📌 Ukraina ⚔️ Rosja Tylko dla osób pełnoletnich - ostatnia aktualizacja: Wczoraj 23:53
Zapomniany wybawca

Śląscy mężczyźni jechali też w bydlęcych wagonach w drugą stronę: do pracy w kopalniach Kazachstanu i Syberii

Podporucznik Ludowego Wojska Polskiego ocalił w 1945 roku kilkudziesięciu mężczyzn spod Lublińca na Górnym Śląsku. Gdyby spóźnił się o jeden dzień, Sowieci wywieźliby ich na białe niedźwiedzie.

Podporucznik nazywał się Augustyn Uflik i miał 29 lat. O ratunku, z którym przyszedł mieszkańcom swoich rodzinnych stron, nikt publicznie nie mówił przez 64 lata. Aż do soboty 31 stycznia 2009 roku.
Klara Uflik ze zdjęciem swojego męża Augustyna, fot. Henryk Przondziono

Wierzący harcerz
Rozmawiamy z żoną Augustyna, Klarą Uflik. Sam Augustyn zmarł w 1994 roku. – Mój August był głęboko wierzącym człowiekiem i był harcerzem. I tą przysięgą harcerską, którą złożył w młodości, kierował się przez całe życie. Przed wojną został nawet harcmistrzem – wspomina Klara. – Po maturze skończył podchorążówkę i został podporucznikiem.

Mieszkał w Koszęcinie pod Lublińcem. Dziś ta wieś jest znana jako siedziba Zespołu Pieśni i Tańca "Śląsk". Augustyn nie chciał jednak podpisać volkslisty, a za to na Śląsku można było trafić do obozu koncentracyjnego. Chłopak uciekł więc ze Śląska w głąb Polski, do Generalnej Guberni. – Ukrywał się tam, ale w końcu Niemcy go znaleźli i aresztowali – kiwa głową Klara. – Mieli go wysłać do Auschwitz, ale nie zdążyli. Bo akurat wtedy dwóch braci mojego męża Niemcy wcielili do Wehrmachtu. Ze względu na rodzinę mój August został więc zwolniony z więzienia – wspomina.
Do końca wojny chłopak, były oficer Wojska Polskiego, rozładowywał węgiel z wagonów jako robotnik przymusowy.

Dziadek z Wehrmachtu

Bracia Augustyna trafili do Wehrmachtu, bo zdecydowali się przyjąć volkslistę. Mieszkańcy centralnej i wschodniej Polski czasem obruszają się, słysząc, że Ślązacy i mieszkańcy Pomorza przyjmowali w czasie okupacji niemiecką listę narodowościową. Starsi od razu porównują ich do folksdojczów z centralnej Polski, którzy akurat rzeczywiście bywali renegatami i sprzedawczykami. Tymczasem na terenach "wcielonych do Rzeszy" było inaczej. Odmowa przyjęcia volkslisty była tu bohaterstwem. Kto się na to odważył, był często wywożony do obozu koncentracyjnego. Miał szczęście, jeśli Niemcy poprzestali na odebraniu mu domu. Jak wymagać takiego bohaterstwa od ludzi, którzy mieli małe dzieci? Dlatego wielu Pomorzan i Ślązaków poczuło się dotkniętych, kiedy poseł Jacek Kurski atakował Donalda Tuska za jego "dziadka z Wehrmachtu".

Kurski być może nie wie, że do podpisywania volkslisty zachęcał Ślązaków w audycjach radiowych nawet... polski rząd na uchodźstwie generała Sikorskiego. To samo powtarzał biskup katowicki Stanisław Adamski. Chodziło im o to, żeby polska ludność przetrwała na Śląsku do końca okupacji. To miało pomóc w powojennym powrocie Śląska do Polski.

Większości Ślązaków niemieccy urzędnicy przydzielili volkslistę nr 3. Hitlerowcy nie uznawali ich za Niemców. Trójka oznaczała tubylców, którzy są co prawda troszkę spolonizowani, ale nadają się w przyszłości do zgermanizowania. Takiego niepełnego Niemca według prawa można było jednak wcielić do Wehrmachtu i wysłać na front.

A jednak volkslista, która ratowała życie Ślązakom w czasie okupacji, przyczyniła się do ich tragedii w 1945 roku.

Ślązak, czyli Niemiec

19 stycznia 1945 roku przez Koszęcin przetoczył się front. Niemcy uciekali przed Armią Czerwoną. Augustyna sowiecka ofensywa zastała pod Kłobuckiem. – Mąż opowiedział mi, że przy przejściu frontu bardzo przeżył spotkanie z dwoma młodymi chłopcami w niemieckich mundurach. Prosili po polsku o pomoc. Byli spod Opola – wspomina Klara Uflik. Opole po raz ostatni należało do Polski we wczesnym średniowieczu, potem było już tylko czeskie, austriackie lub pruskie. – A mimo to oni mówili czystym, literackim polskim, a nie tylko gwarą. Mąż z kolegami już wyciągali im cywilne ubrania, ale nie zdążyli. Weszli Sowieci. Wyprowadzili tych chłopców na zewnątrz. Zebrani usłyszeli strzały. Mój mąż, kiedy mi to opowiadał parę lat później, płakał – mówi Klara.

W kwietniu 1945 roku, po przejściu frontu, Augustyn dostał powołanie do Ludowego Wojska Polskiego. Służył w Częstochowie.

Wkrótce zaczęły się wywózki Ślązaków, uznanych przez władze za Niemców. Wielu trafiło do Niemiec. Śląscy mężczyźni jechali jednak też w bydlęcych wagonach w drugą stronę: do pracy w kopalniach Kazachstanu i Syberii. Sowieci kompletnie nie przejmowali się rozróżnianiem niuansów między volkslistami z numerami 2, 3 lub 4. Wywozili jako Niemców nawet byłych więźniów hitlerowskich obozów koncentracyjnych, weteranów powstań śląskich i śląskich żołnierzy AK. W kopalni "Bobrek" w Bytomiu i "Prezydent" w Chorzowie Sowieci otoczyli całe załogi zmianowe górników, zaprowadzili ich pod lufami karabinów prosto na dworzec i wysłali na Wschód. – Taki los spotkał mojego wujka Jana z Bytomia, który czuł się Polakiem – mówi Klara Uflik. – Wujek pewnego dnia nie wrócił z szychty do domu. A ciotka Helena została z sześciorgiem dzieci bez środków do życia – wspomina.
Historycy szacują, że wywiezionych do pracy na Wschodzie Ślązaków mogło być nawet 90 tysięcy. Większość z nich zmarła tam z wyczerpania.

Ocaleni murują

Ich los miało też podzielić kilkudziesięciu mężczyzn z ziemi lublinieckiej. Latem 1945 roku siedzieli już w więzieniu w Częstochowie i czekali na transport na Wschód.

Trzydziestu z nich pochodziło z Koszęcina. Ponieważ pozostali mężczyźni nie wrócili z wojska, czy to niemieckiego, czy też z Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, we wsi zostały tylko kobiety, dzieci i starcy. – Mój August akurat przyjechał w mundurze podporucznika na przepustkę do domu. Dowiedział się o tej strasznej tragedii i zaraz zawrócił do Częstochowy, żeby sąsiadów ratować – mówi Klara.

W Częstochowie Augustyn tłumaczył, gdzie się dało, że przeznaczeni do wywózki są Polakami, że każdy z nich mówi po polsku. Był oficerem Ludowego Wojska Polskiego, a to już coś znaczyło. Pewnie uruchomił wszystkie znajomości, które zdążył już sobie w Częstochowie wyrobić. Jego zdecydowanie przyniosło efekt. Brama częstochowskiego więzienia otworzyła się i mężczyźni z ziemi lublinieckiej wyszli wolni na zewnątrz.

Ilu ich było? – Lista z nazwiskami zaginęła. Wiemy dziś tylko, że było ich kilkudziesięciu – mówi radny Edward Wieczorek.

W tej grupie było około trzydziestu koszęcinian, między innymi właściciel restauracji, pan Lesz, rolnik, pan Sobala, piekarz, pan Zuk. Z Częstochowy wrócili pieszo. Augustyn przyprowadził ich do samego Koszęcina, wciąż ubrany w mundur.

Wiele osób widziało film "Patriota" z Melem Gibsonem. Ostatnia scena, w której podwładni odbudowują drewniany dom swojego dowódcy, wydaje się zbyt patetyczna. Tymczasem w Koszęcinie coś podobnego zdarzyło się naprawdę. – Niemcy spalili podczas wycofywania się z Koszęcina stodołę rodziny Uflików. Odbudowali ją im sami sąsiedzi, z wdzięczności za uratowanie życia. To porządna, murowana stodoła, stoi do dzisiaj – mówi Klara.

Z wojska Augustyn odszedł w październiku 1945 roku. W pociągu, którym dojeżdżał na studia, poznał Klarę. Zakochał się w niej. Pobrali się, mieli córkę i dwóch synów. Po skończeniu ekonomii Augustyn pracował w centrali handlowej w Katowicach, a na emeryturze znów osiadł w rodzinnym Koszęcinie. Zmarł przed 15 laty.

Przez pół wieku komunizmu nie wolno było publicznie mówić o wywózkach Ślązaków na Wschód. Wyczyn Augustyna Uflika też uległ więc zapomnieniu. Pamiętali o nim z wdzięcznością tylko zgarbieni staruszkowie. Niedawno umarli ostatni z nich.

Pewnie już nikt by dzisiaj nie pamiętał o tej sprawie, gdyby nie pasja radnego Edwarda Wieczorka. Razem z historykiem Janem Myrcikiem dotarli do szczegółów historii podporucznika Uflika. Dzięki temu 31 stycznia Rada Gminy uroczyście ogłosiła Augustyna Uflika Zasłużonym dla Gminy Koszęcin.

Tak wiem, że artykuł mało "bohaterski", jednak warto drodzy rodacy spoza Śląska przeczytać go. Pewnie wam te Ludowe Wojsko Polskie nie spasuje...
W niedzielę 20 sierpnia 1939 roku w Katowicach odbył się pogrzeb Wojciecha Korfantego. Tego wybitnego polityka i przywódcę III powstania śląskiego żegnały tłumy ludzi. Wraz z Jego śmiercią lud śląski żegnał postać, która uosabiała walkę o polskość tej ziemi. Korfanty był dla wielu Ślązaków postacią, która symbolicznie broniła Ich przed Niemcami. Dlatego, gdy równo dwa tygodnie później do Katowic wkroczyły wojska niemieckie wielu ludzi roniło łzy na mogile Wojciecha Korfantego.
Ta śmierć nie jest do dziś wyjaśniona. Gorąca dyskusja na ten temat wybuchła jeszcze w przeciągu ostatnich dwóch tygodni istnienia II RP. Korfanty odszedł 17 sierpnia 1939 roku w szpitalu Św. Józefa w Warszawie. Jego stan od kilku dni był beznadziejny. Nie pomogła transfuzja krwi. Wielu uważało, że ten wybitny przywódca śląskiej chadecji został otruty jeszcze w więzieniu a ściany Jego celi nasączono arszenikiem.
Prawda była taka, że Wojciechowi Korfantemu z sanacyjną władzą po drodze nie było. Przez lata zarzucano Mu, że nie do końca chciał wierzyć w zwycięstwo III powstania śląskiego oraz to, że sprzeniewierzył pieniądze powierzone Mu przez polskie władze na organizowanie i wspieranie polskiej propagandy w okresie plebiscytowym na Śląsku. Był On wówczas polskim komisarzem plebiscytowym.
Bez względu na to jakby na te zarzuty nie patrzeć już w latach 20-tych na Górnym Śląsku rósł Jego mit. Ale i to przysparzało Mu wrogów. Do największych należał piłsudczykowski wojewoda śląski Michał Grażyński.
Kariera polityczna Korfantego w kraju zakończyła się w nocy z 9 na 10 września 1930 roku gdy poseł Korfanty został aresztowany i wraz z wieloma innymi opozycjonistami osadzony w twierdzy w Brześciu nad Bugiem. Mimo uniknięcia procesu brzeskiego Korfanty obawiając się szykan w połowie lat 30-tych wyjechał do Czechosłowacji. Na emigracji włączył się aktywnie we współpracę z Ignacym Paderewskim we Froncie Morges. Mimo swego wygnania gorąco obserwował sprawy w kraju przyjmując jesienią 1937 roku funkcję prezesa nowo powstałego Stronnictwa Pracy. Z uwagi na nieobecność w Polsce zastępował Go Karol Popiel.
U schyłku roku 1938 Korfanty przeniósł się z Pragi do Francji ale tu nie zagrzał długo miejsca. Wydarzenia jakie rozgrywały się na arenie europejskiej i pogorszenie stosunków polsko-niemieckich spowodowały, że prezes SP postanowił po czterech latach wrócić do Ojczyzny. Przyjaciele stanowczo Mu to odradzali. Po koniec kwietnia 1939 roku tuż przed odjazdem do Polski Korfanty spotkał się po raz ostatni w Paryżu ze swoim przyjacielem-emigrantem politycznym Hermanem Liebermanem. Ten tak oto opisywał w pamiętniku owe spotkanie :
” Usiłowałem Mu tę podróż wyperswadować.
- Uwięzią Pana i Bóg wie jak długo Pana przetrzymają. Tak Pana nienawidzą. Czy naprawdę Ojczyźnie potrzebny jest Pański pobyt w więzieniu?- Korfanty zamyślił się i zawahał. Przez chwilę wydawało mi się żem Go przekonał ale za chwilę potrząsnał głową i odparł energicznie
- Wobec niebezpieczeństwa, które Polsce grozi ja muszę być w kraju ze wszystkimi.”
Jak słusznie przewidział Lieberman Wojciech Korfanty już na początku maja 1939 roku znalazł się na warszawskim Pawiaku. Tu spędzał ostatnie miesiące swego życia. I tu właśnie pogarszał się z dnia na dzień stan Jego zdrowia. Bardzo chory opuścił więzienne mury 20 lipca 1939 roku. Być może czuł, że nie będzie Mu dane stanąć do walki w obronie polskiego Śląska. Agonia rozpoczęła się 16 sierpnia. Zmarł na łóżku szpitalnym rankiem następnego dnia w otoczeniu żony i dzieci. Dla Ślązaków była to ogromna strata i cios. Przez ostatnie dwa tygodnie sierpnia zarzucano władzom małostkowość. Zarzucano sanacji, że tak wybitnego Męża Stanu prawie na łożu śmierci wsadzono za kratki a oskarżenia o celowe otrucie były coraz głośniejsze. Wskutek wybuchu wojny tajemnicza śmierć sprzed 71 lat powstańczego dyktatora pozostała niewyjaśniona. Dwa tygodnie później, w pierwszą niedzielę wojny Śląsk zyskał nowych bohaterów ale pamięć o Wojciechu Korfantym oraz o Jego smutnym końcu życia przetrwała.
Przykład Korfantego oraz powstałe wokół Jego osoby spory i tragiczny koniec pokazują, że sprawdza się powiedzenie ” Historia kołem się toczy „. Dzisiejsi politycy, jak Ci w dwudziestoleciu międzywojennym też wzajemnie wypominają sobie stare sprawy ( no może do więzień siebie nawzajem nie wsadzają) i zapominają, że kiedyś byli razem a dziś małostkowość i obustronna niechęć Ich podzieliła.
Dopisze więcej w komentarzach. Zajumane ze polskie-piekielko.blog.onet.pl/2010/08/17/smierc-powstanczego-dyktatora/

Cała prawda o raportach i testach

konto usunięte2014-06-24, 21:49
Tekst nie jest mój, jest w 100% zerżnięty ze strony Auto świata .

Statystyki usterkowości są bardzo cenne z punktu widzenia... producentów samochodów. Model, który dobrze wypada w raporcie usterkowości, łatwiej znajduje nabywców. W tym biznesie krążą ogromne pieniądze. Tak duże, że producentom raportów i samochodów opłaciło się dogadać ze sobą. Kto nie płaci, ten frajer – jego auta (na papierze!) psują się częściej niż inne

Już kilka lat temu opisywaliśmy, jak tworzone są raporty usterkowości przez najważniejsze niemieckie organizacje. Wystarczyło zadać sobie trochę trudu i dopytać, jak zbierane są dane do poszczególnych rankingów, żeby wiedzieć, że raporty te są pełne dziur, a warte są cokolwiek tylko z punktu widzenia osoby, która dobrze zna zasady ich powstawania.

W ciągu paru lat sporo się jednak zmieniło. Na gorsze! Interesy robione pomiędzy firmami i organizacjami wzięły górę nad dobrem klienta. O problemie zrobiło się głośno przy okazji afery, jaka wynikła na początku roku, kiedy okazało się, że ADAC, uchodzący nie tylko w Niemczech za instytucję zaufania publicznego, drugi co do wielkości automobilklub na świecie, od lat ordynarnie oszukiwał przy prowadzonych przez siebie konkursach na ulubione auto niemieckich kierowców.

O tym, kto dostanie Żółtego Anioła – nagrodę niezwykle pożądaną wśród producentów aut – decydowały nie głosy publiczności, ale kalkulacja funkcjonariuszy automobilklubu, którzy zabiegali o względy koncernów motoryzacyjnych. Niemal od razu pojawiły się podejrzenia, że również inne rankingi i testy prowadzone przez ADAC mogą nie być wiarygodne.

Lipny ranking niezawodności
Sztandarowym produktem ADAC jest od lat ranking niezawodności aut tworzony na podstawie sprawozdań pomocy drogowej organizowanej przez automobilklub. Fachowcy od dawna podchodzili do niego z rezerwą. A wszystko to za sprawą przyjętej jakiś czas temu metodologii zbierania wyników. Otóż do statystyk nie trafiały wcale wszystkie interwencje pomocy drogowej, a jedynie wybrane, spełniające określone kryteria.

Już od wielu lat ADAC oferuje swoje usługi nie tylko klientom indywidualnym, ale też producentom i importerom aut. Zwykle bywa tak, że kierowca w razie usterki auta dzwoni na numer usługi assistance organizowanej przez producenta auta – w Niemczech w takiej sytuacji na miejsce bardzo często podjeżdża pomoc drogowa w barwach ADAC. Tyle że wtedy interwencja jest opłacana przez producenta lub importera auta i... nie trafia do statystyki awaryjności.

Ponadto w zestawieniach pomijane są auta za młode, za stare, występujące w zbyt małej liczbie na niemieckim rynku, a także interwencje realizowane przez podmioty współpracujące z ADAC. Można produkować najgorsze, najbardziej awaryjne samochody, jakie występują na rynku – a i tak w raporcie awaryjności wypadną one na „zielono”. Trzeba tylko wiedzieć, z kim podpisać umowę na ich holowanie. Dla producentów samochodów to niewątpliwe poważny argument, żeby współpracować z ADAC.

O skali procederu dobitnie świadczą konkretne liczby. W 2007 roku spośród ok. 3,8 mln interwencji pomocy drogowych ADAC do statystyk awaryjności trafiło ok. 400 tys. To jednak nie było ostatnie słowo automobilklubu. W 2012 roku interes z producentami aut kręcił się jeszcze lepiej: na 4,17 mln wyjazdów trafiło do statystyk zaledwie 168 tys. interwencji.

Przyczyny pozostałych 96 proc. wyjazdów pomocy drogowych dyskretnie przemilczano. Dobitnym przykładem tego, jak niedoskonały jest ranking niezawodności prowadzony przez ADAC, jest gigantyczna wpadka Mercedesa sprzed kilku lat. Przypomnijmy: niemiecki producent wprowadził do kilku swoich modeli nowy silnik Diesla o wewnętrznym oznaczeniu OM651. Jak się później okazało, poza mnóstwem zalet, nowa jednostka miała też poważną wadę: niedopracowany układ wtryskowy.

W szczytowym momencie kryzysu, w 2009 roku, nowe Mercedesy padały jak muchy – według nieoficjalnych przecieków psuło się ok. 4500 aut tygodniowo (!), usunięcie usterek kosztowało koncern ok. pół miliarda euro. Co na to statystyka awaryjności? Nic! Reputacja Mercedesa jako marki aut solidnych i niezawodnych nie ucierpiała zanadto na tej historii: w 2009 roku Mercedes klasy E wypadł prawie idealnie (6. miejsce w swojej klasie), a w 2010 – wręcz koncertowo – 3. miejsce! Dla zainteresowanych: na łagodne traktowanie ADAC mogą też liczyć firmy (klienci ADAC): Cadillac, Chevrolet, Citroën, Ford, Honda, Hyundai, Jaguar, Kia, Land Rover, Nissan, Opel, Peugeot, Smart oraz Volvo. Wartość merytoryczna raportu spadła więc niemal do zera.

Dane z przeglądów
W europejskich mediach równie chętnie co statystyki ADAC cytowane są rankingi Dekry i TÜV-u. Dane do ich tworzenia zbierane są na obowiązkowych przeglądach aut – w Niemczech przeprowadzanych co dwa lata. Odnotowuje się w nich usterki z podziałem na „drobne” i „poważne”.

Bystry czytelnik już wie, że raporty te nie uwzględniają wszystkich usterek, jakie pojawiają się w samochodach, a jedynie te, które stwierdzono w dniu obowiązkowego przeglądu, i to tylko te, które w jakikolwiek sposób mają wpływ na bezpieczeństwo jazdy i zanieczyszczenie środowiska – diagnosta nie sprawdza przecież, czy np. działa szyberdach.

Po co miałby to robić? W szczególności zaś raporty te nie uwzględniają tych awarii, które spowodowały unieruchomienie samochodu na drodze. Zanim bowiem zepsuty samochód trafił na przegląd, został zawieziony przez pomoc drogową do warsztatu i naprawiony – ale o tym diagnosta nie musi ani nie potrzebuje wiedzieć.

Socjologia czy technika
Raporty dotyczące usterek z obowiązkowych przeglądów często stanowią bardziej podstawę do rozważań socjologicznych, a nie technicznych. Dlaczego? Często zupełnie różnie wypadają w nich auta technicznie i jakościowo identyczne, produkowane w tych samych fabrykach, ale adresowane do różnych odbiorców. Czy to znaczy, że te raporty są bezużyteczne?

Wcale nie: z nich dowiadujemy się bowiem, w jakim stanie (statystycznie) są egzemplarze aut wybranej marki i modelu. Stąd np. niezmiennie od lat wysokie notowania aut Porsche – ich właściciele nie majsterkują sami, stać ich na pedantyczny serwis, który dba o zachowanie samochodu w odpowiednim stanie. W niezłym stanie (statystycznie) są też modele wybierane przez emerytów (to zjawisko obserwuje się także w Polsce, niech przykładem będzie Renault Thalia – znacznie łatwiej o dobry egzemplarz tego modelu niż w przypadku Renault Clio), zaś modele chętnie kupowane z drugiej ręki przez młodych ludzi na dorobku albo wybierane jako samochody „do zajeżdżenia” wypadają w raportach usterkowości gorzej.

Nie do końca jednak oddaje to stan używanych samochodów sprowadzanych przez handlarzy do Polski: te są bowiem z reguły bardziej zużyte i z różnych przyczyn wybrakowane. Dla większości importerów głównym kryterium opłacalności jest cena – kupuje się głównie auta powypadkowe lub wyjątkowo wyeksploatowane. Warto też wiedzieć, że Dekra ocenia w swoim rankingu wyłącznie auta o przebiegu do 200 tys. km, czyli takie, które trafiając na polski rynek, mają na liczniku zwykle o 100 tys. km mniej po interwencji oszusta.

Zależy, jak się psuje
Miejsce danego modelu w statystyce awaryjności zależy w dużej mierze nie od tego, czy auto się psuje (bo każde jakoś się psuje), ale jak się psuje. Jeśli samochód zepsuł się w trasie z powodu usterki układu wtryskowego, to nawet jeśli właściciel zapłacił za naprawę kilkaset czy kilka tysięcy euro, usterka ta może nie „zasilić” ani bazy danych Dekry czy TÜV, ani ADAC.

Dlaczego? To proste – zwykle pierwszym objawem zbliżającej się katastrofy jest zapalenie się kontrolki check engine i włączenie trybu awaryjnego. Z reguły jednak samochód w takim stanie może o własnych siłach „doczłapać się” do serwisu. W takiej sytuacji usterka nie zostanie jednak odnotowana ani w statystykach prowadzonych przez operatorów pomocy drogowych, ani przez organizacje nadzoru technicznego.

Jeżeli samochód trafi do warsztatu autoryzowanego, informacja o niej wyląduje w zestawieniach prowadzonych przez producenta lub importera aut danej marki – ale te są pilnie strzeżoną tajemnicą. Przecieki z takich baz danych zdarzają się rzadko. Osoby mające do nich dostęp podpisują cyrografy, które skutecznie powstrzymują od przesadnego gadulstwa. Czy to znaczy, że wiarygodnych statystyk dotyczących aut różnych marek nie ma wcale? Ależ skąd, są – choć ich dane pozostają utajnione.

Z takich rankingów korzystają m.in. firmy ubezpieczeniowe oferujące produkty „gwarancjopodobne”. Ponieważ z takich programów korzystają też sprzedawcy nowych aut (opcja przedłużenia gwarancji to właśnie przykład takiego ubezpieczenia), trafiają do nich dane zbierane również przez autoryzowane serwisy, dotyczące m.in. napraw wykonywanych jeszcze na gwarancji. Liczba wybrańców mających dostęp do takich zestawień nie jest jednak duża, a uczestnicy programów dbają, żeby nie dochodziło do przecieków. Chodzi przecież o to, żeby nie odstraszać potencjalnych nabywców nowych samochodów.

Testy długodystansowe
Długodystansowe testy nowych aut prowadzone przez redakcje motoryzacyjne też nie dają wystarczających podstaw do wyciągania ogólnych wniosków w kwestii jakości konkretnych modeli. Tylko nieliczne gazety mogą sobie pozwolić na zakup pojazdu jako „tajemniczy klient” – zwykle pojazdy do testów przekazywane są przez producentów.

A to oznacza, że mogą to być egzemplarze starannie dobrane (lub wręcz przygotowane na potrzeby testów) i otoczone szczególną opieką serwisową. Jeśli takie auto trafi do serwisu na rutynowy przegląd lub wymianę oleju, to mechanicy po cichu mogą też wymienić wszystkie te elementy, które potencjalnie mogłyby sprawiać problemy. Mimo takich zabiegów wpadki i tak się zdarzają. Z punktu widzenia potencjalnego nabywcy najciekawsze mogą być wnioski z rozbiórki takiego auta po zakończeniu testu – fachowcy mogą ocenić stopień zużycia poszczególnych podzespołów i oszacować w ten sposób jego trwałość.

Warto jednak pamiętać, że takie samochody eksploatowane są z reguły w specyficzny sposób, inny niż przeciętne egzemplarze tego modelu. Ponieważ mało kto zainteresowałby się wynikami testu auta sprzed 10 lat o przebiegu 100 tys. km, samochody muszą w bardzo krótkim czasie pokonywać ekstremalne przebiegi. Wbrew pozorom, czasem im to służy. Np. niektóre volkswagenowskie silniki TSI bardzo źle znoszą częste rozruchy na zimno – zamontowane w nich wadliwe napinacze przez pierwszych kilka sekund nie napinają wystarczająco łańcucha rozrządu, przez co element ten przedwcześnie się zużywa, w efekcie demolując silnik.

W żadnym teście długodystansowym ta usterka się nie ujawniła – nie miała prawa, bo takie auta praktycznie nie stygną! W pojazdach przeciętnych użytkowników, które przejeżdżają czasem zaledwie kilka, kilkanaście kilometrów dziennie, taki problem może wystąpić już po 30 tys. km. To samo dotyczy częstych kłopotów z filtrami cząstek stałych. Choć zwykli użytkownicy je przeklinają, testerzy nie znają tego problemu. Nic w tym dziwnego – w intensywnie eksploatowanych samochodach filtr ma się kiedy „przedmuchać”, szczególnie że kierowcy testowi z reguły mają bardzo ciężką nogę.

Rankingi zadowolenia
W krajach anglosaskich bardzo popularne są rankingi zadowolenia klientów poszczególnych marek lub modeli aut, np. firmy badawczej J.D. Power. To także cenne źródło wiedzy o samochodach, ale również o ich użytkownikach, a przede wszystkim o poziomie obsługi klienta w autoryzowanych serwisach oraz salonach danej marki.

Niestety, w Polsce żadna firma badawcza nie prowadzi takich badań na reperezentatywnej próbie użytkowników. Jak w takiej sytuacji wyrobić sobie wiarygodną opinię o konkretnym modelu samochodu czy opony? Najlepszą metodą jest po prostu korzystanie z wielu źródeł. Zawsze warto poszukać opinii użytkowników danego modelu umieszczanych na specjalistycznych forach.

Autor:
Maciej Brzeziński, Piotr Szypulski

BOTANIK STANISŁAW TOŁPA I JEGO LEK NA RAKA Z TORFU

konto usunięte2014-06-24, 12:07


Laboratorium Pracowni Biologii i Biochemii Torfu Akademii Rolniczej zostało sparaliżowane. Mimo wysiłków milicjantów nie sposób było wejść do budynku oblężonego przez tłum - Janina Jaworska, szefowa laboratorium, dostała się do pracy przez okno. Ci, którzy dotarli wcześniej, koczowali nocą z torbami, niemowlętami na ręku, z wyszorowanymi słoikami, butelkami po wódce, winie, mleku. I z nadzieją na choćby trochę słonego płynu w kolorze herbaty. Był rok 1987. Polska uwierzyła, że wrocławski botanik prof. Stanisław Tołpa wyprodukował z torfu lek na raka. Trzeba było tony torfu i tygodnia czasu, by uzyskać półtora kilograma zbawiennego proszku, który rozpuszczało się w wodzie. Płyn najpierw krążył wśród rodziny i znajomych, a z czasem wieść o nim rozeszła się po Polsce.

Historia Kina

konto usunięte2014-06-23, 22:19
Siema, macie tutaj elegancko zrobiony filmik o początkach kinematografii.

100 Największych Odkryć - Astronomia

konto usunięte2014-06-18, 12:23
Cytat:

Kulisy najważniejszych odkryć naukowych oraz prezentacja skutków, jakie wywołały. Poznamy historię badań w 8 dziedzinach: geologii, biologii, medycyny, genetyki, chemii, fizyki i astronomii. Dowiemy się czegoś na temat kontrowersji, jakie dawno temu wywoływały pewne teorie naukowe, usłyszymy też o poszukiwaniach prowadzonych przez współczesnych badaczy. W programie wykorzystano nowoczesne techniki animacji i grafiki komputerowej.



Część 1 - Astronomia ( nie mogło zabraknąć Kopernika )

Zjazd zabytkowych traktorów URSUS

konto usunięte2014-06-15, 18:27
14 czerwca przez Warszawę wyruszyła parada zabytkowych traktorów Ursus. Z kamerą byłem tylko na Ursusie i takie oto filmiki popełniłem. Gratka dla miłośników tematu

Enjoy!

Parada CZ1


Parada CZ2


Odpalanie Ursus C45 z 1952r


Filmik z prezentacja wszytskich pojazdów na terenie fabryki Ursus Warszawa

Jestem Sztuką

konto usunięte2014-06-13, 9:58
Jestem sztuką

Tatuaż, kolczyk w nosie czy penisie, to banał. Teraz żeby zaszokowć, trzeba mieć kolczasty pióropusz na głowie, rozcięty na pół język albo rogi na czole. Ekstremiści ekstremistów decydują się nawet na obcięcie nogi. Azaczęło się niewinnie. Modą na operacje plastyczne, które miały poprawić samopoczucie. Mała korekta nosa, uszu, powiększenie piersi. Gdy kanon urody, czyli lalka Barbie, został dopracowany w każdym szczególe, okazało się, że jest on w złym guście.

I nastąpił ruch w drugą stronę, czyli operacje, które są zaprzeczeniem owego wzorca. Prekursorką w dziedzinie modyfikacji swojego ciała jest francuska artystka Orlan, autorka manifestu zatytułowanego "Sztuka cielesna" . Poddana nagłej operacji w 1978 roku, wpadła na pomysł sfilmowania zabiegu na samej sobie. Tak zaczęła się kariera tej artystki, dla której ciało jest tworzywem, skalpel dłutem. Czternaście lat później, podczas siódmej operacji, kazała sobie wstawić silikonowe implanty po obu stronach czoła.

Artystycznym przemianom za każdym razem towarzyszą kamery, operacja jest transmitowana przez satelity do wybranych galerii. Orlan w każdym szczególe przygotowuje jej scenariusz. Stroje chirurgów, dekoracje, pracę kamer. Jeśli zabiegi na to pozwalają, artystka w ich trakcie czyta teksty poetyckie czy filozoficzne. Maluje też zakrwawionymi palcami.

Rogi na życzenie Dziś zmieniają swoje ciała nie tylko artyści, a i przebieg owych modyfikacji odbywa się przeważnie poza zasięgiem kamer. Takie zabiegi są coraz popularniejsze w USA, Wielkiej Brytanii, Francji. Chętni Polacy mają najbliżej do Berlina. Ale chętnych, na razie, raczej u nas nie ma. - Myślę o modyfikacji ciała, ale póki mieszkam w Polsce, to tego nie zrobię - przyznaje Karol z warszawskiego studia tatuażu. - Nie chcę awantur na ulicy, zaczepek. Taka modyfikacja jest zaprzeczeniem wszelkich panujących u nas ideałów. Może podobna tendencja pojawi się w Polsce za parę lat.

Zabiegi "upiększające" dokonywane są nie przez chirurgów, ale przez tak zwanych rzeźbiarzy ciała. Steve Haworth to największy na świecie artysta tworzący trójwymiarowe dzieła w materii, jaką jest ludzkie ciało. Steve wychował się w rodzinie producentów sprzętu medycznego. - Wakacje spędzałem wśród skalpeli - wspomina na stronie internetowej. Wszczepił poduszki powietrzne około 170 pacjentom, z tego prawie 40 na penisach. Podskórne rogi na czole kosztują u niego 600 dolarów. Zabieg trwa od 10 minut do pół godziny. - Zależy jaką pacjent ma tkankę - tłumaczy Haworth. - U niektórych wchodzi jak w masło, u innych jest trudniej. Steve ma współpracownika, który zajmuje się miejscowym znieczulaniem. - Ból jest mniejszy niż przy piercingu (kolczykowaniu), bowiem odrywanie skóry od ciała nie wiąże się z uszkadzaniem jakichś nerwów. Dużo też zależy od indywidualnej wrażliwości. Niektórzy mówią potem: nie było tak źle, a niektórzy: w życiu mnie tak nie bolało.

Po zabiegu można się spodziewć kilkudniowego obrzęku, a jeśli implant jest na głowie, klient odsyłany jest do lekarza po antybiotyk. Ryzyko zakażenia rośnie przy implantach transdermicznych, czyli takich, które wystają przez skórę. Zdarzają się też wypadki, że ktoś, np. wsiadając do auta, zawadzi metalowym porożem o drzwi i odłupie je sobie. - To nic, przytwierdzamy róg powtórnie - uspokaja rzeźbiarz. Steve pracuje nad rozwojem nowego typu implantów penisowych. Są to stalowe wkładki, obejmujące penis od dołu, po bokach lub od góry.

Zmienia też kształt uszu, np. usuwa całkowicie dolną część ucha, a w górnej rzeźbi chrząstki tak, że kształt jest niepowtarzalny. Przychodzą też do niego pary, żeby im wszczepić obrączki pod skórę, na przykład na czole.

Ostatnio eksperymentuje z koralem. Wszczepiony koral zostaje do tego stopnia przyjęty przez organizm, że tworzą się w nim naczynia krwionośne i upodabnia się on do kości. Steve czuje się trochę szamanem. Dla wielu ludzi modyfikacja ciała to rytuał, który przeżywają bardzo emocjonalnie. Oczekują od wykonawcy, żeby nie traktował tego rutynowo, chcą, żeby szanował ich przeżycie, i Steve to potrafi. A konsekwencje prawne takiej działalności?

- Rzeźbiarz ciała może się powołć na poprawkę do Konstytucji USA - tłumaczy. - Ma prawo do wolności wypowiedzi, jest artystą, a ciało to tworzywo. W 1994 Shannon Larratt zaczął oglądć w Internecie strony artystów od rzeźbienia ciała. Założył własną, na której umieścił zdjęcia swoich tatuaży. Dziś notuje pół miliona wejść tygodniowo na stronę. To daje niejakie pojęcie o skali zjawiska. Shannon interesował się modyfikowaniem ciała "od zawsze". - Nie jestem w stanie powiedzieć, od kiedy - zwierza się w Internecie. - Chyba od dziecka. To coś jak preferencja seksualna, rodzisz się z tym. W wieku dziesięciu lat wygryzałem sobie dziury w jamie ustnej i przeciągałem przez nie druty. Potem trochę się nacinałem, aż do szesnastego roku życia. Miałem wielokrotnie przekłute uszy, sutki i wędzidełko.

Wykonałem też samodzielnie kilka tatuaży. Plemienny tatuaż na bicepsie, czaszkę na łydce. Później zaczęły się tatuaże i piercingi bardziej profesjonalne. Wypalenie piętna (zwane skaryfikacją) na prawym bicepsie, pełne piętnowanie torsu, ściskanie ucha. Z początku nie była to chęć osiągnięcia konkretnych celów, tylko ogólnikowe dążenie do samookaleczeń.

Język na pół Shannon ma też rozdwojony język. Podobno to banalny zabieg. Szybko się goi, daje mniej skutków ubocznych niż np. kolczyk w języku. Pierwszego takiego zabiegu dokonał ponoć pewien włoski dentysta. Polegało to na wykonaniu pięciomilimetrowego nacięcia i ponownym rozcinaniu, gdy tylko rana się goiła. Inna metoda polega na związaniu końcówek żyłkami tak, aby nie mogły się z powrotem zrosnąć. Taki język robi piorunujące wrażenie na kobietach. - Oprócz nielicznych, które się brzydzą, reagują wielką ciekawością - opowiada Shannon. - Jestem zadowolony z tej modyfikacji. Polecam. Shannon porównuje zabiegi do chirurgii plastycznej. O ile jednak korekcja nosa, uszu, piersi u chirurga plastyka na ogół ma zbliżć do zachodniego ideału piękna, to piercing i tatuaż od niego oddalają. - Zwróćmy jednak uwagę, że są plemiona, gdzie szczytem urody jest tatuaż czy moneta w przebitej wardze - tłumaczy Shannon Larratt.

Ofiara z palców Według Shannona, powinno się unikć zbyt radykalnych modyfikacji, np. odcinania ręki czy nogi. Nie znaczy to, że na takie okaleczenia nie ma chętnych. Roger Kaufman, piercingowiec uszny, uznany "rzeźbiarz" stóp, ma na koncie dziewięć amputacji palców u stóp. Kaufman nazywa swoje okaleczenia rytuałem i zalicza je do wydarzeń artystycznych. Innym bohaterem jest "doktor" John Brown, aresztowany w 1998 roku, pod zarzutem praktykowania medycyny bez uprawnień i spowodowania śmierci. W mieszkaniu 75-letniego wówczas Browna policja znalazła zakrwawione ręczniki, kasety wideo z nagraniami setek operacji. Działalność "doktora" Browna mogłaby się rozwijć bez przeszkód, gdyby nie drobna wpadka: przy okazji dokonanej w hoteliku na przedmieściach San Diego amputacji nogi wywiązała się gangrena i jego 80-letni pacjent zmarł.

Rytuały okaleczania przypominają rytuały inicjacyjne w prymitywnych społecznościach. Dorastający osobnik musiał wykazć się odpornością na ból, zanim przyjęto go do grona dorosłych. W niektórych plemionach do dziś dziewczynkom wycina się łechtaczkę, żeby pozbawić je części seksualnych doznań.

Masochizm? Chęć zwrócenia uwagi? W większości gatunków osobniki obojga płci wykształciły, drogą ewolucji, ozdoby sygnalizujące ich atrakcyjność jako partnera do rozrodu. Poroża, grzywy - istotą tych wykwitów jest to, że do niczego nie służą. Przekaz dla potencjalnej partnerki czy partnera jest oczywisty: popatrz, stć mnie na utrzymanie czegoś kosztownego i niepotrzebnego! Niektórzy ludzie pragną ominąć ewolucję i od razu osiągnąć efekt, wszczepiając kolce na głowie niczym koguci grzebień.

Data: 2004-03-19

Dorota Szuszkiewicz
Chcialbym wam przedstawic postac Nassima Harameina, jest to wyjatkowo wybitna postac co potwierdzi przesledzenie jego dokonan.Jego przekonania przez wiekszosc jego kariery byly uznawane za niedorzeczne poniewaz nie pokrywaly sie z teoriami nauki glownego nurtu,polecam zaznajomic sie z jego pracami.Moim zdaniem warto no chyba ze lubicie lykac "prawdy" podawane przez system "edukacji" a wtedy nawet nie komentujcie bo nic z ksiazek przewaznie nie bedzie zgadzalo sie z tym co on mowi, czas na zmiane paradygmatu...Na youtube bedzie reszta filmikow, kto sie zainteresuje ma szanse szybko tam nadrobic a samego wklejania linkow byloby za duzo, wyklad trwa kolo 9 godz, okrojony mniej i wolalem polskie napisy bo lektor ivo wiadomo-padaka.Ksztalcic sie sadole!A ci pseudo sadole powtarzacze szkolnej wiedzy:
Juz mozecie nazywac go szamanem, wariatem czy czym tam.No, juz














Oznaczenia wiekowe materiałów są zgodne z wytycznymi
Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji

Oświadczam iż jestem osobą pełnoletnią i wyrażam zgodę na ukrycie oznaczeń wiekowych materiałów zamieszczonych na stronie
Funkcja pobierania filmów jest dostępna w opcji Premium
Usługa Premium wspiera nasz serwis oraz daje dodatkowe benefity m.in.:
- całkowite wyłączenie reklam
- możliwość pobierania filmów z poziomu odtwarzacza
- możliwość pokolorowania nazwy użytkownika
... i wiele innnych!
Zostań użytkownikiem Premium już od 4,17 PLN miesięcznie* * przy zakupie konta Premium na 6 miesięcy. 6,00 PLN przy zakupie na jeden miesiąc.
* wymaga posiadania zarejestrowanego konta w serwisie
 Nie dziękuję, może innym razem