców poznali się taternicy przypadkowo, w schronisku Tery'ego. Starszy Kasznica wypytywał Wasserbergera o drogę przez Lodową Przełęcz i - widać niezbyt pewny swej samodzielności turystycznej - prosił, by przejście odbyć wspólnie. Uczynny, zawsze gotów do opiekowania się słabszymi Wasserberger zgodził się bez namysłu.

Około godziny wpół do dwunastej obie partie wspólnie wyruszyły ze schroniska. Pogoda była nadal wilgotna, zimna, wietrzna, padający z rana mokry śnieg zmienił się w regularny deszcz. Towarzysze Wasserbergera nie byli zachwyceni tym, że przypadek kazał im odbywać drogę w towarzystwie mało zaawansowanych turystów. Z Kasznicową i jej synem nie mieli na razie kłopotu. Gorzej było ze starszym Kasznicą. Deszcz zalewał mu okulary, bez których, jako krótkowidz, nie mógł się obejść. Co chwila trzeba było zatrzymać się i czekać na niego marznąc na wietrze. Nic dziwnego, że ten powolny pochód nużył taterników, którzy chcieliby jak najszybciej przebiec tę niezbyt ciekawą dla nich drogę. Tylko Wasserberger pozostawał w tyle, pomagając cierpliwie Kasznicom. Czuł się widać odpowiedzialny za połączenie tych niedobranych zespołów.

Powyżej Lodowego Stawku, tam gdzie szlak biegnie w górę wprost na przełęcz, bracia Szczepańscy i Zaremba zbuntowali się. Odwołali na bok Wasserbergera i oświadczyli, że uważają za zbędne eskortowanie Kaszniców przez całą czwórkę. Wystarczy w zupełności jeden z nich do czuwania, by nie zbłądzili. Reszta pobiegnie naprzód. Zaremba zaproponował, aby wylosować tego jednego.

Wasserberger zgodził się z rozumowaniem przyjaciół, odrzucił jednak pomysł losowania. On zostanie z Kasznicami. To on przecież jest do pewnego stopnia "sprawcą" tej wspólnej wycieczki. A zresztą, jego odporność na złe warunki atmosferyczne, na deszcz, wiatr czy śnieżycę jest towarzyszom dobrze znana. Gdyby nie zdążył dziś do Zakopanego - zanocuje na Łysej Polanie.

Szczepańscy i Zaremba poszli naprzód. Na Lodowej Przełęczy byli około godziny wpół do trzeciej. Obejrzeli się w dół. Kasznicowie szli teraz trochę prędzej. Za jakieś dziesięć minut powinni być już na przełęczy. Lodowaty, gw🤬towny wicher z deszczem siekącym twarze zmusił trzech taterników do szybkiego schodzenia. Niżej w dolinie, w okolicy Żabiego Stawu Jaworowego, wiatr dokuczał nieco mniej. Zatrzymali się na parę minut, oglądali okoliczne ściany, a patem, brodząc przez wezbrane potoki, poszli w dół nie kończącym się dnem Doliny Jaworowej. Po południu byli na Łysej Polanie, wieczorem w Zakopanem.

Ten fakt oddzielenia się od reszty towarzyszy trójki doświadczonych przecież i obdarzonych poczuciem odpowiedzialności taterników, a jeszcze bardziej fakt, że nikt im później z tego powodu nie czynił zarzutów, świadczy, iż postęp w taternictwie wyraża się nie tylko rozwojem techniki wspinania, ulepszeniem sprzętu czy metod asekuracji. Postęp ten zaznacza się również w gromadzeniu z pokolenia na pokolenie najróżnorodniejszych doświadczeń w wysnuwaniu z nich wniosków i tworzeniu pewnych ogólnych zasad i prawideł, które z kolei przekazywane są następcom. Twarde i gorzkie doświadczenia lat następnych doprowadziły później do stworzenia jednej z podstawowych reguł turystyki górskiej: w tym samym zespole, w którym wyruszyłeś, musisz dojść do końca drogi, nie rozdzielając się w trakcie wycieczki ani na chwilę, mając swych towarzyszy stale w zasięgu wzroku i głosu. Jeden może być tylko wyjątek od tej reguły - konieczność zawezwania pomocy w razie wypadku.

Okoliczność, że wejście od schroniska Tery'ego na Lodową Przełęcz trwało przeszło trzy godziny, czyli prawie dwa razy dłużej niż normalnie, powinna by również zastanowić czterech taterników. Zejście bowiem w tym tempie z przełęczy do Jaworzyny groziło biwakiem w Dolinie Jaworowej, co przy złej pogodzie mogło pociągnąć za sobą katastrofalne skutki dla słabych kondycyjnie turystów, z których jeden był człowiekiem niemłodym, drugi - kobietą, trzeci zaś - dzieckiem. Taternicy mieli do wyboru, albo nie rozłączając się pod żadnym pozorem, wspólnie opiekować się Kasznicami, albo też - najlepiej - namówić ich do powrotu i odprowadzić do schroniska Tery'ego.

Wróćmy jednak do Kaszniców i Wasserbergera. Gdy osiągnęli przełęcz, uderzył ich w twarze grad i potężny wicher o huraganowym niemal nasileniu. Wasserberger nawoływał do pośpiechu, słusznie rozumując, że niżej wiatr będzie słabszy. W trakcie zejścia młody Kasznica począł się skarżyć, iż traci oddech. Matka wzięła od chłopca plecak, a Wasserberger pomagał mu iść. Tak doszli około godziny czwartej w pobliże Żabiego Stawu Jaworowego. Wydało się, że najgorsze mają już za sobą, gdy nagle starszy Kasznica usiadł na głazie ze słowami: "Jestem bardzo zmęczony... Dalej iść nie mogę..." Pierwszym odruchem Kasznicowej było zwrócić się o pomoc do Wasserbergera, jako najsilniejszego i najbardziej doświadczonego w zespole. I wówczas usłyszała przerażającą, niezrozumiałą wprost odpowiedź: "Czuję się także bardzo słaby. Z całego serca pomógłbym pani, ale doprawdy nie mogę..."

W tej straszliwej chwili dzielna kobieta nie straciła głowy. O kilkanaście kroków od ścieżki dostrzegła spory głaz, dający niejaką osłonę od wiatru. Zaprowadziła tam swego syna i Wasserbergera, napoiła odrobiną koniaku, synowi dała trochę czekolady. Podeszła teraz do męża. Był na wpół przytomny i z trudem wlała mu w usta nieco koniaku. Nie było mowy, by mogła go dociągnąć pod ów głaz, pod którym zostawiła tamtych. Wróciła do nich. Byli umierający. Wasserberger majaczył coś gorączkowo, wspominał matkę. Próbował wstać, iść. Kasznicowa prawie siłą zmusiła go do pozostania na miejscu, a następnie powróciła do męża. Był martwy... Z rozpaczą podbiegła do syna. Leżał sztywny, nieruchomy, a kilka kroków niżej - trup Wasserbergera, który widać w agonii zdołał porwać się, przejść parę metrów - potem padł nieżywy, kalecząc się w rękę i głowę...

Trzydzieści siedem godzin - półtora dnia i dwie noce przesiedziała Kasznicowa nieruchomo przy zwłokach. Nie miała już jedzenia, a zresztą i tak nie byłaby w stanie niczego przełknąć. Grzała się maszynką spirytusową i otuliła kocem znalezionym w plecaku Wasserbergera. Ta makabryczna wędrówka od umierającego męża do syna, a potem owo uparte czuwanie nad ich trupami - to jedna z największych, najbardziej wstrząsających tragedii ludzkich, jakie widziały góry.

5 sierpnia rano ostatkiem sił zeszła w dół, przez Jaworzynę na Łysą Polanę. Tam spotkała przypadkowo Mariusza Zaruskiego. Ekspedycja Pogotowia została natychmiast wysłana.

Sprawa wypadku w dolinie Jaworowej odbiła się głośnym echem w całej Polsce. Opinia publiczna domagała się wyjaśnień, wskazania przyczyn. Snuto najrozmaitsze, mniej lub więcej bezsensowne hipotezy, domysły, podejrzenia. Kasznicową pomawiano nawet o otrucie towarzyszy wycieczki.

Zarządzono sekcję zwłok, poddano analizie pozostałe w manierce krople koniaku. Prokuratura prowadziła dochodzenie, które wkrótce utknęło na martwym punkcie.

Przypuszczenia co do przyczyny zgonu tych trojga były bardzo różnorodne i właściwie żadne nie wytrzymuje krytyki. Jakieś ukryte wady serca? Wykluczone. Jednocześnie u trzech ludzi w różnym wieku i o różnej sprawności fizycznej? Ostra niewydolność krążenia na skutek zmęczenia, wyczerpania i zimna? Ależ w takim razie powinien by przeżyć Wasserberger; a nie Kasznicowa. Temperatura nie spadła poniżej zera, wiatr był wprawdzie gw🤬towny, ale Wasserberger przetrzymywał już większe wichry i gorsze niepogody bez żadnej szkody dla zdrowia. Jakiś kataklizm, trąba powietrzna, wytwarzająca próżnię, która po prostu udusiła nieszczęsnych? Dlaczego więc nie zabiła ona również i Kasznicowej?

Najpoważniej brzmią wyjaśnienia, których autorem jest Roman Kordys, świetny taternik sprzed pierwszej wojny światowej i świetny znawca zagadnień górskich. Twierdził on, że na skutek gw🤬townego, "zatykającego", utrudniającego oddychanie wichru nastąpiło silne, choć nie zagrażające życiu, chwilowe wyczerpanie organizmu. Po godzinnym lub nieco dłuższym działaniu takiego wichru turyści, zszedłszy już tam, gdzie był on mniej groźny, czuli się trochę tak, jak topielcy wyciągnięci z odmętów na brzeg. W takim stanie nawet niewielka ilość alkoholu, nawet te kilka łyków koniaku podziałało zabójczo.

Prawda, że tylko Kasznicowa nie piła owego koniaku w momencie katastrofy. Prawda też, powszechnie znana i stwierdzona, że w chwili wielkiego osłabienia mała dawka alkoholu wystarczy, by zaszkodzić zdrowiu, a nawet może się stać przyczyną śmierci. Prawda wreszcie i to, że silny wicher, zwłaszcza wiejący wprost w twarz, ma działanie duszące.

Pamiętam, z własnych doświadczeń, że gdy w Alpach wchodziłem na Mont Blanc granią poprzez Bionnassay, zetknęliśmy się tam z wyjątkowo gw🤬townym wichrem, zapewne o wiele potężniejszym niż ten z Lodowej Przełęczy. Na stosunkowo szerokim w tym miejscu grzbiecie Mont Blanc posuwaliśmy się nieomal dosłownie na czworakach. Huragan był tak silny, że gdy wiał w twarz - wtłaczał zgęszczone powietrze z mocą mechanicznej pompy. Gdy się odwracało plecami - przy twarzy powstawała niemal próżnia, z której z trudem udawało się wciągnąć do płuc rozrzedzone powietrze. W pewnej chwili jeden z moich towarzyszy upadł na ziemię nie mogąc złapać tchu. Wyciągnęliśmy płachtę biwakową, okryliśmy go i sami pod nią wleźli. Dopiero wtedy po kilku chwilach odzyskał oddech. Długi czas jeszcze leżeliśmy tak, łapiąc powietrze jak ryby wyrzucone na piasek. Być może gdybym wtedy dał towarzyszowi choćby trochę alkoholu (którego nigdy w górach nosić nie należy), mógłbym istotnie spowodować jego śmierć.

Mimo wszystko wywody Kordysa również nie są w zupełności przekonywające. Przecież z opowiadania Kasznicowej wynika, że nieszczęśliwi byli umierający, z a n i m otrzymali ów fatalny koniak. I że nie mieli objawów duszenia się - jedynie młody Kasznica dużo wcześniej skarżył się na trudności w oddychaniu, później jednak szedł jeszcze dłuższy czas. Zresztą fakt, że w ogóle mogli mówić cokolwiek, przeczy podobieństwu do naszej sytuacji na Mont Blanc.

Tak czy inaczej, zagadka nie została dotąd wyjaśniona, mimo licznych prób i usiłowań. Minęło już trzydzieści lat, a nie jesteśmy ani trochę bliżsi prawdy niż wówczas. Tragedia Doliny Jaworowej zapewne na zawsze pozostanie posępną tajemnicą gór.

źródło
Opowiadanie pochodzi z książki Wawrzyńca Żuławskiego "Tragedie tatrzańskie"
© Instytut Wydawniczy "Nasza Księgarnia", Warszawa 1958
http://lew.wsinf.edu.pl/~ftomek/noframes/g_tajemn.html

Ciekaw jestem czy ktoś z was pokusi się o próbę wytłumaczenia tej historii

DMT Molekuła Duszy

konto usunięte2013-02-09, 1:25
DMT

Geopolityczna mapa Sahelu i Afryki Północnej opracowana przez Le Monde diplomatique zawierająca m.in. trasy przemytu broni, miejsca wydobycia strategicznie ważnych surowców i działań północnoafrykańskiej Al-Kaidy. Natomiast Boko Haram, to grupa domagająca się wprowadzenia szariatu na terenie całej Nigerii, reasumując Allah Akbar. Darfur to region dążący do autonomii, w dalszej kolejności do niepodległości, coś na wzór Sudanu Południowego. Region głównie zamieszkiwany przez Arabów, którzy nie uznają władzy Chartumu, i chcą wypędzić murzynów ze swojego regionu. W przeszłości dokonano tam ludobójstwa, za co został oskarżony prezydent Sudanu Omar al-Baszir. Obecnie trwają tam walki o szklankę wody, a zdechły wielbłąd to zbawienie, ponieważ można z jego garba wydobyć wodę. Azawad to północna część Mali.
Jako ciekawostkę dodam, że agencja Frontex ma swoją siedzibę w Warszawie.


Do tego zdjęcia polecam artykuł politykaglobalna.pl/2011/04/naszyjnik-z-perel-chiny-okrazaja-indie/

Ps. nie studiuję stosunków międzynarodowych, ba, nawet nie jestem studentem. Pierwszy artykuł

Ambrozja z centrum mózgu.

darecki3282013-02-06, 12:43
Zapewne wiecie, drodzy Sadyści, czym są psychodeliki. Są to substancje które mają wywołać u biorących halucynacje, wyższe stany świadomości , sen na jawie i różne ciekawe efekty uboczne. Przykładowymi psychodelikami jest szałwia wieszcza, LSD , grzyby halucynogenne ( a właściwie zawarta w nich psylocybina ) . Musicie jednak wiedzieć że istnieje substancja tak potężna że nawet najmocniej kwas jest przy nim porównywalny do Rutinoscorbinu.Zapewne zastanawiacie się o czym mówię. Chodzi mi o substancję o nazwie chemicznej Dimetylotryptamina potocznie zaś zwanej DMT . DMT występuję w wytwarzanym przez południowoamerykańskich indian napoju o nazwie Ayahusca. I tutaj ciekawostka! Każdy z nas ma w sobie te substancje. Jest uwalniana w potężnych ilościach w momencie narodzin i śmierci a czasami również w trakcie snu. Dimetylotryptamina jest produkowana przez gruczoł w mózgu zwanym szyszynką ( w buddyzmie jest ona nazywana Oczami Duszy bądz Czakramem Trzeciego Oka ) . Profesor Alan Watts tak opisał efekty działania DMT: "Załaduj wszechświat do działa. Wyceluj w mózg. Strzelaj"
Osobiście oddałbym dłoń by spróbować Ayahuasci. Jeżeli ktoś jest zainteresowany mogę rozwinąć temat w komentarzach natomiast teraz jeżeli chcecie obejrzyjcie ten dokument :

Wspomnienia wypędzonej Niemki

Vof2013-02-06, 2:35
12 LUTEGO(1945r.)
Od 6.00 stoję w długiej kolejce przed domem partii. Wydają tu podobno zaświadczenia uprawniające do korzystania z transportu kolejowego. Spodziewając się bałaganu, zostawiam dzieci w domu. Po jakichś trzech godzinach nadchodzi wreszcie moja kolej, ale odsyłają mnie z kwitkiem. Z moich pięciorga dzieci ( przyp. 1) jedno - Margot - ma ponad sześć lat. Mogę więc wyruszyć z transportem dopiero po 14 lutego. [...]
Uzbrojeni esesmani opróżniają dom partii, wyposażenie ładuje się na wojskowe samochody. Ale żeby odjechać, muszą torować sobie drogę, grożąc bronią. Partyjni notable wyjeżdżają. O 12.00 znowu krąży samochód. Przez megafon wzywa się wszystkich zdolnych do marszu mieszkańców, by pieszo opuścili miasto. Ale dokąd iść? Drogi na zachód zapchane. Dokąd ruszyć z małymi dziećmi w takie zimno i na niepewne? [...]13 LUTEGO
Przez całą noc my, kobiety, nie możemy zmrużyć oka. Nasłuc🤬jemy w napięciu, wpatrując się w krystalicznie czyste powietrze mroźnej nocy przy pełni księżyca. [...] Koło 2.00 widzimy, jak od Pilgramshainu ( przyp. 2) w kierunku miasta toczą się
wojskowe pojazdy. Znikają na wysokości kamieniołomów. To nie mogą być Niemcy. Nie pada ani jeden strzał. Może to rosyjski zwiad?
Na dworcu ciągle jeszcze ożywiona krzątanina. Wielu ludzi zdąża przez Bahnhofstraβe do specjalnego pociągu. Miał odjechać około 3.00. Ale jeszcze stoi. [...] O 6.30 w mieście potężny wybuch. Huk dobiega z południa. Niemieccy saperzy wysadzają dwa ważne wiadukty nad szosą. Linia kolejowa uszkodzona. W ten sposób dopływ uciekinierów został zwyczajnie przerwany. Ludność ma odciętą drogę ucieczki w stronę gór. Dokładnie o 7.00 zaczyna się. Rosjanie przypuszczają szturm, strzelają działa, grają „organy Stalina"( przyp.3) , których wszyscy się tak boją. Bomby lotnicze spadają na dworzec, połączenie kolejowe przerwane. W domu obchód blokowego: „Rosjanie idą! Wszyscy do schronów!".Tkwimy w ciemnym schronie, stłoczeni jeden obok drugiego. Mija godzina, dwie. Nasłuchiwanie, co na zewnątrz. Ze dwadzieścia kobiet i trzynaścioro dzieci w wieku 3-14 lat. Mój mały jest najmłodszy. Nie ma żadnego mężczyzny, który mógłby nam pomóc w razie napaści. Około 9.30 nagła cisza. Co robić?

Jakaś energiczna młoda kobieta zdobywa się na odwagę i wymyka się na zewnątrz. Wraca za 20 minut i mówi, że ani na ulicy, ani w domu nikogo nie widać. Ostrożnie przechodzimy do mieszkań. Jest już około południa, kiedy spostrzegam rosyjskich żołnierzy, jak biegną wzdłuż domów po prawej i po lewej na Pilgramhainer Straβe. Przeczesują miasto.
Nagle na niebie pojawiają się niemieckie samoloty, nisko, tuż nad dachami. Rzucają bomby na miasto zapchane ludźmi. Pociski padają na pobliskie domy. Trafiony budynek „Son-nenland" parę metrów od nas, hala sportowa i dom Langera. Pożary. W panicznym strachu zbiegamy znowu do schronu.
Noc zdaje się nie mieć końca. Cały czas słychać ostrzał. Z czyjej strony, nie wiadomo. Nagle detonacja w naszym domu. Nikt nie ma odwagi wyjść. To okropne - tak siedzieć bez światła, bez wody, w lodowatym zimnie. Mamy na sobie tylko najpotrzebniejsze ubrania. Wszystko dzieje się tak szybko.

14 LUTEGO
Po nieskończenie długim czasie nastaje cisza. Jeszcze jest ciemno, kiedy odważam się wejść do mieszkania. Na szczęście nie zostało trafione. W domu też nic się nie pali. Brakuje mi odwagi, żeby zobaczyć, co się naprawdę dzieje. Szybko zgarniam parę koców, biorę coś do picia i z powrotem do dzieci, do schronu.
Około 6.00 tupot ciężkich butów na piwnicznych schodach, gardłowe okrzyki i łomot do drzwi. Ktoś otwiera je kopniakiem i stoimy w snopie światła kieszonkowych latarek.
Strzał z karabinu w powietrze i komenda: „Deutsche rausl". Dorośli przerażeni, dzieci krzyczą i tak wypadamy ze schronu na podwórze. Wszyscy muszą położyć się w zimny śnieg. Już nigdy nie zapomnę dotknięcia lufy karabinu na twarzy. I jak wstaję na rozkaz: „Frau, komml". Rozwierają się przede mną bramy piekieł.

Dwóch albo trzech podpitych rosyjskich żołnierzy zaciąga mnie do sieni. Czuję smród samogonu, męski pot, woń prochu i dymu od ich brudnych mundurów. Jeden spogląda na mnie, jakby chciał mnie pożreć, pociąga łyk z butelki i oblizuje usta. Czuję, jak ogarniają mnie mdłości, obrazy jakichś koszmarnych scen przemykają mi przez głowę. Zesztywniała ze strachu, nie mam siły krzyczeć.
Jakiś wysoki mężczyzna po prostu mnie przewraca, pochyla się nade mną i odsłania zęby. Próbuję doczołgać się do ściany, żeby się skryć. Mężczyzna chwyta mnie za nogi i przyciąga do siebie jak kawał drewna. W tej samej chwili zrywa mi spódnicę, a ja leżę na plecach z wyciągniętymi ramionami, niezdolna poruszyć się albo bronić. Ostry ból przeszywa ciało. Żołdak lufą karabinu rozdziera mi bluzkę aż do szyi. W tym momencie mogę znowu nabrać oddechu i zaczynam krzyczeć. Żołnierze wrzeszczą, klaszczą w dłonie i piją. Najwyższy i najbardziej odrażający brzegiem dłoni zadaje mi cios w twarz i wpycha brudną szmatę w usta. Mogę jeszcze tylko jęczeć.

Dwaj trzymają dygocące nogi, a jeden obnaża się, żeby zaraz na mnie runąć. Pod jego ciężarem nie mogę złapać tchu. Zdaje mi się, że słyszę, jak pękają mi żebra. Ale ból w piersiach jest jeszcze niczym w porównaniu z tym, który rozlewa się po podbrzuszu. Ten drań wdziera się we mnie tak brutalnie, że czuję jakby rozpalone żelazo we wnętrznościach.

Walczę z odruchem wymiotnym i z kneblem, w rozpaczy ledwo łapię powietrze, a korpus mężczyzny rozgniata moje ciało. I jeszcze raz, i jeszcze raz wdziera się we mnie, jakby chciał mnie rozerwać. Zmysły wyłączają się, obrona słabnie. Jego gęsta ślina kapie mi na twarz, a stękanie w obcych głoskach pobrzmiewa jak odległy, nierealny ryk. Prześladowca przyciska mi butem lewą nogę w kostce do ziemi. Mam wrażenie, jakby już nie była moja...
Boże drogi, za co mnie tak karzesz?! Cóż uczyniłam, że na to pozwalasz?!
Z ostatnim sapnięciem mężczyzna stacza się na ziemię. Następny rzuca się i wbija się we mnie, nie zważając na sączącą się spomiędzy moich ud ciepłą krew. Zalewa mnie fala mdłości i bólu.

Kiedy i ten mnie zostawia, doznaję dziwnego uczucia, jakbym była gdzieś daleko, daleko, gdzieś nad wodą, na bagnach, czuję smak stęchlizny w ustach... Przez zasłonę z łez spostrzegam następnego i jeszcze następnego. Wraz z tępym bólem czuję, jak jeden z nich oddziera kawałek mojej bluzki i wyciera mi spermę i krew między udami. On też wdziera się we mnie z odwróconą twarzą, porusza kilka razy lędźwiami i stacza się na ziemię.
Przeciągły, tępy ból nie pozwala mi zarejestrować, ilu ich jest.
Po nieskończenie długim czasie nagle, w jednej chwili, pojawia się inne odczucie. Zalewa mnie fala gorąca, coś dławi. Robi mi się lodowato. Nienawiść! Tak silnie jeszcze nigdy jej nie czułam. Nienawiść wypiera cały strach.
Porzucają mnie na posadzce jak bydlęcy ochłap. Mam się wykrwawić? Nieposkromiona siła albo zupełna rozpacz każe mi wstać. Gdzie moje dzieci? Na czworakach pełznę po schodach do mieszkania, ostatkiem sił pukam do drzwi. Na wpół świadomie postrzegam, jak jakieś kobiece ręce wciągają mnie do środka - i tracę przytomność.

Długo trwa, zanim zaczynam powoli dochodzić do siebie. Zdaje mi się, że budzę się z koszmarnego snu, ale ból w podbrzuszu natychmiast przywołuje pamięć o tym, co się stało. Tylko dzięki troskliwej opiece obu kobiet mogę przetrwać kolejne godziny. Dzieci nie pojmują, co się ze mną stało. Muszę być silna, nie mogę pokazywać słabości, muszę się o nie zatroszczyć. I mimo bólu zmuszam się do wstania.

20 CZERWCA
Wszystkie kobiety zdolne do pracy znowu muszą iść na służbę. My, obie matki, codziennie opuszczamy nasze mieszkanie. Już sama droga na plac budowy jest niebezpieczna. Chodzimy tylko w małych grupkach.
W czasie pracy wszystkie moje myśli krążą wokół dzieci. Co się z nimi stanie, jak ktoś się włamie? Już kilka razy na podwórku Siegfried i Klaus dostali cięgi od obcych dzieci, ale i od dorosłych. Zabrali im ubrania. Nie ma żadnego nadzoru, nic nie gwarantuje bezpieczeństwa. Nawet Polacy i Rosjanie powracający z robót do domu muszą sami troszczyć się o wyżywienie. Panuje coraz większy bałagan. Po bodaj dziesięciu dniach pociągi wiozą ludzi dalej na wschód, a z Niemiec nadchodzi kolejny transport. Nowi przybysze kontynuują terror swych poprzedników. Ale będzie jeszcze gorzej! [...]

25 CZERWCA
Niemiecki wiceburmistrz mieszka w sąsiednim domu. Opowiada, że polski burmistrz Nosek i inni polscy „urzędnicy", ot tak, po prostu, przejęli zarząd miasta. Ustanowili też polską milicję jako „organ bezpieczeństwa publicznego". Jej siedziba znajduje się w dawnym domu NSDAP. Jakie to znamienne! Urząd zatrudnienia też jest obsadzany Polakami.

27 CZERWCA
Czwartek, 8.00. Muszę zgłosić się w urzędzie zatrudnienia, by przydzielili mi pracę na następny tydzień. Dochodzi do gw🤬townej przepychanki między uzbrojonymi polskimi milicjantami a niemieckimi kobietami, które chcą wejść do gmachu. A potem strzelanina. Polska milicja strzela do Niemek i dwie rani. Uciekam ze strachu przed milicją i nie zgłaszam się do urzędu.

28 CZERWCA
Dzisiaj dzieje się coś niepojętego. Od strony Pilgramshainu około 10.00 nadchodzą funkcjonariusze milicji, wpadają do domów na naszej ulicy i rozkazują, abyśmy w ciągu pięciu minut opuścili wszystkie mieszkania. Na to nie jesteśmy przygotowani. Pakujemy najpotrzebniejsze rzeczy i zbiegamy na ulicę. Polacy gnają nas pod obstawą w kierunku śródmieścia, na rynek. „Punkt zborny przed wymarszem do Rzeszy" - widnieje na dużej tablicy. Przez megafony każą nam ustawić się w kolumny marszowe. Spędzają razem mieszkańców Striegau i jeszcze jakichś pozostałych w mieście uciekinierów. Staram się, żeby dzieci były przy mnie. [...]

Żałosny to pochód. Na wpół ubrane, płaczące dzieci, starzy mężczyźni i kobiety, chorzy na ręcznych wózkach albo taczkach, boso albo w kapciach. Byliśmy już parę razy w podobnej sytuacji, dlatego jakoś sobie radzimy. Dzieci też już wiedzą, co trzeba. Niedola, jaką przeżyliśmy w czasie ucieczki, niejednego nas nauczyła.
Milicja z bronią wypędza nas z miasta w kierunku Fehe-beutel i dalej przez Grote Rosen, Herzogswaldau, Seckerwitz ( przyp. 4) . Tych, co nie nadążają, spycha do rowu, razem z bagażem. Krok w krok podążają za nami polscy i ukraińscy cywile i rabują wycieńczonych. Pod wieczór docieramy do Jauer. Miasto jest wyludnione, prawdopodobnie zostało opróżnione w podobny sposób.

Przy wyjściu z miasta w kierunku Peterwitz ( przyp. 5) postój. Zrobiło się już za ciemno na dalszy marsz pod obstawą. Stoją tu jakieś pojazdy. Milicjanci wsiadają i odjeżdżają w kierunku Striegau. Polacy i Ukraińcy, którzy towarzyszyli nam aż do tego miejsca, krążą teraz jak hieny. Gorzkie doświadczenia nauczyły nas trzymać się trochę z boku. [...] Nie mamy nic, tylko to, co na sobie. Wózek już nam zabrała zgraja.
Ogarnia mnie zwątpienie i wściekłość. Przecież wojna już się skończyła, Polacy nie mogą robić z nami, co chcą. Jestem u kresu sił. Przychodzi mi do głowy, że trzeba by skończyć z tym wszystkim. W szopie, w której się schroniliśmy, sznurów jest pod dostatkiem. Wściekłość na męża, że nie troszczy się o nas i nas nie ochrania! Wściekłość na Boga, że na to wszystko pozwala! A moje dzieci? Co będzie z nimi, jak mnie zabraknie? Trzeba jakoś to ciągnąć. Jakoś...

Noc jest straszna, nie mogę zmrużyć oka. Bezustannie czuwam, aby nic się nie stało, obserwuję dzieci. Śpią spokojnie, mocno. To jakiś cud, że to wszystko wytrzymują.

29 CZERWCA
Rankiem głośne krzyki i strzały. Polscy milicjanci są już na miejscu i zrywają nas ze snu. Gnają nas dalej, nie troszcząc się o pojedyncze osoby. [... ] Zachowują się coraz brutalniej. Sama też obrywam pejczem, kiedy zasłaniam sobą Margot. Po raz pierwszy czuję tak piekielny ból. Wieczorem docieramy do Seichau ( przyp.6) Postój w dawnym majątku na skraju wsi. Szybko znaleźć na noc kawałek dachu nad głową. Ostatni Niemcy doczłapują do postoju, a Polacy odjeżdżają ciężarówkami. Polscy i ukraińscy cywile już nie szli za nami. Na szczęście mamy więc spokój.

Jest już ciemno, kiedy samochodem nadjeżdża jakiś Niemiec z zarządu Striegau i oznajmia: „Możemy wracać do miasta!". Niesłychane ożywienie. Niektórzy zaraz wyruszają. My jesteśmy zbyt zmęczeni. Nie mogę już skazywać dzieci na drogę powrotną. Urządzamy się więc na nocleg. Jak zwykle Margot i Siegfried udają się na poszukiwanie łupów. Koniecznie potrzebujemy czegoś do jedzenia i picia. Jednak nic nie znajdują. Na podwórzu stoi pompa, możemy więc przynajmniej napić się wody i obmyć. [...]
Co robić? Wracać? Z powrotem do mieszkania? Co nas tam czeka?

Tymczasem jesteśmy już ostatni. W spokoju rozglądamy się, czy nie znajdzie się coś przydatnego. A przydałby się wózek, jedzenie i picie, jakieś rzeczy do ubrania. [...] W końcu postanawiamy, że pójdziemy do Pombsen ( przyp. 7) , do babci. Ruszamy w drogę, chociaż nie wiem, czy rodzice jeszcze tam są. Dobrze znam drogę przez las z Seichau przez Willmannsdorf ( przyp. 8). Zawsze chodziliśmy tu na grzyby, na wędrówki. Stąd jest jeszcze jakieś 10 kilometrów do domu rodziców. Na dobrą sprawę można je przejść w ciągu pięciu godzin. Pogoda jest w miarę dobra i mamy nadzieję, że w górach nie natkniemy się na Rosjan ani Polaków. [...]
Wędrówka przebiega bez zakłóceń. Po drodze nie spotykamy żywej duszy. W lesie nieskończona cisza. Jaka piękna jest nasza ziemia ojczysta! Parę razy zatrzymujemy się na odpoczynek, ciesząc się przyrodą dookoła. [... ]

Docieramy do skraju rozciągniętej ulicówki, mojej rodzinnej wsi Pombsen. Dom rodziców stoi mniej więcej w środku. Przez chwilę obserwuję drogę z ukrycia. [...] Dzieci już niezwykle ożywione, tak długo nie widziały dziadka i babci. Jaka to radość wziąć ich znowu w ramiona! Trwamy tak przez chwilę i nie powstrzymujemy łez. [...]
We wsi mało śladów wojny. Niektóre domy stoją puste, inne natomiast zamieszkane są przez uciekinierów. Nie ma tu ani żołnierzy rosyjskich, ani polskiej milicji, a w tej chwili nie ma nawet polskiej ludności cywilnej. [...]

1 - Pierwsze dziecko mieszkało z dziadkami.
2 - Żółkiewka.
3 - Katiusze.
4 - Rogoźnica, Niedaszów, Siekierzyce.
5 - Piotrowice
6 - Sichów
7 - Pomocne
8 - Stanisławów

Oznaczenia wiekowe materiałów są zgodne z wytycznymi
Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji

Oświadczam iż jestem osobą pełnoletnią i wyrażam zgodę na ukrycie oznaczeń wiekowych materiałów zamieszczonych na stronie
Funkcja pobierania filmów jest dostępna w opcji Premium
Usługa Premium wspiera nasz serwis oraz daje dodatkowe benefity m.in.:
- całkowite wyłączenie reklam
- możliwość pobierania filmów z poziomu odtwarzacza
- możliwość pokolorowania nazwy użytkownika
... i wiele innnych!
Zostań użytkownikiem Premium już od 4,17 PLN miesięcznie* * przy zakupie konta Premium na 6 miesięcy. 6,00 PLN przy zakupie na jeden miesiąc.
* wymaga posiadania zarejestrowanego konta w serwisie
 Nie dziękuję, może innym razem