Julka – najnowszy produkt masowej hodowli pokolenia, które potrafi zemdleć na sam dźwięk budzika. Osiem godzin pracy to dla niej horror, bo przecież jej manicure hybrydowy cierpi od samego faktu, że musi dotknąć klawiatury. Niczym się nie interesuje, nic nie umie, nic nie chce. Nle to oczywiście nie lenistwo, tylko „depresja”, tak elegancko ochrzczona etykietką, żeby nikt nie śmiał nazwać rzeczy po imieniu.
Kiedyś młody człowiek marzył, żeby coś zbudować, mieć rodzinę, zostawić po sobie ślad. Dziś Julka marzy, żeby jakiś „książę” przyniósł jej lattę sojowe i „pasję” zapisaną na TikToku. A skoro Lewica szepnęła jej do ucha, że państwo wszystko jej da. Od mieszkania, przez terapię, aż po uśmiech na twarzy – to ona w to wierzy jak dziecko w Świętego Mikołaja.
Problem nie w Julce jednej, tylko w całym pokoleniu, które ma ambicje topione w bubble tea i kompetencje ograniczone do scrollowania Instagrama. To już nie kryzys gospodarczy, to kryzys cywilizacji.