📌 Ukraina ⚔️ Rosja Tylko dla osób pełnoletnich - ostatnia aktualizacja: Wczoraj 23:55

#historia

Wojna z Rzymem

konto usunięte2013-06-07, 22:29
Szwaby kontra Rzymianie.

O jedną prowincję za daleko


Bitwa


Kopie filmików:

Bitwa



W poszukiwaniu diagnozy

hrust2013-06-07, 12:08
Chciałem się z wami podzielić historia jaka obecnie się dzieję w moim życiu i wrażeniami o naszej „służbie zdrowia”.
Pisane w emocjach

UWAGA DŁUGIE!

Historia zaczęła się jakieś 2 tygodnie temu i dzieje się do dzisiaj w miejscowości X.

Wracam sobie w niedziele do mieszkania, na weekendzie miałem imprezę firmową w innej miejscowości. Z wyjazdu wracam skacowany i wymęczony jak „koń po westernie”, ale w drodze powrotnej pocieszam się, że moja luba czeka na mnie na mieszkaniu i że sobie z nią wypocę kaca
Wchodzę do domu – myślę sobie pewnie w kuchni siedzi obiad mi gotuje, a tu zonk, nie ma jej. Wołam, szukam, nie ma niewiasty. Patrzę w sypialni, a tam jakiś kołtun pościeli na łóżku się rusza i jeszcze wydaje jakieś dźwięki!
- heeeeeejj wróóciiiiłeśś…. – dobiega jak z zaświatów. Toż to głos mej wybranki, ale jakiś taki przydżumiony.
- no jestem, co Ci jest?
- gorączkę mam i źle się czuję.
- ile masz tej gorączki? zażyłaś coś?
- 39 stopni i tak zażyłam .
- aha to dobrze, śpij sobie – i na tym rozmowa się zakończyła. Poszedłem do kuchni coś wszamać i walnąłem się później koło niej z zamiarem udania się w kimono. Ciężko mi było zasnąć bo rozgrzana była jak nigdy – szkoda, że nie z mojego powodu.

I tutaj dochodzimy do sedna sprawy:

Kolejne dni nie przynosiły poprawy, ba było jeszcze gorzej spuchły jej węzły chłonne i wyglądała jak chomik – dla mnie śmieszne dla niej mniej, więc w końcu przestałem się śmiać i jej mówię:
– do lekarza – no i poszła.

Poszła… ale do ośrodka z NFZ:
Przy rejestracji kolejka – standard zawsze tak jest, ktoś chce się wp🤬lić w kolejkę też norma, teraz najtrudniejsze trzeba rozmawiać przy okienku, tam siedzi stara pukwa zmęczona życiem bo cały czas robi łaskę, że z kimś gada. No i zaczynają się hasła typu:
- czego? A do kogo? A jest pani zarejestrowana ? – nie k🤬a po to stoję przy okienku!
- a bo to trzeba deklarację wypełnić i wybrać lekarza
- ale ja tutaj jestem pierwszy raz nie znam lekarzy (zmieniliśmy miasto)
- to niech sobie pani wybierze kogoś z listy – Tak jeszcze wtrącę, po jakiego c🤬ja są te deklaracje ja się pytam? i komu to potrzebne? No nie ważne, wpisała jakąś panią doktor idzie do kolejki. Tutaj się dopiero zaczyna, na krzesełkach sam geriavit – już wiadomo gdzie jeżdżą ciągle w tych autobusach i tramwajach, zagadują – chcą usłyszeć historię twojego życia. Z grzeczności i szacunku coś tam opowiada. Przychodzi do wizyty:

Lekarka stara baba jedna z wielu w przychodni : badanie typu: „boli panią noga? – tak – to nie ruszać” w końcu pada wyrok – grypa – antybiotyk i Polopiryna. Polopiryna? Z mojego doświadczenia c🤬ja warta no ale dobra.

Minęły 2 dni jest jeszcze gorzej (niech żyje Polopiryna! - nic gorączki Ci nie zbija) idziemy na pogotowie tam jakiś śliczny młody doktorek. Opowiadamy co się dzieję, że nic nie pomaga, że może jakieś skierowanie na badania, cokolwiek? Badanie było… się zaczęło tak, że dał jej termometr i wyszedł na 10 min rwać pielęgniarki – noż k🤬a! Wraca, jest diagnoza (Eureka!) - ma pani gorączkę! Przepisał NOWY antybiotyk – tamten odstawić i zmienił Polopirynę (hurra!) na coś innego.

Tutaj napiszę, że na necie zacząłem szukać co jej może być i mi wyszło po objawach, że to może być mononukleoza, takie gówno co to na to nie ma lekarstwa można tylko zbijać gorączkę, aż się organizm sam wyleczy i uodporni.

Kolejne 2 dni dalej c🤬jnia, ja już powoli wytrzymać nie mogę i mówię:
- idź do prywatnego zapłacimy i będziemy mieć pewność czy to mono!
- zadzwonię do mamy – tutaj nastąpił u mnie opad wszystkich części ciała.

Mamusia złota kobieta kazała iść znowu do tej przychodni do tej samej co na początku pani doktor! No złota rada od złotej kobiety. A ta moja głupia – chyba od tej gorączki – poszła! Pani doktor nie chciała słuchać o mononukleozie(podejrzewam, że ostatni raz spotkała się z tą nazwą na studiach w 1921 roku) wypisała skierowanie do laryngologa na spuchnięte węzły chłonne i zapisała 3 kolejny już antybiotyk i uwaga POLOPIRYNĘ! Kuuurrrwaaa mać!

Na następny dzień u pani laryngolog (udało się bez kolejki dostać - cud):
- nie wiem co pani jest – przynajmniej szczera – ale to na pewno nie mononukleoza to się zaczyna od anginy – hmm... taka ciekawostka nigdzie o tym nie wyczytałem w necie, ale co tam może internet się myli, przecież to nie pierwszy i nie ostatni raz.

Kolejny minął dzień, moja lepsza połówka żyje od jednej tabletki do drugiej, a gorączka ciągle jest. Teraz to się wk🤬iłem już nie na żarty na moją wybrankę, że uparta i nie chce iść prywatnie, w końcu po burzliwych pertraktacjach poszła.

110 zł wizyta + 30 zł badanie krwi i moczu. Wynik: podejrzenie mononukleozy i skierowanie do szpitala.

Przyjęli nas w ten sam dzień. Uważam to za sukces, już tłumaczę dlaczego, w przeszłości moją bratową 2 razy w tym samym, samiusieńkim szpitalu nie chcieli przyjąć: raz jak było zagrożenie dla ciąży (prawie poroniła), drugi raz jak praktycznie przestała widzieć na oczy przez zakażenie bakterią – w obu przypadkach miała skierowanie, no ale co zrobić – taki szpital.

Muszę powiedzieć, że absurd jaki nas spotkał przy rejestracji był zaskakujący. Musieliśmy łazić w tę i z powrotem między budynkami wydziałów dobre kilkadziesiąt metrów, a chciałbym napomknąć, że ona(ta chora moja luba) już była tak osłabiona, że prawie ją niosłem. Dlaczego tak chodziliśmy?
Bo ja głupi myślałem, że jak się ma skierowanie na odział zakaźny to trzeba iść na ten odział. No ale uwaga - NIE! Najpierw trzeba iść na SOR, wejść do poczekalni, gdzie siedzą ludzie z przeróżnymi chorobami zakaźnymi i się zarejestrować KOMPUTEROWO i wrócić na oddział (Dlaczego tego nie można zrobić na oddziale? do dziś nie wiem.)Tak sobie myślę – no dobra my jakoś pójdziemy, ale jakby ktoś był sam i praktycznie mdlał to co wtedy? Albo jakby nie miał nogi? Eee… na pewno by pomogli… NA PEWNO?!

Mała dygresja: jak stałem przy okienku jakaś babka zwróciła uwagę dyskretnie pielęgniarce, że pan, który jest strasznie żółty i ma żółtaczkę, siedzi w poczekalni i wszystkiego dotyka, może zarazić dzieci i innych dlatego powinno się go trochę odizolować, pani pielęgniarka jej powiedziała, że się nie da – to jest szpital i trzeba się z tym liczyć. Myślę sobie nie wiem, nie znam się, nie odzywam.

Już wtedy powoli c🤬j mnie strzelał i zaczęło mnie kłuć coś tak z tyłu czaszki i pod językiem, i jakoś tak ręka mi lata, i nóż się w kieszeni otwiera. Zachowałem jednak spokój jak to robią mnisi tybetańscy.

Przy wejściu na odział stoi ochroniarz, ale niech was nie zmyli nazwa, on jest raczej odźwiernym bo niczego broń boże nie ochrania ani nic, tylko drzwi otwiera. Nie pyta się co wnosisz w torbie, plecaku, walizce, niczego nie sprawdza, nie legitymuje – zaufanie to podstawa, szczególnie w dzisiejszych jakże spokojnych latach.
Na mojej lubej przeprowadzono wywiad środowiskowy: co? gdzie? kiedy? i z kim? Ja stałem się jej mężem (najszybszy sakrament), żebym mógł się czegoś dowiedzieć o jej stanie i żeby nie było problemu z wizytami i poszliśmy wszyscy do jej nowego lokum.

Z plusów chodzenia po szpitalu: nie trzeba teraz nosić na butach worków, reklamówek czy kondomów – jak byłem poprzednio to jeszcze był obowiązek, więc myślę – rozwój!

Sale jak za PRL: 3 łóżka, jedno zajęte przez panią z WZW typ C (widocznie można mieszać chorych z różnymi chorobami zakaźnymi), szafki takie sprzed wojny – czyli tak samo jak x lat temu – tutaj brak rozwoju. Przy łóżkach nie ma przycisków do wzywania pielęgniarek bo po c🤬j! Przecież można w nocy po ciemku z buta iść do ich pokoju, no albo się trzeba drzeć. Aaaa i jeszcze szmaty pod oknami bo przeciąg i na łóżku koło okna lepiej nie spać bo ciągnie.
Łazienka w pokoju – luksus. Jest też telewizor na złotówki, no ale co można w polskiej tv oglądać?

Zostawiłem ją tam bidule i do domu poszedłem pierwszy raz od kilkunastu dni się wyspać. Przezornie sprawdzam godziny odwiedzin: od 15.00 do 19.00? czemu tak nie wiem? Ludzie którzy pracują do 16, 17 to się nie nabędą ze swoimi bliskimi no cóż nie wnikam (Dzień później się okazało, że panie pielęgniarki przymykają oko na te godziny więc nie jest aż tak źle).

Przedwczoraj miała testy czy ma mononukleozę czy nie. Wyszedł negatywnie, ale pani doktor mówi, że to o niczym nie świadczy i może mieć mono. WTF? To co to za test? Nie wiem, nie znam się, nie odzywam.
Odwiedzam ją, pocieszam chce się czegoś dowiedzieć co jej jest i tu kolejna niespodzianka: lekarz który ją prowadzi może mi powiedzieć, a jego nie ma i będzie jutro. Dobra jest ok. 17 godzina może miała na rano. Coś mnie jednak tknęło i się pytam pielęgniarki:
- to pani nie wie co jej jest?
- no nie… – k🤬a sobie myślę, to skąd ma wiedzieć co jej może podać albo czego nie dawać?
Moja mnie ciągnie za rękaw bo wie, że zaraz zacznę coś głupiego mówić i idziemy do sali.

Później jak już poszedłem dzwoni do mnie luba w nocy, żebym jej termometr przyniósł. Co k🤬a?! Drewno do lasu będę nosił? Majaczy – pewnie z gorączki. Okazało się, że nie! Nie chcieli jej dawać leków bo im elektroniczny termometr nie pokazywał gorączki – tutaj kolejna niespodzianka jak się okazało później musiał być zepsuty bo miała 38 „z kreskami” i natychmiast wtedy jej coś dali na zbicie temperatury, zaraz po tym jak zaczęła się trząść pod pościelą z zimna i gorączki (Pościel składa się z koca - rocznik 95 i koca - rocznik 85 zawiniętego w poszewkę - ciepełko).

Kończąc, wczoraj znów u niej byłem i o dziwo dalej się kontrolowałem, chyba tylko dla niej, no ale muszę też oddać, że zaczęli się nią lepiej opiekować bo chyba stwierdzili, że nie udaje.
Dzisiaj jakąś godzinę temu lekarz powiedział – mononukleoza czyli internet się nie mylił i my też dobrze zakładaliśmy. Mimo wszystko wolelibyśmy grypę.
Poczekam jak wyjdzie i pójdziemy do tych wszystkich lekarzy, a zwłaszcza pani doktor z ośrodka NFZ i pani laryngolog, żeby im trochę gwoździa zabić, że można się bardziej przyłożyć i słuchać pacjenta co ma do powiedzenia, w końcu tu chodzi o zdrowie ludzi.

Moja luba musi jeszcze siedzieć w tym szpitalu przez kilka dni, bo jej siada wątroba, a ja? Ja jestem za prywatną służbą zdrowia.

P.S. Ta historia jest prawdziwa albo ja mam halucynacje z niedożywienia.

Urodziłem się w Polsce

kamilgar2013-06-06, 11:57
Trzy minutowy filmik, który przedstawia najważniejsze dzieje z historii Polski. Polecam

Powstanie

burzyk19922013-06-05, 22:05
-Przepraszam znasz się na historii ?
-Dlaczego?
-Bo mam powstanie w majtkach

Wycieczka i kot

mamaPszemka2013-06-03, 15:49
Wybrał się facet na wycieczkę po Polsce. W jednym z miast wszedł do sklepu w celu kupienia jakiejś ciekawej suweniry. Sklepik był mały, ale mieściło się w nim chyba wszystko - od pocztówek, przez doniczki i antyki, aż po magiczne kamienie. Facet się rozgląda, nie może się na nic zdecydować. Lecz nagle jego wzrok padł na drewnianą figurkę kota i patrzy na cenę - Figurka kota 10zł, Historia kota - 1000zł. Facet, nie namyślając się długo, wziął figurkę i podszedł do lady. Stary subiekt zapytał:
- Z historią czy bez?
- Daj se pan spokój, biorę kota i wychodzę.
Stary uśmiechnął się pod nosem:
- Tak pan teraz mówi... I tak pan przyjdzie po historię...
Facet nie powiedział już nic, tylko pomyślał, jak można być tak poj🤬ym i płacić 1000zł za jakąś tam historię kota. Zapłacił, podziękował i wyszedł. I nagle zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Idąc z figurką w torbie, usłyszał miauczenie kotów. Potem zobaczył, że idzie za nim jakiś kot. Potem następny. I następny. I jeszcze inny. Z każdego zakamarka wyłaniały się koty i szły za facetem, który kupił figurkę kota. Koleś trochę się przestraszył i zaczął uciekać. Koty za nim. Przyspieszył. Koty za nim. Zwolnił. Koty też zwolniły. Stanął. I wokół niego stanęło kilkaset kotów.
No k🤬a, co jest?! O co w tym chodzi?!
Niewiele myśląc, facet wyciągnął z torby tę figurkę i wrzucił ją do rzeki. Wszystkie koty skoczyły też do wody i wszystkie się utopiły. Facet wytrzeszczył oczy ze zdumienia. Chwilę stał jak wryty, ale nagle pognał w stronę sklepiku, w którym był wcześniej. Wpada zdyszany do środka, a stary subiekt zaczął rechotać.
- Heheheh ehehheh, wiedziałem, że pan przyjdzie po historię...
- Panie! - przerwał facet. - J🤬 tę historię!!! Ma pan może figurkę cygana?

Historia Polskiej mafii

konto usunięte2013-06-01, 12:10
Polska pruszkowska Mafia wybuchła w Polsce 15 lat temu. Skąd się wzięła? Z zapyziałego pruszkowskiego Żbikowa, z podwarszawskich Ząbek, z ulicy Żabiej w Szczecinie, z miasteczka Zawidów pod Zgorzelcem. Wychynęła z mrocznych zaułkówod początku brutalna, żarłoczna i żądna krwi. To o niej ta cykliczna opowieść.

Piotr PytlakowskiRok 1990 - pierwsze głośne strzały. Najpierw 29 maja na szosie katowickiej w miejscowości Siestrzeń z pędzącego samochodu wyrzucono ciała dwóch zastrzelonych mężczyzn. Tak skończyli Lulek i Słoń. Szóstego lipca w motelu George przy tej samej szosie policja zorganizowała zasadzkę na sześciu pruszkowiaków, którzy próbowali wymusić okup za auto ukradzione pewnemu Polakowi z niemieckim paszportem. Towarzyszył mu policjant w cywilnych ciuchach, udający ochroniarza. Gangsterzy zaatakowali policjanta nunczakiem. Ten sięgnął po broń i wystrzelił. Tak zginął Szarak.

Lulek, Słoń i Szarak odeszli na samym początku, nie zdążyli zyskać mołojeckiej sławy. Ale to dzięki nim nazwa Pruszków weszła do obiegu jako symbol polskiej mafii. Politycy jeszcze długo upierali się, że to nieprawda, to zaledwie raczkująca forma przestępczości zorganizowanej. Prawdziwa mafia to Sycylia, no, może jeszcze jej amerykańska odmiana. Spory o nazewnictwo spowodowały, że trochę zbagatelizowano rolę grup przestępczych. Dopiero kiedy ministrem spraw wewnętrznych został w rządzie Jerzego Buzka Marek Biernacki, uznano, że zagrożenie jest realne - w Polsce mafia istnieje.

W strzelaninie w motelu George ranę odniósł niejaki Parasol. Wcześniej świat go nie znał. Ale wystarczyło, że policjant trafił Parasola pociskiem (złośliwi mówili potem, że to był wstydliwy postrzał, bo poniżej pleców), aby anonimowy przedstawiciel grupy pruszkowskiej zyskał rozgłos.

Parasol wyrósł na jednego z przywódców organizacji pod nazwą Pruszków. Obok niego w pierwszym szeregu: Ali, Budzik, Kiełbasa, Pershing, Wańka, Malizna, Kajtek, Krzysiek, Słowik, Bolo. Tylko ten pierwszy uniknął kryminału, bo postanowił odejść z grupy i żyć nie łamiąc prawa, a przynajmniej na niczym go dotychczas nie przyłapano. Kiełbasa i Pershing zginęli zastrzeleni. Pozostali siedzą.

Najpierw banda, potem gang

Styl pruszkowski narzucił bandyta Barabasz (albo Barabas), postrach Żbikowa. Kradł i napadał już w latach 70. Przewodził bandzie, w której - jak wspomina Andrzej Wielondek, były naczelnik wydziału kryminalnego Milicji Obywatelskiej w Pruszkowie - przestępczego fachu uczyli się Dziki, Parasol, Kajtek, Krzysiek, Grzyb, Śledź i Ali. Później dołączyli młodzi, czyli Kiełbasa, Masa i Szarak. Dopiero po latach te pseudonimy stały się sławne. Do tego stopnia weszły do obiegu publicznego, że nazwiska gangsterów nic nikomu nie mówiły, ale ich ksywki kojarzono natychmiast. Media niektóre trochę poprzerabiały i tak zamiast Dzikusa pojawił się Dziki, a zamiast Kiełbachy Kiełbasa. Często pseudonimy nadawali przestępcom policjanci, bo łatwiej rozpracowywało się Bola niż Zygmunta R. Dziad do dzisiaj twierdzi, że nadano mu pseudonim należący do jego brata, nazywanego tak we wczesnej młodości, a dopiero później ochrzczonego Wariatem. Najczęściej pseudonim bandyty miał związek z jego nazwiskiem, czasem z charakterem albo wyglądem (Masa był mężczyzną wielkiej postury).

Barabasz (od biblijnego zabójcy) był prymitywnym i bezwzględnym człowiekiem, ale jedno trzeba mu przyznać - trzymał się grypserskich zasad, zgodnie z którymi w ferajnie obowiązywała swoista lojalność i sprawiedliwość. Główna zasada brzmiała: kto kapuje, ten nie żyje. Banda Barabasza żyła przede wszystkim z włamań. Łupy dość regularnie przepijano w restauracji Urocza w centrum Pruszkowa. - Czasem, kiedy już wyprztykali się z gotówki, płacili biżuterią - wspomina bywalec knajpy. - Na własne oczy widziałem, jak Barabasz za rachunek zapłacił kawałkiem złotej obrączki. Po prostu klapcążkami odciął część, bo wyliczył, że to wystarczy.

W Uroczej bandyci Barabasza zajmowali połowę sali, drugą okupowali milicjanci po służbie. - W Pruszkowie nie było dużego wyboru lokali - wspomina Andrzej Wielondek. Początkowo obie grupy trzymały się oddzielnie, jak na weselu, kiedy rodziny pana młodego i panny młodej zachowują dystans. Ale po kilku półlitrówkach dochodziło do ogólnego zbratania, stoliki łączono i pito wspólnie. - To tłumaczy, dlaczego tak wielu pruszkowskich milicjantów było na "ty" z lokalnymi bandytami - wyjaśnia Wielondek.

Barabasz zginął tragicznie pod koniec lat 80. Pędził swoją Ładą z Pruszkowa do Komorowa, nie wyrobił się na zakręcie i wpadł na drzewo. Pozostawił żonę i syna. Banda, pozbawiona przywództwa, na chwilę przycichła. W Polsce właśnie zmienił się system, krajem rządził pierwszy niekomunistyczny premier, w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych trwały weryfikacje. I w takim gorącym politycznie okresie nagle i niespodziewanie dawna banda Barabasza odrodziła się w postaci nowoczesnego gangu.

Jak to się stało, że lokalnej grupie przestępczej z Pruszkowa pozwolono stworzyć tak rozgałęzioną strukturę, z zarządem, księgowymi i żołnierzami od czarnej roboty? - Może trochę ich zlekceważyliśmy - przyznają policjanci. - A może trafili na podatny grunt?

Jak narodziły się polskie mafie

Grunt dla gangów był podatny, bo trafiły na czas chaosu. Milicja zmieniona w policję dopiero uczyła się nowych obowiązków. Wszelkimi siłami odcinano się od PRL, przy okazji spuszczając ze smyczy tzw. osobowe źródła informacji, czyli agentów milicji i SB w świecie przestępczym. Wielu znanych w latach 90. gangsterów w poprzedniej dekadzie zajmowało się cinkciarstwem (uliczny handel walutami). Wśród waluciarzy SB miała mocną agenturę. Większość esbeków zweryfikowano negatywnie i role się odwróciły, teraz oni stali się agenturą świata przestępczego. Gangsterzy wykorzystywali ich kontakty i znajomości z milicjantami przemianowanymi na policjantów, z prokuratorami, a nawet z sędziami.

Być może głoszona przez niektórych teza, że polską mafię stworzyła Służba Bezpieczeństwa, jest za bardzo spiskowa, ale coś jednak jest na rzeczy. Otóż dzisiejsi gangsterzy w latach 80. dziwnie łatwo wyjeżdżali do Niemiec na wielomiesięczne pobyty. Bez problemów dostawali paszporty w czasach, kiedy nie było to wcale takie proste. Niemiecką mekką dla polskich złodziei były wtedy Hamburg i inne miasta nadmorskie. Bywali tam Nikoś, Wariat, Oczko, Słowik, Kiełbasa i Masa. W tymże Hamburgu już w latach 70. w ramach nadzorowanej przez Służbę Bezpieczeństwa akcji o kryptonimie "Żelazo" dokonywano napadów rabunkowych. Zyski z przestępstw zasilały nielegalną kasę MSW. Dziad w swojej książce ("Świat według Dziada") pisze zagadkowo o tajnej wiedzy swojego brata Wariata na temat afery "Żelazo". Nie podaje szczegółów, ale sugestia jest jasna: Wariat mógł brać udział w akcjach sterowanych przez oficerów SB.

- Istniał dyskretny nadzór ze strony SB nad pruszkowską bandą Barabasza - twierdzi jeden z byłych policjantów z Komendy Rejonowej w Pruszkowie. - To była swego rodzaju opieka. Za czyny, jakie ludzie Barabasza popełniali w latach 80., można było trafić do ciupy na bardzo długo. A oni nie trafiali.

Ulubionym miejscem spotkań chłopców od Barabasza był wspomniany już motel George. Warto wiedzieć, że w jednym z pokoi tegoż motelu stale urzędowali funkcjonariusze SB, mieli tu swój tajny lokal. Jedni o drugich musieli wiedzieć.

Początek lat 90. przyniósł zmiany w kodeksie karnym. - Przestał obowiązywać artykuł, który mówił o zorganizowanej działalności godzącej w interes państwa, i drugi - o niegospodarności w zarządzaniu mieniem społecznym - mówi Marian Duda, emerytowany policjant, były naczelnik wydziału kryminalnego na Pradze Południe. - To stworzyło próżnię, w którą natychmiast weszły gangi.

Na początku lat 90. w Polsce odbyła się międzynarodowa narada przedstawicieli resortów spraw wewnętrznych i sprawiedliwości. Delegaci z Europy Zachodniej pytali, dlaczego Polska nie wprowadza sprawdzonych na świecie narzędzi do zwalczania procederu prania brudnych pieniędzy: prowokacji policyjnej i przesyłki kontrolowanej. Strona polska wyjaśniała, że w społeczeństwie, które właśnie uwolniło się z systemu totalitarnego, takie metody byłyby źle przyjęte. Na dobrą sprawę nie wiadomo, czy taka interpretacja była tylko naiwnością ówczesnych decydentów, czy też stanowiła parawan dla tych, którzy korzystali z braku odpowiednich narzędzi prawnych. Wprowadzono je (a także instytucję świadka koronnego) dopiero w 1997 r. Do tego czasu Polska była potężną pralnią nielegalnej forsy.

Na przełomie lat 80. i 90. uchylono furtkę, dzięki której legalnie sprowadzono do Polski miliony litrów spirytusu z zachodniej Europy. Powstały ogromne fortuny. Zjawisko nazwano aferą alkoholową. I chociaż furtkę zamknięto, transporty wypełnione alkoholem nadal przekraczały granice, teraz już jako kontrabanda. Dla gangów przemyt spirytusu i wprowadzanie go do obrotu w postaci fałszywej wódki stały się złotą żyłą. Gang z Pruszkowa jako pierwszy opatentował własny wynalazek. Po co ryzykować wpadkę na granicy, bezpieczniej po prostu okradać przemytników. Zaczęto na masową skalę napadać na należące do różnych szemranych biznesmenów tiry z nielegalnym spirytusem.

Styl pruszkowski szybko podchwycili gangsterzy z innych części Polski. Przez prawie 10 lat trwała hossa świata przestępczego. Inaczej niż za PRL, przestępcy trafiali teraz na czołówki największych gazet, sponsorowali imprezy, bawili się w vipowskich salach najlepszych klubów, zamieszkiwali w najdroższych apartamentowcach, obok polityków, znanych aktorów i biznesmenów, odpoczywali na egzotycznych wysepkach, weszli do kultury masowej. Mit twardych, bezlitosnych facetów, którzy się niczego nie boją, stał się atrakcyjny w wielu zaniedbanych społecznie środowiskach. Bycie gangsterem wręcz nobilitowało, wydawało się świetnym sposobem na łatwe, choć często krótkie życie. W czasie, kiedy status materialny stał się najistotniejszym wyznacznikiem sukcesu, wielkie pieniądze mafiosów przemawiały do wyobraźni.

Po czym poznać mafiosa

Styl pruszkowski stał się - dosłownie i w przenośni - modny. Dosłownie, bo każdy początkujący bandyta nosił się, jak kazała moda: dresik, adidasik, złote ozdoby. Dopiero po latach dresy zastąpiły skórzane kurtki, a nawet garnitury. Standardowe wyposażenie gangstera początku lat 90. to BMW albo Mercedes, koniecznie z przyciemnianymi szybami. Obowiązkowym atrybutem mafiosa była też broń. Dostęp do niej okazał się powszechny. Towar w postaci pistoletów, karabinów, a nawet granatów oferowano na każdym bazarze. Ceny niewygórowane. Bazarowy arsenał pochodził głównie z przemytu i z magazynów stacjonujących w Polsce jednostek armii radzieckiej. Sołdaci postradzieccy w szaleńczym tempie wyprzedawali wszystko, co mieli na stanie, kiedy było już pewne, że niedługo opuszczą Polskę. Wojsko wyjechało, karabiny przejęły gangi.

Niejaki Kapiszon z Targówka, który za zastrzelenie na początku lat 90. dwóch praskich bandytów (Szajby i Leona) trafił do kryminału, mówi, że kupił sobie pistolet makarow na straganie przy Stadionie Dziesięciolecia. - Dałem Ruskiemu 600 dolarów - twierdzi.

O Szajbie, Leonie i Kapiszonie szybko zapomniano, bo to nie byli gangsterzy z top-listy, ale zaledwie podoficerowie w armii świata przestępczego. Przez kroniki kryminalne lat 90. przewinęło się tysiące takich funkcjonariuszy mafijnych średniego szczebla. Jedni w roli sprawców, inni jako ofiary. Ginęli jak muchy i to przeważnie z ręki własnych kumpli, bo we wzajemnych sporach po broń sięgano równie szybko jak na Dzikim Zachodzie. Policja z ukrytych kamer filmowała ich pogrzeby. Kobiety lamentowały, mężczyźni dyskretnie ronili łzy. Ta rozpacz nie była udawana, podczas pogrzebów silni ludzie przeżywali prawdziwe chwile refleksji. Ale poza murami cmentarza wzruszenie szybko mijało, wszystko wracało do normy. I znów chwytano za broń i naciskano spusty.

Dziad, uważany za przywódcę grupy wołomińskiej, który wśród swoich rozlicznych biznesów miał też zakład kamieniarski, wyliczył kiedyś, że na zmarłych kamratach dorobił się niezłej sumki, bo postawił bodajże siedemdziesiąt nagrobków. Mawiał, że wojna gangsterska w Warszawie to był mały Wietnam.

Wojna na śmierć i życie

Grupy przestępcze swoje nazwy wzięły od miast okalających Warszawę. Lokalni złodzieje z przedmieść stolicy nagle przemienili się w gangsterów działających w związkach mafijnych nazywanych swojsko: Otwock, Żyrardów, Wyszków. Na tej samej zasadzie ochrzczono Pruszków i Wołomin - dwie największe organizacje przestępcze - które początkowo zgodnie ze sobą współpracowały. Niejaki Ceber, który wspólnie z Dziadem prowadził kantor i lombard w Ząbkach, jednocześnie pracował dla grupy pruszkowskiej. Inny wspólnik Dziada Lutek aż do dnia swojej śmierci w 1999 r. (zastrzelony w barze Gama na warszawskiej Woli) krążył między Wołominem a Pruszkowem. Sam Dziad też miał wspólne interesy z pruszkowiakami. W 1992 r. został nawet aresztowany razem ze Słowikiem i Oczkiem - przyłapano ich wraz z transportem nielegalnego spirytusu. Aż nagle w 1993 r. zgoda się skończyła i wybuchła krwawa wojna. Powód? Jak zawsze pieniądze.

Stroną atakującą był przeważnie Wołomin, a właściwie Ząbki. W tym czasie bowiem gangi z prawej strony Wisły podzieliły się na mniejsze struktury. Wołominem rządzili Lutek i Klepak, osobno hasała grupa Kikira, a osobno ludzie Dziada. Do dzisiaj trwają spory, kto tak naprawdę rządził mafią: Dziad czy jego starszy brat, słynny Wariat. To Wariat próbował porwać pruszkowskiego bossa Wańkę i zastrzelić Pershinga. Ksywkę Wariat nadano mu właśnie z powodu gw🤬townego charakteru - decyzje podejmował raptownie i bez specjalnego namysłu. Kiedy zamiast Pershinga postrzelił jego kierowcę i ochroniarza Florka, miarka się przebrała.

Pruszków szukał odwetu. Dopadli Wariata dopiero w 1998 r. - zginął od kul na ul. Płowieckiej, pod sklepem nocnym. Zanim do tego doszło, przez Warszawę przetoczyła się fala wybuchów bomb podkładanych pod auta i knajpy, w ulicznych strzelaninach śmierć poniosło kilkadziesiąt osób. Dziad, który odsiaduje w więzieniu w Piotrkowie Trybunalskim siedmioletni wyrok, z jednej strony narzeka, że to kara za niewinność, ale refleksyjnie zauważa przy okazji, że być może dzięki pobytowi w kryminale uratował życie.

Tego szczęścia nie mieli bohaterowie Pruszkowa: Kiełbasa, Pershing, Dreszowie (ojciec i syn), Junior, Ksiądz, Kciuk, Klajniak, Zwierzak i dziesiątki innych. Ginęli przeważnie z ręki własnych kamratów, tak ostro walczono o władzę. W Pruszkowie było zresztą o co walczyć, bo ta grupa podporządkowała sobie większość przestępczej Polski. Nie bez powodu Jarosław S., ps. Masa, dzisiaj świadek koronny, nazywa gangsterską mapę kraju Polską pruszkowską.

Młodzi w miejsce starych

Mafia rozpełzła się po kraju. Małe lokalne grupy przestępcze kolejno przystępowały do większych struktur. Bossowie Pruszkowa mieli w zwyczaju wspólne wyprawy do innych miast. Wystarczyło, że pokazali się w Szczecinie, Zgorzelcu, Suwałkach czy Lublinie, a już miejscowi gangsterzy na wyścigi deklarowali poddaństwo. Za Pruszkowem szła bowiem legenda. - Bardzo pomogli nam dziennikarze - przyznaje Jarosław S., ps. Masa. - Pisali, jacy jesteśmy groźni, jacy krwawi.

Z Pruszkowem współpracowały m.in.: szczecińska grupa Oczki, lubelska Dziuńka, katowickie Simona i Krakowiaka, Sandokan z Częstochowy, część gangów z Gdańska (poza Nikosiem, który trzymał z wołomińskim Wariatem). Ustalił się następujący podział: Pruszków rządził terenami na zachód, północ i południe od Warszawy; Wołomin nadzorował granicę wschodnią.

Tej mapy już nie ma. Starzy pruszkowscy, jak nazywany jest skazany niedawno prawomocnym wyrokiem zarząd gangu, siedzą, większość starych wołomińskich już w grobach (Lutek, Klepakowie, Kikir, Wariat). Zginęli Simon i Nikoś. Dziad w kryminale. Trwają procesy Oczki (w jednym już został skazany na 13 lat), Krakowiaka, Dziuńka. Natura nie znosi jednak próżni, miejsce starych zajmują młodzi, ale ich kariery nie są tak błyskotliwe. Szybko zaczynają i szybko kończą. Giną w wymianie ognia z innymi młodymi bandziorami albo trafiają za kraty, bo policja już nauczyła się skutecznie z nimi walczyć.

Jedynym z czołówki polskich mafiosów, który ma szansę uniknąć kary, jest słynny Carrington, zwany też królem przemytu. Działał w rejonie Zgorzelca. Nadal tam mieszka.

ORP "ORZEŁ"

husar88222013-05-31, 21:52
zaj🤬e z "onetu"

Na jednym z tych akwenów spoczywa niezidentyfikowany wrak. – Polecenie, by mu się przyjrzeć otrzymała załoga niszczyciela min ORP "Czajka" – wspomina kmdr Nitner. Okręt wracał właśnie z Belfastu, gdzie zakończył służbę w natowskim zespole przeciwminowym. W wyznaczonym miejscu na Morzu Północnym marynarze opuścili z pokładu pojazd podwodny, który nagrał film. – Na głębokości około 70 metrów spoczywa wrak okrętu podwodnego. Ze wstępnych oględzin wynika, że może to być "Orzeł". Zgadzają się pewne elementy jego konstrukcji, no i długość. Poza tym nie mamy informacji, by w tym regionie zaginęły jakieś inne okręty – podkreśla kmdr Nitner. Niezależnie od tego, jest on bardzo ostrożny. – Wrak wymaga szczegółowych badań. Na razie szanse, że to ORP "Orzeł" oceniam na pięćdziesiąt procent – podkreśla.

Wkrótce pewnie będziemy wiedzieć więcej. Na początku czerwca na Morze Północne wyrusza okręt ratowniczy ORP "Lech", wzmocniony specjalistami od hydrografii oraz grupą nurków. Mają oni nagrać kolejne filmy, a potem zejść pod powierzchnię.

ORP "Orzeł" został zbudowany w holenderskiej stoczni De Schelde. Połowa kwoty na ten cel pochodziła ze składek społecznych. – W Polsce udało się wówczas zebrać przeszło osiem milionów złotych – wyjaśnia kmdr por. rez. Sławomir Kudela, historyk Marynarki Wojennej. Do służby okręt wszedł na początku 1939 roku. – W swojej klasie zaliczał się do najnowocześniejszych jednostek na świecie – podkreśla Kudela. Okręt mógł zabrać na pokład 20 torped, przepłynąć bez zawijania do portu siedem tysięcy mil i zejść na głębokość nawet stu metrów. – Była to jednostka oceaniczna. Niektórzy nazywali ją podwodnym krążownikiem – podkreśla Kudela.

We wrześniu 1939 roku ORP "Orzeł" wziął udział w operacji pod kryptonimem "Worek". Miał stawić czoła niemieckim okrętom na Zatoce Gdańskiej. Dowództwo floty planowało też użyć go w akcji przeciwko pancernikowi "Schleswig-Holstein". Ten jednak ostatecznie nie wyszedł z kanału portowego w Gdańsku.

Po kilku dniach ORP „Orzeł” opuścił swoje pozycje i przemieścił się na pełne morze. Dowództwo floty zakładało, że polskie okręty podwodne w skrajnych sytuacjach mogą schronić się w portach Finlandii i Szwecji. Dowódca „Orła” kmdr ppor. Henryk Kłoczkowski zdecydował się jednak płynąć do Estonii. Tam okręt został internowany, Kłoczkowski zaś trafił do szpitala. Wiele wskazuje na to, że symulował chorobę, by uniknąć kłopotliwej sytuacji. Do takiego też wniosku trzy lata później doszedł Polski Sąd Morski w Londynie, który skazał Kłoczkowskiego za dezercję i zdegradował do stopnia marynarza. Jednak jak było naprawdę, do dziś nie wiadomo.

Tymczasem ORP "Orzeł" pod nowym dowództwem kpt. mar. (późniejszego kmdr. ppor.) Jana Grudzińskiego pod koniec września 1939 roku dokonał brawurowej ucieczki z portu w Tallinie. Marynarze obezwładnili estońskich strażników, wywołali awarię prądu na nabrzeżu i pod osłoną nocy wyszli na wody Zatoki Fińskiej. Tam przeczekali dobę, kładąc okręt na dnie, a następnie ruszyli w kierunku Wielkiej Brytanii.

– Było to przedsięwzięcie wręcz karkołomne – podkreśla Kudela. Wcześniej okręt został niemal całkowicie pozbawiony uzbrojenia, Estończycy odebrali też załodze mapy. – Przejście przez Bałtyk udało się dzięki nawigatorowi por. mar. Marianowi Mokrskiemu, który posłużył się starym niemieckim spisem latarń morskich – tłumaczy Kudela. Po 44 dniach rejsu okręt dotarł do Szkocji. Wkrótce wraz z kilkoma innymi polskimi jednostkami rozpoczął służbę u boku Brytyjczyków.

ORP "Orzeł" brał udział w patrolach na Morzu Północnym, eskortował konwój idący do Bergen, zatopił też niemiecki transportowiec "Rio de Janeiro", który przewoził sprzęt i żołnierzy przygotowujących się do inwazji na Norwegię.

23 maja ORP "Orzeł" wyszedł w swój ostatni rejs. Po opuszczeniu portu ślad po nim zaginął. – Najbardziej prawdopodobna, według mnie, hipoteza mówi, że wszedł na pole minowe, o którym Brytyjczycy nie zdążyli go powiadomić – tłumaczy Kudela. Ale są też inne teorie. Zgodnie z nimi okręt miał zostać omyłkowo zatopiony przez sojuszniczą jednostkę holenderską, brytyjski bombowiec bądź podczas wynurzenia został zbombardowany przez niemiecki samolot.

Do dziś zarówno losy "Orła", jak i miejsce spoczywania wraku pozostają zagadką. Wydaje się jednak, że dziś jesteśmy bliżej jej rozwiązania niż kiedykolwiek przedtem.

Niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z wrakiem ORP "Orzeł", czy też nie, wrak najpewniej nie zostanie wydobyty na powierzchnię. – Bohaterów należałoby uczcić, a przy okazji zaapelować do wszelkiego rodzaju eksploratorów, amatorów mocnych wrażeń, by uszanowali miejsce ich spoczynku – podsumowuje kmdr Nitner.






Zarobki w II RP

Vof2013-05-30, 20:57
Panie Marszałku, jak żyć? Ceny i zarobki w II RP.

Przed wojną żyło się lepiej? Na pewno nie wszystkim. Porównajcie, na co byłoby Was stać w dwudziestoleciu międzywojennym i jak długo musielibyście odkładać np. na wymarzony samochód.

Chociaż, w porównaniu ze współczesnym, przedwojenny robotnik klepał biedę, zarobki inteligencji nie różniły się bardzo od dzisiejszych pensji. Takie wnioski można wysnuć, zaglądając do „Małego rocznika statystycznego” sprzed wojny.

W 1939 r. wykwalifikowany robotnik zarabiał miesięcznie 95 złotych, czyli równowartość około 20 ówczesnych dolarów. Za swoją pensję mógł kupić 317 kilogramowych bochenków chleba (średnia cena 30 groszy), 211 kilogramów mąki (średnia cena 45 gr.), 95 kilogramów cukru i 365 litrów mleka (cena 26 groszy). Dziś średnia pensja osoby zatrudnionej w przemyśle to 2,7 tys. netto. W porównaniu z międzywojniem może za to kupić trzykrotnie więcej chleba i mleka (odpowiednio 1080 bochenków i 1022 litry ) oraz czterokrotnie więcej mąki (1350 kilogramów).

O ile w przypadku mężczyzn – robotników różnice w zarobkach wczoraj i dziś są duże, o tyle w przypadku kobiet wręcz astronomiczne... Wprawdzie konstytucja marcowa z 1921 r. gwarantowała kobietom prawa wyborcze, ale na równouprawnienie w kwestii zarobków nie miały co liczyć. Przedwojenna przyuczona do zawodu robotnica zarabiała niecałe 50 złotych, czyli niemal dwukrotnie mniej od dysponującego podobnymi kwalifikacjami mężczyzny. Dziś kobiety zarabiają o 15 procent mniej od mężczyzn, przedwojenna średnia sięgała 60 proc.

Ulica Marszałkowska przed wojną. W stolicy i na Śląsku zarabiało się wtedy najlepiej. Fot.PAP/CAF-reprodukcja

W dodatku kobiety nie dość, że były gorzej opłacane, to pracowały dłużej od mężczyzn. Średnio 30 tygodni w roku, analogiczny wskaźnik dla mężczyzny jedynie 26 tygodni. Choć i tak mieli więcej wolnego czasu od współczesnego zapracowanego Polaka, który AD 2013 przepracuje 35 tygodni.
Inteligent jest bogatszy

Znaczenie lepiej, pod względem finansowym, miewała się wzbudzająca dziś silną nostalgię przedwojenna inteligencja. W Polsce okresu międzywojnia istniały jedynie 32 wyższe uczelnie (uniwersytety, politechniki i akademie), toteż pracodawcy znacznie bardziej cenili wykształcenie. Średnio pracownicy umysłowi inkasowali co miesiąc prawie 280 złotych (panie około 170), czyli ponad dwukrotnie więcej od robotników.

Przy takich zarobkach przedwojenne inteligenckie małżeństwo, w odróżnieniu od robotników, mogło nawet kilka razy w tygodniu pozwolić sobie na jedzenie mięsa. Wołowina i wieprzowina miały w II RP podobne ceny – około 1,5 zł za kilogram.

- W II RP za naprawdę solidną pensję uważano pobory rzędu 250 złotych. Za złotówkę można było zjeść w knajpie dobry obiad – mówi nam dr Marcin Zaremba z Uniwersytetu Warszawskiego.

Jak pod tym względem wypada konfrontacja zarobków elit międzywojnia ze współczesnością? Żyjące w Polsce przed wojną inteligenckie małżeństwo zarabiało łącznie około 450 złotych. Oznacza to, że powstrzymując się od jedzenia i picia, na popularnego w II Rzeczpospolitej Fiata 508 musiało oszczędzać dokładnie przez rok. Za produkowany w Polsce na włoskiej licencji samochód trzeba było zapłacić 5,4 tys. złotych. Natomiast kultowy, tak wówczas jak i dziś, motocykl Sokół 600 był o połowę tańszy.
W 2013 r. średni dochód małżeństwa z wyższym wykształceniem to 5,4 tys. złotych netto. Natomiast najpopularniejsze na polskim rynku auto - Skoda Fabia kosztuje około 40 tys. Nie jedząc i nie pijąc, trzeba na nią odkładać 8 miesięcy.


Polski Fiat 508-I. Fotografia została wykonana w 1934 r. na ul. Długiej w Skarżysku-Kamiennej, Polska. Na fotografii znajduje się Feliks Kozicki. Autor: Jbilski

Komu za sanacji było lepiej?

II RP kochała swoich synów. Zwłaszcza jeśli nosili mundury. W latach 20. od 10 do 15 proc. PKB szło na wydatki wojenne. Dlatego też armia była wyjątkowo pożądanym pracodawcą. Przedwojenny kapral (w raz z dodatkiem na rodzinę, jeśli ją miał) zarabiał miesięcznie 167 złotych. Oficer w stopniu kapitana przynosił do domu co miesiąc 400 złotych.
Nie najgorzej miewali się też inni mundurowi. Komisarz policji miał pensję w wysokości 335 złotych. I chyba serce mu się krajało gdy do aresztu zgarniał prostytutkę. Najtańsze panie lekkich obyczajów za pojedynczą usługę liczyły sobie 1,5 zł.

Dostatnie centrum i biedna ściana wschód

Ponad 70 letni rocznik statystyczny pozwala stwierdzić, że najdostatniej żyło się w Polsce centralnej. Najwyższe zarobki zgłaszały do GUS-u województwa kieleckie, lubelskie, łódzkie, warszawskie i białostockie. Przeciętnie do kieszeni robotnika wpadały tam 104 złote miesięcznie. Najgorzej było w województwach wschodnich. W okolicach Nowogrodu i Wołynia płace sięgały ledwo 63 złotych miesięcznie.

Choć granice Polski poprzestawiał XX wiek, są jednak rzeczy, które się nie zmieniły. Oddzielnymi wyspami – jak i dziś – były Warszawa i Śląsk. W stolicy Mazowsza robotnicza pensja sięgała 160, a na Śląsku około 120 złotych.

Niewiele zmieniło się też, jeżeli chodzi o wiek najlepiej zarabiających. W międzywojniu na szczycie zarobkowej drabiny byli ludzie urodzeni między 1871, a 1895 rokiem, przed wojną dobiegający 50. Dziś największe pensje odnotowują na kontach ludzie pomiędzy 36., a 40. rokiem życia – beneficjenci historycznych i gospodarczych przemian końca XX wieku.
Witam.
Poniżej przedstawiam osobiste pistolety wodzów Trzeciej Rzeszy i "Ojca Narodu"- Stalina.
Nie wrzucam tego do "dokumentalnych-historycznnych" bo jest to raczej ciekawostka, jak temat dokumentalny.

1. Adolf Hitler.


2.Hermann Göring.


3. Heinrich Himmler.

Jako ciekawostkę podaję linka do licytacji orginalnej spluwy Himmlera, cena była wysoka, ale na zdjęciach można dokładnie przyjżeć się fachowej robocie i grawerce.
http://www.rockislandauction.com/viewitem/aid/58/lid/1491

4. Józef Stalin

Oznaczenia wiekowe materiałów są zgodne z wytycznymi
Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji

Oświadczam iż jestem osobą pełnoletnią i wyrażam zgodę na ukrycie oznaczeń wiekowych materiałów zamieszczonych na stronie
Funkcja pobierania filmów jest dostępna w opcji Premium
Usługa Premium wspiera nasz serwis oraz daje dodatkowe benefity m.in.:
- całkowite wyłączenie reklam
- możliwość pobierania filmów z poziomu odtwarzacza
- możliwość pokolorowania nazwy użytkownika
... i wiele innnych!
Zostań użytkownikiem Premium już od 4,17 PLN miesięcznie* * przy zakupie konta Premium na 6 miesięcy. 6,00 PLN przy zakupie na jeden miesiąc.
* wymaga posiadania zarejestrowanego konta w serwisie
 Nie dziękuję, może innym razem