#uran

uran na śmietniku

polarcher2019-03-16, 14:23
Pracownicy mińskiego przedsiębiorstwa oczyszczania miasta zaalarmowali milicję po odnalezieniu pojemników z oznaczeniem radioaktywności. Okazało się że we wiadrze na śmietniku na jednym z mińskich osiedli znajdowały się pojemniki z czterema różnymi związkami uranu.
Okolicę śmietnika przeszukano, okazało się że wiadro wyrzuciła kobieta sprzątająca mieszkanie po swojej babci (!) która związki uranu przechowywała w domu. Starsza babcia miała być w przeszłości chemiczką.
Teren w pobliżu śmietnika wykazywał promieniowanie przekraczające normę czterokrotnie.



źródło


źródło

Uwaga na napromieniowane małpy!

m................0 • 2016-03-24, 11:16
Jak się nazywa napromieniowana małpa?

Urangutan.

(nie szukajcie, to mój chory umysł... albo kac)

5 ciekawostek o BOMBIE ATOMOWEJ

v................x • 2015-07-29, 19:23
Krótko i treściwie o historii i rozwoju bomby atomowej w czasach drugiej wojny światowej. Zachęcam do oglądania

Promieniowanie !

T................4 • 2015-03-21, 15:43
Ostatnio widziałem jak na główną dostał się film pokazujący robienie porcelany Tutaj macie ładnie pokazane przez rosjanina(nic mu się nie stanie) jak wszystko w około nas promieniuje



jak było to do pieca

Nowa Ziemia - największy śmietnik nuklearny świata

P................3 • 2012-09-29, 15:50


Arktyka w zasadzie kojarzy się z trzaskającymi mrozami, morzem, przez które można iść na piechotę bez konieczności ingerencji sił wyższych, polarnymi niedźwiedziami i jakąś tam garstką ludzkiej populacji. Już samo to, że ludzie z własnej woli mieszkają w warunkach, gdzie przez pół roku jest dwunasta w nocy i własny oddech zamarza na rzęsach, jest jakby nie do końca normalne. No, ale kto powiedział, że ludzie są normalni? Istnieje jednak na Arktyce miejsce tak urokliwe, przy którym warunki pogodowe są już tylko mało istotnym szczegółem. Tym miejscem jest Nowa Ziemia, składająca się z dwóch wielkich wysp: Północnej i Południowej (rozdzielonych wąską cieśniną) oraz mnóstwa otaczających je małych wysepek. Temperatury w tym uroczym zakątku świata lubią spadać poniżej -40ºC, a wiejące przy tym z prędkością 50 km/h wiatry raczej nie pozwolą się spocić, chociaż... jest to możliwe. Szczególnie jeśli nagle odezwie nam się w kieszeni licznik Geigera i poinformuje nas, że właśnie przyjęliśmy dawkę promieniowania pięciokrotnie wyższą od śmiertelnej. Sowieci bowiem postarali się, żeby te atrakcyjne wyspy uczynić jeszcze bliższe piekłu i założyli tu w 1954 roku poligon atomowy.

To co przyjęła na siebie Nowa Ziemia, wystarczyłoby w zupełności, żeby ukatrupić samego Belzebuba. W latach 1955-1990 przeprowadzono 135 eksplozji nuklearnych na trzech poligonach, stanowiących ponad połowę powierzchni archipelagu. Największa i najbardziej spektakularna sowiecka demonstracja siły miała miejsce 30 października 1961 roku. Zdetonowano wówczas największy w historii naszej planety ładunek termojądrowy o nazwie „Car Bomba”, o sile około 60 megaton, co odpowiadało wybuchowi, który wywołałoby tyle samo milionów ton trotylu. Można to przeliczyć również na liczbę bomb zrzuconych na Hiroszimę – coś ponad 4 tysiące. Bombę o długości 8 i szerokości 2 metrów, ważącą 27 ton zrzucono na spadochronie z bombowca znajdującego się na wysokości 10 kilometrów. Bombowiec następnie sp🤬alał ile się dało w kierunku przeciwnym do kierunku wiatru, a jego pilot, niejaki Andriej Durnowcew, dostał od Chruszczowa awans i medal Bohatera Związku Radzieckiego. Wybuch nastąpił na wysokości 4000 metrów, kula wyzwolonej energii miała średnicę około 10 kilometrów. Powstały w wyniku eksplozji słup ognia widoczny był z odległości niemal 1000 kilometrów, a fala podmuchu trzykrotnie obiegła Ziemię. Wybuch miał miejsce nieco obok Nowej Ziemi, nad powierzchnią morza. W promieniu 20 kilometrów w jednej sekundzie wyparowała pokrywa lodowa razem z kilkoma wyspami. Grzyb atomowy miał wysokość około 64 kilometrów. Większość energii poszła w kosmos (do dziś trwają spekulacje, czy nie uległa zachwianiu orbita naszej planety) i szacuje się, że jej ilość odpowiadała 1% energii produkowanej w danej chwili przez nasze kochane słoneczko.

Przez kilka lat od incydentu na całą Arktykę spadały radioaktywne deszcze. To jednak nie koniec atrakcji Nowej Ziemi. Rosja produkuje rocznie liczone w setkach ton odpady radioaktywne. Są to wyczerpane wkłady elektrowni jądrowych, zużyte paliwo atomowych okrętów i diabli wiedzą, co jeszcze. Czy może być lepsze niż poligon atomowy miejsce, by to upchać? Cały obszar wokół archipelagu w zasadzie świeci, a ilość zatopionego w Morzu Arktycznym atomowego śmiecia znana jest chyba jedynie szyszkom z KGB. Wydawałoby się, że bardziej przyjazny do zamieszkania byłby Księżyc... Wobec tego zapraszam wszystkich na wakacje do miejscowości Biełuszja Guba, liczącej ok 2,5 tys. mieszkańców, położonej na 71º 32’ szerokości geograficznej północnej (niecałe dwa tysiące kilometrów od bieguna północnego). Oczywiście na Nowej Ziemi. Z wyszperanych danych wynika, że w miasteczku działają trzy hotele, jest kilka sklepów, fryzjer, szpital, cerkiew, przedszkole, zakład fotograficzny, kryty basen. Cała ta infrastruktura działa generalnie dla zabezpieczenia potrzeb stacjonującego tam kontyngentu wojskowego, zamieszkującego obszar wraz z rodzinami. Gdybym był złośliwy, to mógłbym dodać od siebie, że hotele zamiast gwiazdek opisywane są wskazaniami liczników Geigera, że fryzjer zajmuje się glansowaniem popromiennych łysin, że cerkiew jest święta, bo otacza ją radiacyjna aureola, że w zakładzie fotograficznym wychodzą tylko zdjęcia rentgenowskie, w szpitalu leczą głównie radioterapią, a basen jest po to, żeby się utopić z rozpaczy. Ale nie będę złośliwy. Nowa Ziemia leży w takim samym stopniu poza zasięgiem turystów, jak i piratów somalijskich. Stacjonują tam żołnierze, którzy nie mają innego wyjścia, gdyż dowództwo wydało taki rozkaz. Cywile, którzy tam mieszkają, to najczęściej ludzie, którzy nie mają ani jak, ani dokąd pójść. Po części są to resztki narodowości Nieńców czyli Samojedów – arktycznych autochtonów. Pozostali to rodziny wojskowych oraz jakiś zapewne zesłany element. Współczuć im też nie będę, bo mam dość własnych problemów. Ot, warto czasem wiedzieć, co się dzieje na świecie.

Źródło: vice.com/pl/read/nowa-ziemia-najwiekszy-smietnik-nuklearny-swiata

----------------------

Car Bomba



RDS-220 Iwan, Car-Bomba (ros. Царь-бомба) – największa dotąd zdetonowana lotnicza bomba jądrowa (dokładniej – termojądrowa czyli wodorowa). Jej moc według źródeł amerykańskich wynosiła około 58 megaton, według źródeł rosyjskich dostępnych po 1992 roku moc wynosiła 50 megaton. Była to trójstopniowa bomba termojądrowa zbudowana i zdetonowana przez Związek Radziecki. Detonacja miała miejsce 30 października 1961 roku w archipelagu Nowej Ziemi (73°51'N 54°30'E) położonej na Morzu Arktycznym. Nosicielem 27-tonowej bomby był specjalnie do tego celu przystosowany samolot Tupolew Tu-95W.

Jako środek przenoszenia zastosowano największy w tym czasie bombowiec strategiczny Tu-95. Ze względu na gabaryty ładunku samolot musiał zostać specjalnie przystosowany do podwieszenia ładunku. Car Bomba została zrzucona z wysokości 10500 m na specjalnym nylonowym spadochronie (ważącym niemal 800 kg), detonacja nastąpiła na wysokości 4000 m. Kula ognista miała promień około 4000 m i niemal dosięgnęła powierzchni ziemi. Pomimo zmniejszenia mocy bomby, część skalistych wysepek – w pobliżu których dokonano detonacji – wyparowała, a sam wybuch był odczuwalny nawet na Alasce. O sile wybuchu świadczy fakt, iż fala sejsmiczna wywołana nim (rejestrowana przez sejsmografy) okrążyła Ziemię trzy razy oraz to, że był on widoczny z odległości prawie 900 km. Promieniowanie cieplne było w stanie spowodować oparzenia trzeciego stopnia w odległości 100 km od miejsca eksplozji. Grzyb atomowy miał około 60 km wysokości i 30-40 km średnicy.

Czas przemian jądrowych wynosił 39 nanosekund, wydzieliło się w nich 2,1×10^17 J energii, co daje moc średnią 5,4×10^24 W – równą w przybliżeniu 1% mocy wydzielanej na powierzchni Słońca. Szacuje się także, że energia ta była dziesięciokrotnie większa niż łączna energia wszystkich broni użytych podczas II wojny światowej i była nieco większa od energii, która zostałaby wytworzona przy anihilacji 1 kg materii i 1 kg antymaterii.

Miejsce po wybuchu: maps.google.com/?ie=UTF8&ll=73.807093,54.981766&spn=0.005852,0...





Porównanie grzyba Car Bomby z innymi znanymi wybuchami.

Pewien człowiek postanowił wybrać się do nieczynnej, opuszczonej kopalni uranu w Czechach. Troszkę długie ale ciekawe. Jeśli się spodoba dodam drugą część wyprawy.

(Fri 02 Jul 2004 - 18:43:37 MET DST)

"marzy mi się wyjazd do Czech. Jest tam do »zrobienia« bardzo
interesująca kopalnia. Rzecz jednak w tym, żeby ją »zrobić«,
a nie być przez nią »zrobionym« To oznacza, że nie chcę być
w niej uwięziony przez jakiś zawał, ani też nie mam ochoty bulić
żadnej grzywny za włażenie tam gdzie mnie nie proszą"

Z końcem lata uzyskałem niezbyt pewną informację o możliwości odwiedzenia starej, nieczynnej kopalni uranu. Wejście miało się znajdować w lesie na zboczu góry, u podnóża skały wyzierającej na powierzchnię. We wskazanym rejonie takich miejsc jest sporo, a krótkie i pobieżne oględziny niewiele dały. Jednak perspektywa zobaczenia podziemnych wyrobisk była dla mnie na tyle kusząca, że postanowiłem wszystko jeszcze raz dokładnie sprawdzić na miejscu. Plan był bardzo prosty: Kilka późnych popołudniowych godzin na przeszukiwanie terenu, a w razie trafienia we właściwe miejsce "otwarcie" go tuż przed zmrokiem i wejście do kopalni. Ta, przyznaję, dość dziwna pora miała zagwarantować, że moja obecność w tym miejscu nie będzie nikomu przeszkadzała. 18 października (obładowany sprzętem do kopania jak wędrowny ogrodnik) około godziny szesnastej byłem na miejscu. Fotografia obok pokazuje miejsce, które szczególnie mnie zainteresowało. Na pozór nie ma w nim nic nadzwyczajnego, ale to właśnie tutaj znalazłem swoją bramkę do wnętrza Ziemi.


Wystarczyło usunięcie płytkiej warstwy kamieni żeby poczuć wyraźny, zimny podmuch z podziemia. O ile dotychczas wejście do kopalni tkwiło jedynie w sferze mojej wyobraźni, od tego momentu z każdą minutą zdawało się być coraz to bardziej realne. Jeszcze pół godziny i mogłem zajrzeć do otworu, jaki pojawił się w dole pod skałą. Widok nieco mnie przeraził. Zobaczyłem tam bardzo ciasny kanał - "kiszkę" długości kilku metrów wchodzącą poziomo w głąb góry. Nie cierpię na klaustrofobię, jednak, kiedy po dłuższym wahaniu i przymiarkach wpełzałem pod ziemię na plecach ciągnąc za sobą wór ze sprzętem, czułem się bardzo nieswojo. Niezwykła pora i okoliczności zrobiły swoje - byłem dobrze przestraszony.


Szczęśliwie, chyba gdzieś na trzecim metrze mogłem prawie, że usiąść. Cóż za ulga! Teraz został jeszcze do pokonania ciasny przesmyk między drewnianymi belkami blokującymi korytarz. Zauważyłem, że ludzie, którzy byli tu przede mną (wiem, że weszli do kopalni miesiąc wcześniej) solidnie się napracowali przy udrożnienieniu tego zacisku. Jakkolwiek moje prośby o to, aby wskazali mi gdzie jest wejście pozostały bez echa, to i tak, właśnie im zawdzięczam przetarcie szlaku. Owszem, byłoby przyjemnie być tutaj pierwszym, ale i też przyjemnie jest zobaczyć ślad czyjegoś buta, błądząc samotnie gdzieś głęboko pod ziemią.


Spojrzenie w tył - tutaj jestem już po drugiej stronie przeszkody. Wkładam na siebie dodatkową odzież - temperatura otoczenia wynosi około 5 - 7 stopni. Mierzę promieniowanie. Wychodzi tło razy 20, czyli 4 µSv/h. Jeszcze sprawdzam zapas baterii, kask na głowę, wór z resztą moich drobiazgów na plecy i naprzód...


Dopiero teraz, stojąc w chodniku mogłem cokolwiek więcej ogarnąć wzrokiem. Obraz nie przedstawiał się zbyt imponująco. Niski i wąski korytarz, o dość nieregularnym, jakby "pijanym" przebiegu, ani trochę nie przypominał sztolni, które widywałem na archiwalnych zdjęciach. W powietrzu obecny intensywny zapach zbutwiałego drewna. Pierwsze pytanie, jakie przyszło mi do głowy - skąd tutaj gruz ceglany - wkrótce zyskało odpowiedź.


Tuż za zakrętem korytarza natknąłem się na zbudowane z cegieł niewielkie pomieszczenie zamykane masywną kratą. Wewnątrz przy ścianach stały tylko pordzewiałe, stalowe regały. Wyglądało mi to na jakiś magazyn. Później naliczyłem pięć podobnych pomieszczeń, rozmieszczonych po lewej stronie, co 10 - 15 metrów. Chodnik, mniej więcej przebiegający na tym odcinku prostoliniowo, miał tak nierówne ściany jakby górnicy nie byli zdecydowani, w którą stronę mają go drążyć. W zakamarkach walał się kopalniany złom - stare gaśnice, łańcuchy, stalowe liny. W usypanej pod ścianą stercie piasku (nie wiedzieć w jakim celu tu przechowywanego) znajduję wbitą łopatę o niespotykanym trójkątnym kształcie - pewnie jakiś górniczy model.


Choć nie widać tego dobrze na zdjęciu, cały korytarz był mocno zasypany przegnitymi elementami drewnianej obudowy. Przebycie śliskiego rumowiska z desek w niektórych miejscach okazywało się trochę kłopotliwe. Tu i ówdzie przejście przegradzały małe usypiska kamieni oderwanych od stropu.


Wkrótce dotarłem do piątego, ostatniego z pomieszczeń. Tutaj okazało się, że prawdopodobnie spełniały one funkcję składu materiałów wybuchowych. Może o tym świadczyć napis 300 kg widoczny na drzwiach, a także znaleziona nieopodal metalowa tablica, na której wyszczególniono materiały wybuchowe (perunit, permonex) oraz spłonki (rozbušky) Po chwili korytarz zrobił się nieco przestronniejszy, bardziej uporządkowany. Sprawił to brak drewnianej obudowy. Wokół gołe skały. Napotykam jeszcze podwozie górniczego wózka . Po bodaj pięciu zakrętach (chodnik wił się tu niczym szczelina przeciwlotnicza) wszedłem do sporej komory, skąd w dwóch kierunkach odchodził obszerny korytarz. Próbę posuwania się w jego prawą stronę przerwałem wraz z pojawieniem się wody. Tylko kierunek w lewo mógł zaprowadzić mnie dalej w głąb kopalni. Tam też poszedłem.


Dziura, przez którą musiałem przeleźć, aby pokonać ścianę, po jej drugiej stronie wypadła akurat na powierzchni dużego zawału. Pomiędzy zalegającymi tam głazami oraz pozostawionym przez górników kłębowiskiem belek i szyn, a stropem było jeszcze dosyć przestrzeni by swobodnie przejść do dalszej części kopalni. Zdjęcie obok pokazuje właśnie to miejsce. Ciekawe, dlaczego odcięto część korytarzy ścianą? Być może było to uwarunkowane koniecznością lepszej wentylacji pozostałej, czynnej części wyrobisk i ochroną przed radonem wydostającym się z wyeksploatowanych już odcinków. Promieniowanie gamma osiąga tutaj poziom około 10 - 15 µSv/h.


Po zejściu z zawału znalazłem się w okazałym, przestronnym chodniku z dobrze zachowaną obudową. Jak się później okazało, przebiegał on w linii prostej na odcinku około 500 metrów. Kiedy szedłem tam pierwszy raz chodnik zdawał się nie mieć końca. Ślady pozostałe po zdemontowanej dwutorowej kolejce mogą świadczyć, że transportowano tędy urobek z bardziej oddalonych miejsc właściwej eksploatacji złoża. Jakość prezentowanej obok fotografii jest bardzo kiepska, a wynika z małej wydolności lampy błyskowej mojego aparatu fotograficznego. Pozostawiam ją tutaj, bo ma w sobie coś z nastroju chwili, kiedy to w szybkim tempie "wykończają" się zużyte baterie, a do wyjścia pozostaje jeszcze kilkaset metrów. W takiej sytuacji znalazłem się kilka dni później będąc tu ponownie.


Po około dwustu metrach wszedłem do ściśle obudowanego drewnem odcinka korytarza. Krył on w sobie kilka dotychczas nieznanych mi (jestem pierwszy raz w kopalni) "urządzeń". Najpierw dostrzegłem blaszaną bańkę (oliwiarkę?) o fajnym kształcie i ze śmiesznym dzióbkiem, którą natychmiast uwieczniłem w fotografii.


Poza niewątpliwie zwartą i mocną konstrukcją obudowy, w pobliżu natrafiłem na wyposażony w drabiny szyb do wyżej położonego chodnika. Według później zdobytej informacji, sam znajdowałem się na drugim poziomie wyrobisk. Odwrotnie, od góry (z poziomu pierwszego) schodziło tu coś w rodzaju zsypu. Pod jego wylotem pozostała sterta kamieni. Podobno kopalnia w całości była rozbudowana aż na pięciu poziomach.


To samo zjawisko (na zdjęciu widoczna mglista smuga ciepłego powietrza wciąganego w dół szybu) obserwowałem w jeszcze jednym miejscu kopalni . To zapewne efekt skroplenia powietrza, które dotarło tu z chodników pierwszego poziomu. Przypuszczam, że istnieją tam otwory wentylacyjne lub jakieś inne szczeliny połączone z powierzchnią. Przydało się na coś słabsze światło. W mocnym oświetleniu efekt nie jest widoczny.


W dalszej drodze napotykam boczny korytarz w lewo. Ma około 180 metrów, a jego przebieg wskazuje, że kiedyś mógł kończyć się wyjściem na powierzchnię. Teraz znalazłem tu zawał i nieco wody. W środkowej części, pośród obszernego rozsypiska desek natrafiłem na przepastną dziurę (szyb?) w dół. Na ścianach pojawiają się dziwne wycieki czarnej i bardzo mazistej substancji . Szybko wracam do poprzedniej trasy.


Kolejne sto metrów, kolejny zawał i wkrótce pojawiają się pierwsze - jak to sobie nazwałem - gałązki, czyli boczne, dużo mniejsze chodniki rozchodzące się w dwie strony od głównego korytarza. Mają one bardzo różne długości oraz nieregularny przebieg. Być może z tych chodników drążonych "za żyłą" wybrano najwięcej zasobnej w uran rudy. Licznik pokazuje dawkę gamma rzędu 20 µSv/h. Kolorowa plama, to mój ubabrany błotem plecak i radiometr.


Coraz większa różnorodność kształtów, form i kierunków. Nie liczę już szybów, drabin i poszczególnych odnóg. Zaczynam odczuwać nieprzyjemną obawę przed utratą orientacji. Trudniejsze miejsca oznaczam "drogowskazami" > z desek. Trochę z siebie kpię po cichu, ale układam te dechy i jestem spokojniejszy. Niesamowita jest cisza przerywana czasem odgłosem kapania wody. Cmoknięcie błota pod butem urasta do rangi hałasu - chyba nie ważyłbym się użyć tu młotka. Kuszą drabiny ustawione w szybach, ale są wystarczająco stare, aby się pode mną rozsypać. Upadek musiałby się skończyć fatalnie. Chwilami przychodzi mi na myśl, że zbyt łatwo ta wycieczka przebiega, że powinienem bardziej uważać. Chyba jestem już trochę zmęczony.


Dopiero szkicując plan naliczyłem dziewięć szybów z drugiego poziomu. Pięć prowadzących w górę i cztery na niższy, trzeci poziom. Szyb tutaj, to na ogół kwadratowa konstrukcja, często całkowicie obudowana drewnem o przybliżonych rozmiarach 1,5 x 1,5 m. Komunikacja odbywała się za pomocą drabin stojących na wewnętrznych podestach. Nie dostrzegłem żadnych urządzeń w rodzaju prymitywnych wind czy kołowrotów. Jest tu jeszcze jedno miejsce, które mogło spełniać rolę szybu, choć z pewnością nie zasługuje na tak specjalistyczną nazwę. Była to szeroka, trzymetrowa szczelina, rozciągająca się w skałach na długości około sześciu metrów i co najmniej tak samo głęboka. Natknąłem się na nią w dosyć obszernej komorze na końcu jednego z chodników. Niestety, nie zmieściła się w obiektywie.


Znów konflikt temperatur tworzy tajemniczą, zamgloną scenerię - jest trochę baśniowo Środkowy fragment chodnika otwiera się tu ku górze wąską, wysoką szczeliną. Pewnie gdzieś stamtąd jest zasysane cieplejsze powietrze. Zachęcony żółtawym kolorem skał przez dłuższy czas bezskutecznie próbuję szukać minerałów uranu. Kopalnia robi wrażenie dobrze "wygarniętej" Zapewne więcej odłamków uranowej blendy pozostało na hałdach niż tu na dole. Przy słabym, sztucznym świetle wszystko wygląda inaczej, całe moje doświadczenie z powierzchni na nic. Do tego we wszechobecnym promieniowaniu nie sposób licznikiem namierzyć pojedynczy obiekt. W pewnej chwili ze zdziwieniem zauważyłem, że najbardziej radioaktywny jestem ja sam. Winowajcą był oczywiście radon, a dokładniej to, co z jego radioaktywnego rozpadu na mnie pozostało. Przy średnim poziomie 10 - 15, (miejscami do 20 µSv/h) licznik przyłożony do odzieży wykazał dawkę 24 µSv/h. Co ciekawe, tak wysoką wartość stwierdziłem wyłącznie na bluzie z tkaniny typu polar.


Białą powłokę na fragmencie drewnianej obudowy tworzą grzyby, które całkowicie opanowały podziemie i na stałe są tu chyba jedynym żywym organizmem. Z pewnością ich zarodniki zostały już dawno przywleczone z powierzchni i bardzo dobrze zaaklimatyzowały się w tej niegościnnej przestrzeni.


Takim ślepym, małym "kurnikiem" za drzwiami z siatki (pewnie znów jakiś podręczny magazynek) kończy się półkilometrowy główny chodnik drugiego poziomu. Podobnie jak w rejonie składu materiałów wybuchowych tu także znalazłem stertę piasku. Ciekawe, do czego był potrzebny?


Być może tędy udałoby się zejść na niższy (trzeci) poziom wyrobiska unikając ryzykownej wyprawy szybem. Wydaje się jakby drążone z dwóch stron na spotkanie chodniki, wykonano przez pomyłkę na różnych wysokościach. Choć różnica nie przekracza wysokości chodnika, nie próbowałem jednak sforsować tego stopnia.


Podobno kiedyś naliczono w kopalni około stu występujących minerałów. Mój mineralny łup okazał się mniej niż skromny - wyniosłem zaledwie kilka próbek skał, aby obejrzeć je przy świetle dziennym. Całkowicie nowe, obce otoczenie, a co za tym idzie - nadmiar wrażeń, nie sprzyjały poszukiwaniom. Pozostało trochę zdjęć, co bardziej efektownych barw, skupień i wykwitów zaobserwowanych pod ziemią. Pozostanie mi także świadomość pobytu w miejscu bardzo niezwykłym i satysfakcja z pokonania własnych obaw. Tych małych i dużych, tych mniej i tych bardziej racjonalnych. Promieniowanie radioaktywne (20 µSv/h = tło naturalne x 100) wydaje mi się nieodzownym składnikiem środowiska kopalni uranu, jego niezbędną i charakterystyczną cechą. Bez niego kopalnia uranu traci tożsamość. Tu na szczęście nikt nie sprzedaje biletów wstępu z gwarancją bezpieczeństwa radiologicznego.

Nasycony radonem i podziemnymi wrażeniami, przed północą wychylam głowę z dziury w Ziemi. Leżę chwilę, nagle zaskoczony mocno rozgwieżdżonym niebem. Wspaniale teraz wygląda.