#prawda

Szpiegowskie Gadżety

D................k • 2013-06-04, 11:01
Prawda i Fikcja w Hollywood.









Szkolnictwo w Polsce

Logika2013-05-09, 0:51
Na wstępie zaznaczę, że warto przeczytać całość. Żadne słowo nie zostało napisane bezmyślnie. Miłej lektury

Gdy pod tematem "Przeciek Matura Matematyka" sadistic.pl/przeciek-matura-matematyka-2013-vt196476.htm pojawił się komentarz : "Dużo osób ma problemy z matematyką i nazywanie kogoś głąbem jest bezsensem po za tym po szkole nic nie masz jeśli nie masz bogatych rodziców , zaradności życiowej .
Szkoła to gówno tworzące sobie sile roboczą , zastanówcie się czemu nie uczą was jak zarabiać pieniądze lub realizować pasje , szkoła każe ci jak chinczykom robić to co ci karzą ..."

postanowiłem napisać krótki artykuł o polskim systemie szkolnictwa.

Otóż: składają się na niego: MEN(zarówno instytucja, jak i ministrowie), kuratoria, CKE, OKE, samorządy, szkoły, grono pedagogiczne oraz uczniowie.

Wielu uważa, że wina leży tylko po stronie nauczycieli. Oczywiście nie mam zamiaru bezwzględnie zaprzeczać, bo wiem z własnego doświadczenia, że coraz więcej tzw. "nauczycielek" to flądry. Młode, tępe, które nie dostały się na dobre studia, więc jedynym wyjściem pozostaje kierunek, po którym będą uczyć Wasze dzieci.
Ale z tego samego doświadczenia, mianowicie moja mama jest nauczycielką z 35 letnim stażem, widzę ten sam świat z innej perspektywy.

Oglądając kolejne wydania wiadomości, gdzie mówi się o tej grupie społecznej, jako o nierobach, którzy chodzą do pracy na 3 godziny, mają 2 miesiące wakacji plus przerwy świątecznie, moi rodzice dostają dosłownie k🤬icy. Nie wspominając już o pensjach wynoszących 4 tys. zł.
Prawda jest taka, że po przyjściu ze szkoły, pracy jest po czubek głowy. Dosłownie kilkanaście godzin roboty przy sprawdzaniu, pisaniu opinii i wypełnianiu dokumentów o testach, egzaminach, obecnościach, nieobecnościach...

Kwesta płacy: 30-120 zł za wychowawstwo, w zależności od rodzaju szkoły. Tak, 50 zł to wspaniałe pieniądze za nadstawianie karku dla 25 osobowej gromadki kochanych, bezstresowo (nie)wychowywanych i jakże miłych dzieciątków. A średnią wyrabiają związkowcy, o których opowiem

w tym punkcie. Według nie tylko mnie, nauczyciele mają najgorsze związki zawodowe w kraju. No może oprócz kasjerek z hipermarketów. O nic nie walczą, nic nie reprezentują, niczemu się nie sprzeciwiają. A powinni, bo to, co wyprawiają ci "u góry" nie mieści się w głowach. Związkowcy górników, kolejarzy nadstawiają i nadstawiali karku dla swojej grupy. ZNP jest doprawdy żałosne. Przecież strajk nauczycieli doprowadzi do paraliżu w całym kraju. Większość ma dzieci. Szkoła zamknięta, trzeba wziąć wolne. Bierzesz wolne, nie ma Cię w pracy. Brak pracowników=brak zysków. Ale jedyne, co mogą zrobić, to przyczepić taśmą klejącą(kupioną w liczbie sztuk: 25 po tygodniu przetargów) na drzwiach wejściowych kartkę z napisem: "popieramy strajk pracowników". Tak. Elita społeczeństwa

Teraz przejdźmy do ministerstwa. Coraz gorsi ministrowie: Hall, teraz Szumilas. Giertych był chyba ostatnim, o którym wtajemniczeni wyrażali się ze względnym szacunkiem. Z ich decyzji da się odczytać, że nie znają się na rzeczy i nie pamiętają już lat, kiedy brudzili się kredą. Odgórne "dekrety" i ciągłe reformy bez uprzednich konsultacji(zarówno z ekspertami, jak i podatnikami) mają taki skutek, jaki mają. Każdy widzi. Chcemy gonić zachód; prowadzić sześciolatków do szkół, zwiększać wydajność. Nowe podstawy programowe uczą gówna, a nie tego, co jest potrzebne. Jedna tablica interaktywna w szkole nie podniesie poziomu szkolnictwa. Tu trzeba reform z inicjatywy znawców, którzy przez 40 lat mieli (na)uczyli tysiące lekarzy, prawników, kierowców autobusów. Reasumując: polskie szkolnictwo wygląda jak polskie prawo. Tworzone bezmyślnie przez ludzi nieobeznanych w temacie.

Nie będę rozpisywał się o uczniach, bo każdy z Was nim był lub jeszcze jest. Ale nie łatwo jest pracować z ludźmi, którzy nie wykazują żadnej pracy ze swojej strony. Małe dzieci przychodzą do szkoły aroganckie i nie znające żadnych zasad moralnych. A myślę, że obustronny szacunek powinien zaowocować wieloma sukcesami.

Jeszcze parę słów na koniec. Znów wracam do pieniędzy. Powiedzcie mi, jak to jest, że najbardziej wykształcona elita społeczeństwa, mająca dzielić się swą wiedzą, przekazywać ją kolejnym pokoleniom, nieść ten pieprzony "kaganek oświaty" dostawali taką kasę. Niech to będą ludzie naprawdę porządnie wykształceni, z powołaniem, którzy lubią to, co robią, kochają pracę z dziećmi. To nie da błyskawicznych skutków, ale wierzcie mi lub nie, przyniesie olbrzymie korzyści dla Jasia z ostatniej ławki, Zosi z V b, całego społeczeństwa i gospodarki naszego kraju. Co z tego, że 3/4 młodych ludzi to "magistry", jeśli jest to przygotowanie niesolidne, a edukacja to biznes.

Przepraszam za długi tekst, ale myślę, że da on niektórym do myślenia

Nie taka inkwizycja straszna, jak ją malują

f................n • 2013-04-28, 20:35

Popkulturowy obraz inkwizycji jest mało zachęcający – banda ponurych siepaczy, którzy torturowanie w zimnych kazamatach przerywają tylko po to, by ogrzać się przy cieple stosu z płonącym heretykiem. Problem w tym, że nie ma to wiele wspólnego z prawdą. Gdy zamiast do stereotypów sięgniemy po konkrety, okaże się, że w działaniach inkwizytorów próżno szukać morza krwi i łuny bijącej od palonych czarownic.
Banda sadystów czy klub dyskusyjny?

Inkwizycja zazwyczaj przedstawiana jest z dwóch punktów widzenia. Pierwszy i chyba popularniejszy prezentuje ją jako siedlisko fanatyzmu, okrucieństwa i głupoty, rodzaj średniowiecznej hybrydy Gestapo z NKWD, a przy tym narzędzie w rękach okrutnych papieży, którym skąpali we krwi pół Europy.

Na drugim biegunie znajdziemy opinie ludzi, którzy krytykę inkwizycji utożsamiają z atakiem na swoją wiarę. Broniąc tej instytucji, przedstawiają ją niemal jako średniowieczny klub dyskusyjny, w którym w atmosferze szacunku i zrozumienia wiedziono teologiczne spory.

Problem w tym, że ani jeden, ani drugi obraz nie mają wiele wspólnego z faktami. Czy prawda leży pośrodku? Aby się o tym przekonać, najlepiej sięgnąć nie do obiegowych opinii, ale do starych źródeł i danych.
Inkwizycja, ale jaka?



Początki inkwizycji toną w pomroce dziejów, jednak za umowną datę jej powstania przyjmuje się rok 1233, kiedy to papież wyznaczył dominikanom prowadzenie w południowej Francji śledztw dotyczących herezji. Dlaczego papież musiał mianować specjalnych śledczych?

Przecież od wieków za porządek w swojej diecezji odpowiadał lokalny biskup i to do niego należało przeciwdziałanie poglądom stojącym w sprzeczności z nauką kościoła. Problem polegał na tym, że lokalne struktury kościelne mogły, z różnych względów, nie być zainteresowane aktywnym przeciwdziałaniem herezji. Do tego dochodziła kwestia kompetencji i wiedzy teologicznej, których miejscowemu duchowieństwu mogło po prostu brakować.

Papiescy inkwizytorzy byli natomiast ludźmi spoza lokalnego układu, a jednocześnie, przynajmniej w teorii, elitą intelektualną swoich czasów. Co więcej, z czasem pojawił się wymóg, by byli to ludzie z doświadczeniem życiowym, mający co najmniej 40 lat. Ich zadaniem było przede wszystkim rozpoznanie, czy poglądy, które zostały poddane osądowi, rzeczywiście stanowią herezję, oraz skłonienie grzesznika do pogodzenia się z kościołem.
Nawracanie, a nie represje

Dlatego po przybyciu na tereny, gdzie szerzyła się herezja, ogłaszali tzw. czas łaski. Jeśli przed upływem wyznaczonego terminu heretyk dobrowolnie zgłaszał się, wyrzekał herezji i wyrażał skruchę, ponosił jedynie symboliczną karę. Mogła to być pielgrzymka, odmawianie modlitw albo np. datek na rzecz ubogich.

Jeśli heretycy nie ujawnili się dobrowolnie, następował kolejny etap, czyli proces inkwizycyjny. Wielu krytyków inkwizycji może zdziwić to, że to właśnie na nim wzoruje się współczesne sądownictwo. Dlaczego? Proces inkwizycyjny był jak na swój czas niezwykle postępowy i racjonalny. Zakładał, że aby orzec o winie, konieczny jest wiarygodny dowód, a osoba oskarżona ma prawo do obrony, podważenia oskarżeń i uniewinnienia.

Rozsądnie brzmiąca teoria często była jednak daleka od praktyki. Pojawienie się inkwizytorów wyzwalało w ludziach najgorsze instynkty i bywało okazją do załatwienia miejscowych porachunków. Sprzyjał temu fakt, że w niektórych przypadkach osoby uczestniczące w procesie, w tym również składające obciążające zeznania, nabywały prawo do części majątku heretyka.
Nowoczesny proces



Nadrzędnym celem procesu było dotarcie do prawdy, czy oskarżony rzeczywiście jest heretykiem. W miarę możliwości starano się przy tym wykluczyć pomówienia i fałszywe oskarżenia. Osoba, której zarzucano herezję, miała prawo do sporządzenia listy osób, z którymi była w konflikcie.

Miało to na celu wykluczenie z procesu świadków, którzy np. ze względu na osobiste animozje mogliby składać fałszywe zeznania. Co więcej, podczas przesłuchania oskarżony miał prawo zapoznać się ze stawianymi mu zarzutami, a z czasem pojawiła się również instytucja obrońcy.

Z drugiej strony starano się chronić również tożsamość świadków, a dzięki protokolantowi notującemu wszystko, co zostało powiedziane na procesie, jego przebieg był udokumentowany. Podstawą do wydania wyroku było przyznanie się oskarżonego – jeśli ten twierdził, że jest niewinny, do podważenia tej opinii potrzebne były zeznania dwóch wiarygodnych świadków.
Tortury

Jedną z najbardziej kontrowersyjnych kwestii są inkwizycyjne tortury i wymuszanie zeznań. Tortury, choć były stosowane, stanowiły – wbrew obiegowej opinii – rzadkość. Wynikało to z prostego faktu: zdawano sobie sprawę, że torturowany człowiek powie wszystko, byle tylko zakończyć swoje cierpienia.

Procedura inkwizycyjna zakładała, że tortury nie spowodują śmierci ani trwałych uszkodzeń ciała. Można było zastosować je tylko raz, choć aby obejść ten zakaz, uciekano się do różnych sztuczek prawnych. Tortury nie mogły być wynikiem zachcianki inkwizytora – decyzję o ich rozpoczęciu podejmował cały skład sędziowski i musiała ona zostać zatwierdzona przez zewnętrznego konsultanta – najczęściej przedstawiciela lokalnych struktur kościelnych.

W świetle istniejących dokumentów torturowanie podczas procesów było jednak rzadkością – inkwizycja stosowała je rzadziej niż ówczesne władze świeckie, a o sposobie traktowania oskarzonych dobitnie świadczy fakt, że ci woleli być więzieni i przesłuchiwani przez inkwizytorów, niż przez świeckich stróżów prawa. Co więcej, zeznania wyciągnięte podczas tortur nie mogły być podstawą orzeczenia o winie. Z inkwizycją nie miały również nic wspólnego tzw. ordalia, czyli sąd boży, podczas których oskarżony dowodził swojej niewinności, np. chwytając rozpalone do czerwoności żelazo.
Stosy z płonącymi czarownicami



Kolejnym mitem związanym z inkwizycją jest łączenie jej z masowym paleniem na stosie i organizowaniem polowań na czarownice. Pierwszą pomyłką jest łączenie stosów ze średniowieczem, gdy w rzeczywistości na większą skalę zaczęły płonąć po jego zakończeniu. Na kraje, w których działała inkwizycja, przypadało zaledwie około 10 proc. egzekucji związanych z procesami o czary.

Przykładem mogą być choćby dane, jakie przytacza William Monter, profesor z uniwersytetu Princeton, specjalizujący się w historii inkwizycji. Według niego między XV i XVIII wiekiem w Europie stracono około 38 tys. czarownic, z czego 4 tys. w krajach katolickich. Skąd zatem skojarzenie łączące stosy z inkwizycją? Spory udział ma w tym przypadku skuteczna propaganda prowadzona w czasach wojen religijnych przez protestantów, przypisujących własne zbrodnie swojemu przeciwnikowi, co zostało dość bezkrytycznie powtórzone przez badaczy przeszłości z XIX wieku.

Na tym niezgodnym z prawdą obrazie bazuje również popkultura. Dobitnym przykładem jest choćby „Imię róży” Umberta Eco, które może zachwycać wielbicieli literatury, ale historyków zamiast o zachwyt przyprawi raczej o ból zębów. Sporo na rzecz utrwalenia nieprawdziwego obrazu zrobili również sami inkwizytorzy. To właśnie jeden z nich, Heinrich Kramer, odpowiada za dzieło „Malleus Maleficarum”, czyli „Młot na czarownice”, pełne bzdur dotyczących sposobów rozpoznawania czarownic i opisów ich niecnych praktyk.
Ofiary inkwizycji

Rzekoma krwiożerczość inkwizytorów również nie ma wiele wspólnego z faktami. Formalnie nie mieli oni prawa skazywać nikogo na śmierć – gdy w czasie procesu ustalili, że oskarżony jest heretykiem i że nie chce odstąpić od swoich przekonań, przekazywali go władzy świeckiej, co w praktyce było zazwyczaj równoznaczne wyrokowi śmierci. Jak wiele takich decyzji podjęli inkwizytorzy?

Za najbardziej krwawego z nich uważany jest Bernard Gui, sportretowany we wspomnianym już „Imieniu róży” jako fanatyczny typ, dla którego dzień bez stosu był dniem straconym. Zachowane dokumenty przeczą jednak tej opinii: Gui w ciągu całej swojej kariery wydał 41 wyroków śmierci, z czego 31 dotyczyło recydywistów. Przy okazji wprowadził kolejne, pożyteczne udoskonalenie – analizował zebrane dowody również pod kątem choroby psychicznej oskarżonego, a w przypadku jej stwierdzenia odstępował od procesu.

Z drugiej strony warto pamiętać, że inkwizycja i oskarżenia o herezję często były poręcznym sposobem pozwalającym na usunięcie niewygodnych osób czy przeciwników politycznych. Do szczególnych nadużyć dochodziło przede wszystkim tam, gdzie inkwizytorzy stawali się narzędziem walki politycznej, czego przykładem może być choćby słynąca z brutalności hiszpańska inkwizycja.
Proces Galileusza



Jedną z najbardziej znanych ofiar inkwizycji jest Galileusz, którego proces często przywołuje się jako dowód, że była to instytucja tępiąca wszelką wolną myśl i badania naukowe. Choć głoszone przez niego tezy o heliocentrycznej budowie wszechświata zostały na pewien czas uznane za heretyckie, warto pamiętać, że w czasie procesu Galileusz nie potrafił ich udowodnić i hipotezę (która okazała się częściowo prawdziwa) przedstawił jako naukowy pewnik.

Karą za herezję był areszt domowy w doskonałych warunkach – Galileusz mieszkał m.in. pałacu arcybiskupa i miał zapewnioną swobodę kontaktów ze swoimi gośćmi i innymi naukowcami. Areszt ten nastepnie uchylono, a drugą częścią sankcji była konieczność odmawiania przez trzy lata raz w tygodniu siedmiu psalmów. Tę część swojej kary Galileusz praktykował z własnej woli nawet po jej wygaśnięciu.
Nie taka inkwizycja straszna, jak ją malują?

Próbując odpowiedzieć na pytanie o prawdziwe oblicze inkwizycji, warto odwołać się do realiów epoki. Jednym z podstawowych błędów przy ocenie takich instytucji jest komentowanie dawnych czasów z dzisiejszego punktu widzenia, a w takiej sytuacji gwarantowane jest wyciągnięcie błędnych wniosków. Trzeba również pamiętać o roli religii, która była wówczas nie tylko kwestią indywidualnych wierzeń i przekonań, ale przede wszystkim fundamentem, na którym opierał się ład społeczny i struktury władzy.

Wystąpienie przeciwko zasadom wiary oznaczało więc nie tylko manifestację własnych przekonań, ale było też zamachem na porządek rzeczy. Gdyby porównywać to do naszych czasów, niektóre herezje można uznać za coś w rodzaju zamachu stanu – nic zatem dziwnego, że zwalczały ją zarówno władza świecka, jak i kościelna.

Dobitnym przykładem takiej współpracy może być np. spustoszenie Langwedocji – krainy w południowej Francji, gdzie przez pewien czas dużą popularnością cieszyła się herezja katarów. Nie była to jednak norma – choć z dzisiejszego punktu widzenia metody mogą wydawać się nieludzkie, a cele wątpliwe, to inkwizycja nie była bardziej fanatyczna czy brutalna niż epoka, w której przyszło jej działać.

tekst w całości skopiowany z http://gadzetomania.pl/

Mario wyznaje Luigiemu prawdę

P................k • 2013-04-21, 13:29
Mario wyznaje całą prawdę...

Syrop Łowicz - cała prawda

s................r • 2013-04-11, 17:24
Dałem się podejść jak sześcioletnie dziecko… Jak przedszkolak! Taka wtopa! Muszę chyba zastanowić się, czy nie powinienem powierzyć prowadzenia Maltretingu komuś mniej łatwowiernemu.

Zacznijmy jednak od końca. Albo od prawie końca.

Zastanawialiście się może kiedyś, jak to się dzieje, że z tak drogich owoców jak maliny robi się całkiem tani syrop do rozcieńczania? Bo ja ostatnio zacząłem się zastanawiać.

Bo weźmy na przykład takie jabłka - całkiem niedrogie owoce, powiedzmy jakieś 2-3 zł za kilogram w sklepie. Z jabłek można robić sok, na przykład taki 100-procentowy. Litr takiego soku kosztuje jakieś 4 zł. W tym samym sklepie.

Z drugiej strony są maliny. Powiedzmy, że kosztują 5 zł - ale nie za kilogram, tylko za 100-gramowe opakowanie. Za kilogram wychodzi 50 zł. A powstaje z nich syrop - czyli über-sok, sok skoncentrowany - w cenie jakichś…. 10 zł za litr.

Oczywiście ktoś mógłby się przyczepić i stwierdzić, że porównywanie cen detalicznych nie ma sensu. Rzeczywiście, w skupie różnice są zdecydowanie mniejsze (o tutaj - strona 39), ale tak naprawdę nie o ceny tu chodzi, tylko o impuls, który każe Ci pomyleć: “cholera, coś tu nie gra” i sprawdzić dokładniej to, co wcześniej wydawało Ci się oczywiste.

No więc czy zastanawialiście się, jak to się dzieje, że z tak drogich owoców jak maliny robi się całkiem tani syrop do rozcieńczania?

Odpowiedź jest prosta. Nie robi się.

***

W tym miejscu zbliżamy do środka wpisu, skoro więc koniec mamy już za sobą, czas przejść do początku.

Od dłuższego czasu jestem fanem syropu malinowego. Nie dlatego, że jest malinowy, ale dlatego, że można wlać do niego gazowaną wodę mineralną i otrzymać fajny, orzeźwiający napój, smakujący zupełnie jak napoje z saturatora za komuny.

Obecność malin nigdy co prawda nie była argumentem, który przekonywał mnie do zakupu, ale z drugiej strony był to miły bonus, w którego prawdziwość raczej nie wątpiłem. Przez długie, długie miesiące byłem przekonany, że być może nie jest to babciny syrop, w którym znajdują się maliny, całe maliny i tylko maliny, ale jest to syrop, w którego składzie maliny zajmują miejsce poczesne.

Wierzyłem w to mimo sygnałów, jakie dostawałem od moich Czytelników, że syrop malinowy malinowy jest jedynie z nazwy. Że jest klasycznym przedstawicielem nurtu marketingu homeopatycznego. Chciałbym móc powiedzieć, że sygnały te zignorowałem. Niestety, nie zignorowałem: skonfrontowałem je z rzeczywistością.

I uznałem je za fałszywe.

Nie uwierzyłem moim Czytelnikom. Uwierzyłem firmie Agros Nova. Tej samej, która próbowała przewieźć mnie na czarnej porzeczce.

“Uwierzyłem firmie Agros Nova”. Sam widok tego zdania powoduje, że człowiek chce się pukać w głowę.

W ten sposób dochodzimy wreszcie do sedna mojej koszmarnej kompromitacji. Produkt, który jest jej przyczyną to syrop Malina marki Łowicz, należącej właśnie do Agros Nova. Na jego froncie jak wół widnieje napis “Malina”. Na rewersie z kolei bez trudu wyczytamy, że jedną z pozycji na liście składników jest “65% zagęszczony sok malinowy (0,3%)”
W swoim prostolinijnym postrzeganiu świata, po sygnałach Czytelników, które koncertowo pokpiłem, ba - nawet broniłem producentów syropów! - uznałem, że skoro:

na frontowej etykiecie syropu Malina widnieje napis Malina…
…oraz piękne owoce maliny…
…a wśród składników - fakt, że na odległym miejscu - pojawia się pozycja “65% zagęszczony sok malinowy (0,3%)”
to znaczy, że Czytelnikom coś się popierdzieliło, bo zagęszczony sok malinowy stanowi 65% masy lub objętości produktu, a owo nieszczęsne 0,3% to zapewne jakaś techniczna charakterystyka.

***

Teraz zróbmy sobie małą przerwę, by pozwolić wyjść spod stołu tym, którzy podeń wpadli, nie mogąc opanować spazmatycznego śmiechu wywołanego tak rozbrajającą naiwnością.

***

Oczywiście zapis “65% zagęszczony sok malinowy (0,3%)” został obliczony na to, żeby takie łosie jak ja uznały, że zagęszczony sok malinowy stanowi 65% produktu, a owo nieszczęsne 0,3% to jakaś techniczna charakterystyka. Oczywiście jest dokładnie na odwrót: to właśnie 0,3% jest masą soku malinowego w produkcie. A właściwie 0,2%, bo owo 65% to najprawdopodobniej tzw. ekstrakt ogólny - czyli ilość ekstraktu w ekstrakcie. Tak więc nawet w owych mizernych 0,3% soku malinowego, sam sok stanowi zaledwie 2/3.

0,2%. Na każdy kilogram czystego, zagęszczonego soku malinowego zużytego do produkcji tego syropu przypada pół tony różnych innych rzeczy.

Pół tony.

Rozumiecie chyba, że poczułem się nieco zrobiony w bambuko. I to jeszcze tak tanim trikiem: liczba 65%, sama w sobie prawdziwa, została zaserwowana tak, żeby klientów robić w balona. I dałem się na nią nabrać jak dziecko.

Tak na marginesie - być może jeszcze w którymś z Was tli się nadzieja, że sok malinowy stanowi 65% składu syropu Malina. Być może zauważyliście, że tak naprawdę nie podałem żadnego powodu, dla którego nie mogłoby tak być.

Zatem podaję. Tym powodem jest rozporządzenie Ministra Rolnictwa i Rozwoju Wsi z dnia 10 lipca 2007 r. w sprawie znakowania środków spożywczych. Zgodnie z nim, składniki na “środkach spożywczych” powinny być podawane w kolejności odpowiadającej ich udziałowi w masie gotowego produktu, począwszy od składnika, którego jest najwięcej, skończywszy na tym, którego jest najmniej (z zastrzeżeniem, że dla składników, których udział wynosi 2% lub mniej, kolejność jest dowolna).

Sok malinowy jest wymieniony na odległej pozycji na liście składników, dlatego nie może go być 65%. Drogą prostej eliminacji dochodzimy do wniosku, że musi go więc być 0,3%. (Jakby ktoś wciąż nie był przekonany, to sugeruję wybrać się do sklepu i przestudiować składy innych niż łowiczowe syropów malinowych: wartości rzędu 0,3% będą się na nich pojawiać w sposób… jakby to napisać, żeby nie napisać “mniej kłamliwy”? O, mam! W sposób budzący mniejsze wątpliwości.)

***

I w ten sposób po raz kolejny w tym wpisie zbliżamy się do końca. Zanim jednak ów koniec definitywnie nastąpi, dajmy możliwość wypowiedzenia się przedstawicielowi Agros Nova. Tym bardziej, że mamy o czym rozmawiać: pomyślałem sobie, że byłoby ciekawie policzyć maliny w butelce syropu Malina. Być może nie była to tak benedyktyńska praca jak liczenie ziarenek słonecznika w jogurcie Bakomy (w końcu przeliczenie malin w 125-gramowym opakowaniu z marketu nie jest wielkim wyzwaniem - jak się okazało, było tych malin 46 sztuk), ale efekty okazały się równie ciekawe.

Oddajemy głos przedstawicielowi producenta:

A teraz wyobraźcie sobie, że z tej jednej maliny, postępując zgodnie z zaleceniami producenta, czyli rozcieńczając syrop w proporcjach 1:9, otrzymamy prawie 20 szklanek gotowego napoju.

Gwoli sprawiedliwości: ilość malin w butelce mogłem oszacować błędnie, bo nie wiem, jaka jest “syropowa wydajność” malin. Ale policzyć, ile jest soku malinowego w szklance gotowego (czyli rozcieńczonego z wodą w proporcjach 1:9) napoju można dość dokładnie, o ile tylko przyjmiemy dla uproszczenia, że 1 gram = 1 mililitr.

Wychodzi 0,05 grama na szklankę. Tak, tak - pięćdziesiąt miligramów.

Zgoła aptekarskie ilości, prawda? Jakby ktoś chciał te malinki pić dla zdrowia, to dla porównania podam, że 50 mg to jakieś 10 razy mniej niż ilość substancji czynnej w tabletce Aspiryny.

No to co? Do dna! Wszak jest blisko…
Pomimo znikomej ilości malin w syropie Łowicz, nadal jest ich więcej niż dowcipu w tekstach BongMana