
On chce do niemiec

Chce wrócić do domu.
Niemcy chcą zmienić Europę w jedno wielkie państwo. Planują stworzyć nową konstytucję, a kompetencje rządów i parlamentów przekazać Brukseli. Orędowniczką planu jest kanclerz Angela Merkel.
Pomysł przeforsowania europejskiej unii politycznej poprzez paneuropejskie referendum zdobył poparcie kanclerz Angeli Merkel, ministra finansów Wolfganga Schaeublego oraz szefa dyplomacji i równocześnie lidera koalicyjnych wolnych demokratów Guido Westerwellego. Mam nadzieję na powstanie prawdziwej europejskiej konstytucji i na przyjęcie jej w drodze referendum – powiedział Westerwelle w rozmowie z „Bildem”. – Potrzebujemy unii politycznej. A to oznacza przekazywanie Europie stopniowo kolejnych kompetencji – mówiła z kolei kanclerz Merkel w wypowiedzi dla stacji ARD.Ni
Najambitniejszy scenariusz zwolenników federalizacji zakłada przekształcenie całej UE w rodzaj superpaństwa. Właśnie przy takim rozwoju wydarzeń zorganizowanie euroreferendum jest najbardziej prawdopodobne. W przeciwnym wypadku łatwo będzie podważyć integracyjne idee jako pozbawione demokratycznej legitymacji.
Propozycje w scenariuszu maksymalistycznym idą w stronę, jaką zasygnalizowano podczas ostatniego kongresu macierzystej partii Merkel, Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej (CDU) w Lipsku. Liczący 24 strony dokument przewiduje m.in. wybór przewodniczącego Komisji Europejskiej w głosowaniu powszechnym i przekształcenie Rady UE w izbę wyższą Parlamentu Europejskiego.
Obie izby PE zostałyby wzmocnione poprzez przyznanie im inicjatywy ustawodawczej. Unia polityczna pociągnęłaby za sobą integrację gospodarczą. W ramach KE powstałby urząd komisarza ds. oszczędności, który badałby narodowe budżety pod względem zgodności z zapisanymi w pakcie fiskalnym limitami zadłużenia. Brukselscy rozmówcy DGP podkreślali, że w takim wypadku Berlin zrobiłby wiele, by obsadzić ten urząd swoim człowiekiem. – Kto daje pieniądze, ten chce kontrolować ich wydawanie – tłumaczył nam niemiecki punkt widzenia Oliver Grimm, korespondent austriackiej „Die Presse” w Brukseli.
W założeniu w ten sposób miałaby wyglądać cała „28” (po przyjęciu Chorwacji w 2013 r. UE będzie liczyć 28 państw). Trudno się jednak spodziewać, by tak daleko idące zmiany zaakceptowali wszyscy członkowie Wspólnoty, zwłaszcza Wielka Brytania, która poważniej rozważa opcję wyjścia z UE niż zacieśnienia unii politycznej. Nawet w Niemczech istnieją silne, skupione wokół trybunału konstytucyjnego środowiska sprzeciwiające się dalszemu przekazywaniu suwerenności.
W tej sytuacji opcją numer dwa byłoby ograniczenie kolejnego etapu integracji tylko do państw strefy euro. W takim układzie większe uprawnienia uzyskałyby Eurogrupa (obecnie półformalne spotkania ministrów finansów „17”) oraz tzw. grupa frankfurcka, nieformalne, aczkolwiek wpływowe ciało łączące brukselskich biurokratów z władzami Francji i Niemiec. Unia fiskalna i bankowa, która zakładałaby m.in. uwspólnotowienie gwarancji bankowych i otworzyła drogę do emisji euroobligacji, objęłaby wówczas najpewniej wyłącznie państwa strefy euro. W takim wypadku kraje te mogłyby się taniej zadłużać, wzrosłaby za to rentowność obligacji emitowanych przez państwa spoza twardego jądra UE, w tym Polskę.
Gdyby jednak i takiej opcji nie udało się przeforsować (najpewniej wymagałoby to bowiem zmian w traktatach, a podobne zmiany napotykają trudności w ratyfikacji), pozostaje opcja minimalistyczna, czyli faktyczne utrzymanie status quo z nieznacznymi przesunięciami kompetencji. Pakt fiskalny, ograniczający możliwość zadłużania się państw, mógłby wówczas podzielić los paktu stabilności i wzrostu, który od momentu przyjęcia został złamany kilkadziesiąt razy. Pierwsza jaskółka już się pojawiła: KE przychyliła się do prośby Hiszpanii o zwiększenie limitu deficytu budżetowego na ten rok. W tym samym czasie Węgrom, choć znacznie skuteczniej tnącym wydatki, zagrożono odebraniem środków unijnych.
W 1942 roku przed wioskami niedaleko Stalowej Woli ustawiona była niemiecka tablica „Uwaga! Tyfus plamisty”. Jak to się stało, że Niemcy dali się oszukać i uwierzyli w fałszywą epidemię?
Wszystko to za sprawą dwóch osób: Eugeniusza Łazowskiego oraz Stanisława Matulewicza. Ten drugi został w 1941 roku przydzielony do pracy w Zbydniowie, miejscowości położonej niedaleko Stalowej Woli. Matulewicz był bardzo zainteresowany przeprowadzaniem badań diagnostycznych. Jeszcze na studiach wielokrotnie wykonywał test Weila – Feliksa, który był standardową metodą wykrywania tyfusu. Polegał na mieszaniu próbki krwi pacjenta z zawiesiną bakterii Proteus OX-19. Gdy surowica zbijała się w grudki, wtedy było wiadomo, że pacjent jest zarażony.
Niemiecka armia bardzo obawiała się tyfusu plamistego. Przed wybuchem wojny praktycznie nie znali tej choroby, ale wojenne warunki, brud czy brak ogólnie pojętej higieny łatwo powodował zapadanie na tę chorobę. Było się czego obawiać, bo objawiał się gorączką, bólem głowy, wysypką na ciele. Chory w kilka dni chudł, majaczył by potem stracić przytomność. W najgorszym przypadku kończył się śmiercią. Tyfus, przenoszony przez wszy, to jedna z bardziej groźnych chorób zakaźnych. Gdy kogoś podejrzewano o chorobę to nie wpuszczano go do Rzeszy. Chorzy żołnierze byli poddawani natychmiastowej kwarantannie a ich ubrania były palone.
Pewnego razu Matulewicz spotkał się z Łazowskim i powiedział mu, przyszedł do niego mężczyzna, który przyjechał na krótki urlop z przymusowych robót. Prosił doktora o znalezienie sposobu by nie musiał już wracać do pracy. Okaleczenie mężczyzny oczywiście nie wchodziło w grę, więc Matulewicz zaproponował wstrzyknięcie bakterii Proteus. Okazało się, że po wstrzyknięciu zarazków takiej osobie wychodził pozytywny wynik w teście na tyfus plamisty, chociaż choroby tak naprawdę nie było. W ten sposób obydwaj lekarze zdecydowali, że wywołają sztuczną epidemię.
Na przełomie 1941 i 1942 roku obaj lekarze wywołali sztuczną epidemię. Niemcy dali się nabrać i poddali miejscowość kwarantannie. Matulewicz i Łazowski nie byli naiwni. Wiedzieli, że Niemcy będą w końcu coś podejrzewać. Kiedy „chorzy” zdrowieli dwaj lekarze mówili, że były to łagodne przypadki. Zdecydowano się także wstrzykiwać zarazki pacjentom umierającym na inne choroby wmawiając okupantowi, że przyczyną był tyfus plamisty. Zresztą laboratorium w Tarnobrzegu potwierdzało ich diagnozę wykonując test Weila – Feliksa.
W 1943 wokół Stalowej Woli pojawiły się tabliczki „Uwaga, tyfus plamisty”. W ten sposób zabroniono dostępu do dwunastu miejscowości, które zamieszkiwało 8 tys. Ludzi. Niemcy szerokim łukiem omijali „zarażony” teren. Dzięki temu mieszkańcy wsi byli bezpieczni – nie bali się już rewizji, łapanek i kontrybucji.
W 1944 roku Niemcy postanowili skontrolować pracę przy pomocy swoich lekarzy. Inspekcja miała mieć miejsce w Turbi. Łazowski wcześniej pojechał do tej miejscowości i wstrzyknął kilku osobom zarazki. Później poprosił niemieckich lekarzy by sami pobrali próbki. Jednak ci zbyt obawiali się zarażenia i bardzo szybko pobrali potrzebny materiał, by jak najszybciej opuścić teren rzekomej epidemii. Następnie wysłali próbki do laboratorium. Dały oczywiście pozytywny wynik. Polscy lekarze byli uratowani. Warto jeszcze wiedzieć jak potoczyły się losy Łazowskiego i Matulewicza po wojnie. Łazowski pracował w Instytucie Matki i Dziecka, a w 1958 wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Matulewicz natomiast wyjechał do Belgii, by następnie trafić do ówczesnego Zairu, gdzie był cenionym rentgenologiem.