#wywiad

Przetrwanie w dżungli

onlinegamer2013-10-12, 20:07
Polak przeżył trzy tygodnie w "zielonym piekle"

Naval to jeden z polskich komandosów, który wziął udział w ekstremalnym trzytygodniowym kursie zorganizowanym w Belize przez brytyjskie wojska specjalne. Przebieg trudnego kursu opisał w książce „Przetrwać Belize”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Znak. Jak wspomina, dżungla to miejsce, w którym człowiek, bez odpowiedniej wiedzy, nie ma najmniejszej szansy na przeżycie.

- Człowiek, w pojedynkę, nie ma szans na wygranie z „zielonym piekłem”. Bez praktycznej wiedzy, jak przetrwać, jest skazany na porażkę – mówi Naval, były operator jednostki GROM. Komandos, który w rozmowie z Onetem opi­suje szkolenie w dżungli w Belize, podkreśla, że odbywało się ono w bardzo trudnych warunkach. - Podczas tego treningu zdobyliśmy wiedzę, którą inni wcześniej okupili swoją krwią. To doświadczenia zgromadzone przez kilka­dziesiąt pokoleń ludzi – dodaje.

Z Navalem, byłym operatorem GROM-u, autorem książki „Przetrwać Belize”, rozmawia Przemysław Henzel.

Przemysław Henzel: Jak trudno jest przetrwać Belize? Piszesz, że to pot, zmęczenie i krew… ale, z drugiej strony, także „cholerna satysfakcja”.

Naval: To kwestia podejścia. A podejście żołnierzy Wojsk Specjalnych każe nam dostrzegać nie problem, ale wyzwanie, któremu należy stawić czoła. Wykonujemy bardzo ciężką robotę, która jednocześnie jest dla nas źródłem ogromnej satysfakcji. Gdy pojawiła się możliwość wyjazdu, nie postrzegaliśmy Belize jako kraju, który można zwyczajnie odwiedzić, lecz jako kraj, w którym mamy szansę, by sprawdzić jak przeżyć w ekstremalnych warunkach.

Każdy komandos, przechodząc selekcję, trafia do „piekła” co najmniej kilka razy. Twoim pierwszym „piekłem” była selekcja do „Firmy”, czyli do GROM-u. Jak ta selekcja różniła się od ćwiczeń w Belize?

Selekcja do „Firmy”, a ćwiczenia w Belize to dwie różne sprawy, które ciężko ze sobą porównać. Selekcja do GROM-u była dla mnie o wiele ważniejsza niż wyjazd do Belize, bo to możliwość rozpoczęcia pracy w „Firmie” była dla mnie furtką do innego świata, którego dotąd nie znałem. Wyjazd na szkolenia zagraniczne, np. do Ameryki Środkowej, był następstwem służby w GROM-ie - muszę podkreślić, że bez tego, nie byłby w ogóle możliwy. Poza tym, z tego, co wiem, byliśmy jedyną ekipą z Polski, która wzięła udział w szkoleniach w tym kraju; na pewno byliśmy tam pierwszymi polskimi żołnierzami, bo przed nami nikt tam nie pojechał.

Trafiliście do Belize na międzynarodowe ćwiczenia wraz z m.in. Kenijczykami, Norwegami, Czechami czy Kanadyjczykami. Co trzeba było zrobić, by zakwalifikować się na kurs w tym doborowym towarzystwie?

Tego typu szkolenia organizuje wiele armii na całym świecie. Szkolenie w Belize otwierało przed nami zupełnie nowe możliwości. To była kwestia decyzji dowództwa dotycząca tego, czy takie szkolenie będzie potrzebne polskim żołnierzom; dopiero po dokonaniu tej oceny odpowiedzieliśmy pozytywnie na to zaproszenie. Takie treningi są bardzo cenne nie tylko ze względu na możliwość „sprawdzenia się”, ale są również doskonałą okazją do nawiązania cennych kontaktów i podpatrzenia technik stosowanych przez żołnierzy z innych państw.

Po przybyciu do Belize zakwaterowano was w bazie British Army Training Support Unit Belize (BATSUB). Jakie warunki panowały na miejscu? Piszesz, że tropik zaskoczył nie tylko Kenijczyków.

W pewnym sensie warunki klimatyczne można porównać do wizyty turystycznej. Gdy tylko otworzyły się drzwi samolotu, przekonaliśmy się, że w Belize jest dwa razy bardziej duszno i dwa razy bardziej wilgotno, niż w innych miejscach, w których dotąd byłem. Jestem doświadczonym żołnierzem, widziałem już kawałek świata, ale muszę przyznać, że warunki pogodowe w tym kraju są bardzo trudne. Ujmując to krótko – klimat w Belize daje w kość.

Wspominasz w swojej książce, że belizyjska dżungla przypomina nieco Bieszczady, w których nasi żołnierze przechodzą szkolenie z zielonej taktyki.

Tak, obydwa miejsca można ze sobą porównać, mając oczywiście także świadomość różnic. Pamiętam, że angielscy komandosi ćwiczący w Bieszczadach określali to miejsce mianem „Polish Fu*** Jungle”. Ale w Belize radziłem sobie jednak troszkę lepiej, bo miałem ze sobą maczetę, która wyrąbywałem nam przejście pośród gęstej roślinności. To wprawdzie była bardzo ciężka robota, ale w inny sposób nie da się przebyć tej drogi.

Belize to bardzo niebezpieczne miejsce ze względu na faunę i florę. Jak bardzo we znaki dawały się Wam pająki, skorpiony, węże czy trujące rośliny?

Wszyscy mieliśmy świadomość, że nie jesteśmy w tej dżungli sami. Nasze mundury były spryskane różnymi specyfikami odstraszającymi np. komary czy mrówki. Często zdarzały się jednak ugryzienia, ale dzięki zawartości naszych apteczek jakoś dawaliśmy sobie z tym radę. Cały czas sprawdzaliśmy czy spodnie są włożone do butów, bo gdyby coś dostało się pod nasze mundury, to nie byłoby zbyt wesoło. Ciekawą rzeczą były także praktyki żołnierzy z Belize – podczas gdy my, kładąc się do snu, staramy nie zmieniać naszego otoczenia, Belizyjczycy, zanim się położą, dokładnie oczyszczają „legowisko” - aż do samej ziemi. Nikt nie chce ryzykować bliskiego i bolesnego spotkania z miejscową florą i fauną.

A jak podczas szkolenia wyglądały warunki pogodowe?

Z nieba często lała się woda, skutecznie uprzykrzająca nasze noce, które spędzaliśmy w hamakach. W ciągu jednej nocy deszcz padał średnio cztery razy. Dodatkowo, każdego dnia przechodziła kolejna ostra burza, która sprawiała, że spora część dżungli zmieniała się w bagniste błoto. Często oznaczało to dla nas konieczność przedzierania się w przez trudny teren, brodząc po kolana w błocie. Tu nieważne, jakim jesteś twardzielem – wszystko zmienia się, gdy do twojego hamaka, podczas ulewy, ni stąd, ni zowąd, wlewa się nagle wiadro wody; co gorsza, w dżungli w nocy jest cholernie zimno.

Który sprzęt był w takim razie najważniejszy - hamak czy maczeta?

Hamak to jedyny słuszny pomysł na spędzanie nocy Belize, tutaj spanie na ziemi jest zbyt niebezpieczne. Hamaki to zresztą niemalże belizyjska tradycja narodowa, można je zobaczyć w całym kraju. Hamak po prostu trzeba się nauczyć poprawnie rozkładać, moje zmagania z tym sprzętem były początkowo „pie*** czarną komedią”. A maczeta jest konieczna, jeśli myślisz poważnie o przedarciu się przez dżunglę. Ostrzyłem ją kilka razy dziennie, by była ostra jak brzytwa. Samo wyrąbywanie sobie drogi do przodu to upiornie ciężka robota, ale wykonywałem ją, gdy szedłem z przodu; chłopaki z oddziału musieli jednak zmieniać mnie co jakiś czas.

Nie byliście również specjalnie rozpieszczani pod względem kulinarnym…

Tak, racje żywnościowe pakowaliśmy na siedem dni, co oznaczało, że jeśli źle rozplanowałeś posiłki, to pod koniec tygodnia maszerowałeś głodny. Ale specjalnie nie narzekałem, tym bardziej że trafiła się nam uczta z upolowanych pancerników i zebranych owoców. Smak mięsa po kolejnych wyczerpujących odcinkach marszu był po prostu czymś fantastycznym.

Która część kursu w Belize była dla Ciebie najważniejsza?

Podczas tego treningu zdobyliśmy wiedzę, która inni wcześniej okupili swoją krwią. Mieliśmy okazję zapoznać się z praktycznymi doświadczeniami kilkudziesięciu pokoleń belizyjskich Indian. To było dla mnie coś niezwykłego, mogliśmy zdobyć „pierwotną wiedzę”, umożliwiającą nam przetrwanie w tym trudnym terenie. Najciekawsze były dla mnie szkolenia z polowania w dżungli i budowania pułapek na zwierzęta i na ludzi. Mogliśmy także dokładnie zapoznać się z roślinami mającymi właściwości lecznicze, które mogą uratować ci życie, oraz z roślinami, których lepiej nawet nie tykać. Pod tym względem czuję nawet pewien niedosyt, bo uważam, że takich zajęć mogło być więcej. Ale na pewno cenne jest to, że dzięki wiedzy innych osób, nie musisz wszystkiego sprawdzać na sobie, bo może być to dość bolesne i raczej niebezpieczne.

Czy podczas szkolenia często dochodziło do niebezpiecznych sytuacji związanych np. z użyciem ostrej amunicji podczas strzelania?

Naszym największym przeciwnikiem była dżungla, a nie broń. Broni używaliśmy właściwie tylko na strzelnicy, podczas gdy przez dżunglę przedzieraliśmy się aż trzy tygodnie. Walka o przetrwanie polegała na przeżyciu w trudnych warunkach, w co wpisuje się także ryzyko, ale to stały element naszej pracy.

Który dzień był dla Ciebie najtrudniejszy?

Dzień, w którym wracaliśmy z Blue Creek do naszego obozu. Szedłem już na resztkach paliwa, brakowało nam wody. Stanęliśmy przez prawdziwą ścianą pnączy, w której pokonaniu pomogli nam Belizyjczycy. Prawie całkowicie odwodniłem organizm, uratował mnie specjalny żel energetyczny. To była sytuacja, w której idziesz już tylko siłą woli, ale pomimo zmęczenia, udało się nam dotrzeć do celu.

Belize to miejsce, w którym obecne jest Voodoo i bogowie Majów. Wasze szkolenie było starciem człowieka i stworzonej przez niego techniki z wszechogarniającą naturą. Kto wychodzi zwycięsko z takiego starcia?

Patrząc na sprawę całościowo, nasza cywilizacja wygra starcie z naturą, ale człowiek, w pojedynkę, nie ma szans na wygranie z tym „zielonym piekłem”. Bez praktycznej wiedzy, jak przetrwać, jest skazany na porażkę.

Wcześniej służyłeś m.in. w Iraku. Co w takim razie powiesz o dżungli?

Iraku i Belize nie da się nawet porównać. W Iraku byłem na wojnie, w Belize – na szkoleniu, i dlatego towarzyszyła mi nieco inna świadomość tego, co na mnie czeka. W dżungli musiałem walczyć z przyrodą, niebezpiecznymi zwierzętami i roślinami, podczas gdy w Iraku zastanawiałem się czy np. w naszą bazę trafi rakieta, bo w trakcie operacji to my ustalaliśmy warunki... To były zagrożenia zupełnie innego rodzaju, ale operatorzy są szkoleni, by stawić czoła takiemu ryzyku.

Po trzech tygodniach wyszliście z dżungli ubłoceni, odchudzeni, zarośnięci i „pachnący zgnilizną”. Jak bardzo trening jest wyczerpujący w sensie fizycznym?

Szkolenie w Belize było dość wyczerpujące. Doskonałym dowodem na to może być fakt, że w ciągu tych trzech tygodni schudłem aż o 9 kilogramów; w rezultacie, odbudowanie mojej masy ciała, zajęło mi dwa miesiące.

A jak było w wymiarze psychicznym? Wspominasz, że już po pierwszych trzech dniach szkolenia poczułeś się „dziwnie zagubiony”…

Nie miałem żadnych obaw, choć trafiłem do miejsca, którego wcześniej zupełnie nie znałem. Nie było strachu, to była fascynacja – nie tylko ze względu na program szkoleń, ale także ze względu na niezwykłe miejsce, w którym te szkolenia się odbywały. To było coś, o czym zawsze marzyłem, i dostałem możliwość spełnienia tego marzenia.

Jak wypadliście na tle żołnierzy z innych państw?

Nie robimy takich porównań. Już wcześniej mieliśmy okazję ćwiczyć z Niemcami czy Kanadyjczykami. Znamy swoje możliwości bojowe, każdy z naszych krajów specjalizuje się w czymś innym. Ciekawe było obserwowanie żołnierzy z Kenii czy Bangladeszu, czyli z krajów reprezentujących inną kulturę; okazywało się na przykład, że byli świetni, jeśli chodzi o walkę w dżungli, ale, jeśli chodzi o walkę w terenie miejskim, to już nie tak do końca.

Najwięksi twardziele to chyba Ghurkowie służący od lat w brytyjskich siłach zbrojnych… Oni znają chyba Belize jak własną kieszeń.

Tak, o nich mogę powiedzieć same dobre słowa. Są skuteczni, wytrzymali i nieustępliwi. Świadczyć może o tym mecz, jaki rozegraliśmy z nimi podczas pobytu w Belize. Gdy któryś z nas był przy piłce, obok natychmiast pojawiało się kilku Gurkhów, którzy robili wszystko, by ją odebrać – aż do skutku. To bardzo zacięty i wytrwały naród, oni po prostu nie odpuszczają. Nie dziwię się, że Brytyjczycy już w XIX wieku zaprosili ich do służby w swojej armii.

Jak naukę wyniosłeś z „zielonego piekła” Belize?

To była zarówno przygoda, jak i zdobywanie praktycznych doświadczeń. Podczas ćwiczeń testowaliśmy przede wszystkim nasz sprzęt, nie musieliśmy specjalnie sprawdzać siły swoich charakterów, bo to już zostało zrobione podczas selekcji do GROM-u. W Belize poznaliśmy podstawy walki w dżungli i radzenia sobie w tym nieznanym nam dotąd terenie, co było dla nas cennym doświadczeniem.

Czy, Twoim zdaniem, szkolenie w takiej dżungli powinno być obowiązkowe dla żołnierzy Wojsk Specjalnych?

Nie chciałbym tu wchodzić w niczyje kompetencje, takie szkolenie jest niezwykle cenne pod względem zapoznawczym. Nasi żołnierze szkolą się w wielu państwach na całym świecie, ale, biorąc pod uwagę względy geopolityczne, nie sądzę, by była potrzeba wysyłania regularnego wojska do państw Ameryki Południowej.

Planujesz może powrót do Belize w najbliższej przyszłości?

Tak, myślę, że będzie to możliwe po 2014 roku. Jestem już „emerytem”, jeżdżę trochę po świecie, a Belize jest tym miejscem, które z pewnością jeszcze odwiedzę.

wiadomosci.onet.pl/prasa/polak-przezyl-trzy-tygodnie-w-zielonym-piekle/4r79e
Fragmenty wywiadu z Mamedem Khalidovem na temat islamu.

Porozmawiajmy o islamskich ekstremistach. Co myślisz, kiedy słyszysz o atakach terrorystycznych, atakach, takich jak ten niedawno w Londynie?

Powiem tak: to nie są muzułmanie, a ja nie wierzę w to, co pokazują w telewizji. Nie wiem, czy to prowokacja czy nagonka, ale po prostu nie wierzę. Media rzucają kawałkami informacji, nie wyjaśniają dokładnie, więc zawsze jestem ostrożny w takich wypadkach. To są przecież przestępcy. Tak samo jakby chrześcijanin kogoś zabił, też uznano by go za przestępcę, a nie podkreślano, jakiego jest wyznania.

Ale już w przypadku Syrii widzimy na filmach w internecie egzekucje, słyszymy o sądach szariackich.

To jest kolejna prowokacja. Zauważ, że tam rządza alawici, czyli ludzie, którzy Assada [prezydenta Syrii] uznają za Boga i próbują przedstawiać, że to Al-Kaida próbuje ich obalić. Stąd później prowokacje w internecie. To alawici podszywają się pod muzułmanów. Słyszałem ostatnio o zabójstwie katolickiego księdza. Islam tego nie dopuszcza, więc jak można mówić o tych zabójcach jako o muzułmanach i jak można na ich podstawie wyciągać wnioski, co do całej religii?

Czyli to nie muzułmanie odpowiadają za te egzekucje?

Tam jest sąd szariacki i pilnuje każdego ugrupowania. Jeśli ktoś zrobi taki numer, to go wykluczają z ruchu. Proszę też zobaczyć, co robią alawici. To przecież się w głowie nie mieści.

Szanuję faceta jako sportowca, ale ciekawe czy by gadał tak pokojowo, gdyby procent muzułmanów w Polsce był taki sam jak np. w niemczech.

Źródło: natemat. pl

Przyjaciel kapitana Jacka Sparrowa

Konto usunięte • 2013-10-04, 14:52
Popłynął

Wywiad w stajni

~Sunday2013-10-02, 18:39
Profesjonalizm kamerzysty godny podziwu.

Rozgrzewka

Konto usunięte • 2013-09-30, 11:13
Tak się rozgrzewa na lekcjach WF w Bogatyni.

Helikopter w ogniu - gen. Roman Polko (GROM) - Seria z AK74

Konto usunięte • 2013-09-14, 13:33


Jak GROM odbijał platformy w Iraku, dlaczego akcja w Somalii się nie udała, ile pieniędzy kosztuje wyszkolenie członka jednostki specjalnej GROM i czy realna jest wizja żołnierza-cyborga - gen. Roman Polko, byłby dowódca Wojskowej Formacji Specjalnej GROM rozmawia z Arturem Kurasińskim.

Zjarany eminem

Konto usunięte • 2013-09-09, 14:09
Marshall podczas komentowania

Papieroski

revoke5552013-09-05, 16:49
Siedzi sobie facet w Krakowie przy fontannie i kopci szlugi.
Kończy palić jednego, odpala następnego i tak w kółko.
Idzie alejką dwóch reporterów, zobaczyli gościa i postanowili przeprowadzić z nim wywiad. Podchodzą:
-Dzień dobry!
-Dzień dobry
-Możemy przeprowadzić z Panem wywiad?
-Ależ bardzo proszę
-To może opowie nam Pan, co Pan najbardziej lubi w swoim życiu
-Jak to co?! Papieroski! Uwielbiam je palić! Są całym moim życiem! Kocham je i w ogóle!
-A coś jeszcze lubi Pan oprócz papierosków?
-No oczywiście cipeczki! Najpierw wchodzi paluszek, potem dłoń, potem nadgarstek, potem cała ręka. Najchętniej cały bym się tam zmieścił tylko tak aby głowa wystawała!
-A dlaczego tak?
-No bo papieroski, papieroski!!!

GROM walczący

Konto usunięte • 2013-08-27, 16:35
Z operatorem GROM-u – najlepszej polskiej jednostki specjalnej – rozmawiamy o tajnych misjach, poległych kolegach, ukochanych karabinach oraz o tym, czego najbardziej pragną nasi komandosi w Afganistanie



CKM: Kto to jest „breacher”?
Vinci: Facet, który robi przejście dla swojej ekipy. Wysadza okna, ściany, dachy oraz inne takie rzeczy. Byłem breacherem przez większość z tych 13 lat, które spędziłem w GROM-ie.

CKM: A co robiłeś przez resztę służby?
Vinci: Jakiś czas byłem też we wsparciu i odpowiadałem za wszystkie sprawy związane z materiałami wybuchowymi. Zaś na sam koniec trafiłem do szkoleniówki, gdzie miałem zaszczyt i przyjemność uczyć młodych adeptów GROM–u.

CKM: Gdzie byłeś na misjach?
Vinci: W Zatoce Perskiej, Afganistanie oraz Iraku. To wszystko, co mogę powiedzieć.

CKM: Ile osób poza wojskiem wie, że jesteś operatorem GROM-u?
Vinci: Teraz już coraz więcej. Ale przez wiele, wiele lat o tym, w jakiej jednostce naprawdę służę, wiedzieli tylko moi rodzice i kilku najbliższych przyjaciół. Żonie powiedziałem dopiero po długiej znajomości, kiedy już wiedziałem, że na pewno będziemy ze sobą dalej.

CKM: O ilu akcjach GROM–u są informowani zwykli ludzie?
Vinci: To bardzo mała część. Niewielki procent.

CKM: Robicie dobrą robotę. Nie jest ci żal, że prawie nikt o tym nie wie?
Vinci: Opowiem ci taką rzecz. Rozmawiałem kiedyś ze swoim przyjacielem policjantem. On wiedział, że jestem w GROM-ie. Byłem świeżo po misji w Iraku, miałem w sobie mnóstwo emocji, musiałem się nimi z kimś podzielić. Powiedziałem mu trochę o tym, co robiliśmy, on kiwał głową, okej, okej... Ale widać było, że mnie nie rozumie, zupełnie nie czuje tych emocji! Wojna, szczególnie w wykonaniu sił specjalnych, to zupełnie inny świat. Tak naprawdę to, co robimy np. w Afganistanie, zrozumieją tylko ludzie, którzy tam byli. Nikt inny.

CKM: Jak wygląda standardowa akcja GROM-u?
Vinci: Ha, to bardzo trudne pytanie - bo tu nie ma standardu. Nigdy nie ma takiej samej operacji, każde zadanie jest inne. Najkrótsza misja, na której byłem, trwała parę minut: wysiadasz ze śmigłowca, robisz swoją robotę, wracasz do śmigłowca. Na najdłuższej misji to było kilka długich dni w terenie, z dala od bazy.



CKM: Gdy z rzadka pojawiają się jakieś oficjalne informacje o bojowej akcji GROM–u, zawsze to jest sukces i zawsze bez żadnych strat. Nie tylko nie giniecie na polu bitwy, ale nie macie też żadnych rannych ani zadraśnięcia! Czy tak jest w rzeczywistości?
Vinci: Na całym świecie nie mówi się o stratach jednostek specjalnych. Ale zapewniam cię, że w Polsce, na razie i nie kusząc losu - bo pewnie nawet teraz, gdy rozmawiamy, chłopaki w Afganistanie wykonują jakąś robotę - nigdy żaden GROM-owiec nie zginął w akcji. Ranni oczywiście byli, ale żaden nigdy nie poległ.

CKM: Za to na ćwiczeniach...
Vinci: No, niestety. Kilku GROM-owców straciło życie.



CKM: Tylko w 2012 roku były trzy tragiczne wypadki...
Vinci: Cztery. Jednemu na ćwiczeniach nie otworzył się spadochron, drugi miał wypadek w górach, trzeci zaś podczas nurkowania. A czwarty, tyle że już po służbie, rozbił się motorem. To ekstremalne przypadki i wyjątkowo nagromadziły się w tym roku. Bóg przez chwilę zasnął.

CKM: Może wasze treningi są za ostre, zbyt ekstremalne?
Vinci: To nie tak. Musimy nadążyć za naszymi przeciwnikami. Musimy być zawsze dwa kroki do przodu, a nie dwa do tyłu. Czasem się śmiejemy i mówimy, że wszystkich głupich już zabiliśmy. Teraz zostali ci groźniejsi i nie możemy im odpuścić.

CKM: Ilu operatorów oberwało na waszych słynnych treningach z ostrą amunicją?
Vinci: Nigdy to się nie zdarzyło.

CKM: Jaka jest twoja ulubiona broń?
Vinci: Wiesz, obecnie wszyscy operatorzy GROM–u mają taką samą broń podstawową – to karabin automatyczny H&K 416. Ale możemy wprowadzać w nich przeróbki i to jest fajne. Mój ukochany egzemplarz miał trochę inną iglicę, inną sprężynę, inną kolbę, spust był trochę lżejszy. Takich przeróbek były dziesiątki, bo ja strzelam tzw. nachwytem, czyli trzymając karabin od góry, a nie od dołu jak większość. Oczywiście nie sam to wszystko przerabiałem, tylko mój rusznikarz.

CKM: Jak długo ci ten karabin służył?
Vinci: Chyba ze cztery lata. Ale już taki nie jest, bo gdy kończyłem służbę w GROM–ie, przed zdaniem do magazynu musiałem go przywrócić do stanu początkowego.

CKM: W zeszłym roku, na dwa tygodnie przed odejściem do cywila, dostałeś telefon...
Vinci: Byłem właśnie na poligonie. Dzwonił dowódca i pytał, czy - skoro i tak odchodzę z jednostki - nie zechcę zostać oficjalnym konsultantem przy grze „Medal of Honor: Warfighter”. W pierwszej chwili odmówiłem. Ale szybko zmieniłem zdanie.

CKM: Co takiego konsultowałeś?
Vinci: Wszystkie nowoczesne służby specjalne działają podobnie i różnią je tylko niuanse. Więc poleciałem do studia Electronic Arts w Los Angeles i pokazywałem im te drobne różnice: sposoby trzymania broni, celowania, wymiany magazynków. To niby drobiazgi, ale ważne – i wszystko to widać w grze. Ciekawa sprawa: w studiu spotkałem głównych konsultantów tej gry, byłych komandosów SEALs. Okazało się, że się znamy, spotkaliśmy się parę lat wcześniej na misji w Bagdadzie.

CKM: Jesteś zadowolony z gry?
Vinci: Pewnie. Cały „Warfighter” jest fajny. Ale mnie osobiście najbardziej podoba się coś innego niż strzelanina. Chodzi mi o pokazanie relacji operatorów z rodziną. Na początku gry żona zarzuca bohaterowi, że jeździ gdzieś za granicę, nie wiadomo dokąd i po co, a nie zajmuje się rodziną. Daje mu ultimatum – albo jednostka, albo ona. Dopiero gdy terroryzm dotyka ją osobiście, ona rozumie i docenia, jak ważna jest praca jej męża – operatora służb specjalnych.

CKM: Czy inni GROM–owcy też się cieszą, że zostali bohaterami gry komputerowej?
Vinci: Jakby ci to powiedzieć... Dokładnie wczoraj rozmawiałem przez telefon z kumplami w Afganistanie. Jakiś czas się nie widzieliśmy, ale nie pytali, co u mnie słychać, jak leci itd. Pytali, kiedy wreszcie przyślę im „Medal of Honor”. Bo też chcą sobie pograć.


źródło:
ckm.pl/lifestyle/grom-walczacy,8687,1,a.html