#lotnictwo

Polskie Siły Powietrzne

Orlik2013-04-10, 16:27
Polskie SP nie w całej krasie, bo pokazane są tylko F-16, ale i tak jest na co popatrzeć.



Jak powszechnie wiadomo, wojsko to nie tylko musztra, regulaminy czy czołganie się po błocku z maską przeciwgazową na twarzy w rytm pokrzykiwań sadystycznego kaprala. Wojsko to także wielowarstwowa otoczka kulturowa – do niej zalicza socjolekt, czyli własna, wewnętrzna odmiana języka. Tym właśnie zajmiemy się dzisiaj.

Mówi się czasem, że w języku angielskim wykształconego człowieka poznać można po tym, że swobodnie używa w mowie słów dłuższych niż dwusylabowe. I coś w tym jest, roi się bowiem w angielszczyźnie od wyrazów krótkich, jedno- i dwusylabowych, w zupełności wystarczających do komunikacji w zakresie nie tylko podstawowym. Wyjątkowa historia tego języka – mającego korzenie i gaelickie, i germańskie, i skandynawskie, i francuskie – sprawiła zaś między innymi, że angielska ortografia jest wybitnie niekonsekwentna i nietożsama z wymową. Roi się w mowie Shakespeare’a od słów mających bardzo odmienne znaczenie i pisownię, a praktycznie identyczną wymowę. Pierwszy z brzegu, podstawówkowy przykład to ice-cream (lody) i I scream (krzyczę) czy też time (czas) i thyme (macierzanka) albo frays (walki, potyczki) i phrase (zwrot, fraza).

Dlaczego o tym opowiadam? Otóż dzięki tym właśnie cechom język angielski jest wyjątkowo podatny na tego sortu żarty językowe. A także – co nie mniej istotne dla naszego artykułu – dzięki temu, że słowa są krótkie, wiele z nich można po krótkiej gimnastyce umysłowej przemodelować na akronimy. Każda litera takiego słowa staje się wówczas pierwszą literą nowego, a całość, w postaci frazy czy zdania, ma sens i nie wydaje się nazbyt rozwlekła.

Chętnie Wspieramy Działania Policji, czyli sztuka akronimów

Weźmy najsłynniejszy i jeden z największych gabarytowo przykładów. Mamuci bombowiec B-52, formalnie znany jako Stratofortress, wśród personelu US Air Force zyskał sobie pieszczotliwe przezwisko BUFF, co dosłownie oznacza skórę bawołu lub też jej kolor – mniej więcej płowożółtobrązowy. W odniesieniu do „Stratofortecy” nieprzypadkowo zapisuje się to jednak wielkimi literami. Otóż BUFF rozwija się do postaci Big, Ugly, Fat Fellow – „Wielki, Brzydki, Gruby Koleś”. Dla mniej pruderyjnych istnieje wszakże „kanoniczna” wersja, w której drugie „F” oznacza fucker. Pozwólcie, że daruję sobie tłumaczenie.

Skoro już mówimy o akronimach, rozprawmy się pokrótce z A-7 i KC-135. Ten pierwszy to SLUF – Short Little Ugly Fucker, „Krótki, Mały”, a dalej wiadomo. Ten drugi natomiast wśród przydomków ma między innymi GLOB – Ground-Loving Old Bastard („Stary, Kochający Ziemię Drań”). No i jeszcze jest A-10 Thunderbolt II. Każdy wie, że nazywają go Warthogiem (czyli „Guźcem”), ale już mało kto kojarzy akronim SLAT – Slow, Low, Aerial Target („Wolny, Nisko Lecący Cel Latający”, zamiast akronimu mamy rym częstochowski).

Zupełnie niewinnie przechrzczono Lancera, czyli bombowiec B-1. Łącząc formę pisaną „B-1” z mówioną „be one”, stworzono BONE – dosłownie Kość. Chociaż i tu można doszukać się aluzji seksualnych. Kto nie wie, w czym rzecz, niechaj przypomni sobie, jaką sensację wśród brytyjskich turystów wzbudzał krakowski Pałac Bonerowski, ongi nieopatrznie zwany z angielska Boner Palace.

Dość o seksie. Przynajmniej na razie, bo zgodnie z obietnicą złożoną w tytule, wrócimy nie dość, że do seksu, to jeszcze do seksu płatnego. Ale teraz chodźmy na wycieczkę do zoo. Najpierw dział ptaków i gadów – co się dobrze składa, boć wedle obecnego stanu wiedzy naukowej jedne wyewoluowały z drugich.

Menażeria

Z imionami dla F-16 działy się nieziemskie cyrki. Otóż samolot zwany po naszemu Jastrzębiem (po angielsku byłoby to Hawk lub Goshawk) w oryginale nosi miano Fighting Falcon. Dlaczego nie po prostu Falcon? Przecież F-15 to Eagle, a nie Fighting Eagle. F/A-18 to Hornet, a nie Fighting Hornet. Kiedy jednak F-16 wchodził do służby – a była to połowa lat siedemdziesiątych – popularnością cieszyły się odrzutowce dyspozycyjne (czy też biznesowe) Dassault Falcon. Postawiono więc na Fighting Falcona, by odróżnić myśliwiec od samolotu pasażerskiego. Skądinąd warto wspomnieć, iż nazwę wybrano w drodze konkursu. Autorem zwycięskiej propozycji okazał się Technical Sergeant Joseph A. Kurdell, służący w 1. Skrzydle Lotnictwa Taktycznego. Jak później tłumaczył, inspiracją była mu maskotka drużyny futbolowej Akademii Sił Powietrznych, właśnie sokół.

Obecnie w Stanach Zjednoczonych służy dobrze ponad sto tuzinów F-16. Tymczasem nie znajdzie się bodaj ani jednego amerykańskiego pilota, który powiedziałby, że służy na Falconach, czy tym bardziej na Fighting Falconach. Niechaj będzie wszem wobec wiadome, że latają oni na Viperach.

Prawda jest taka, że organizatorzy konkursu trochę się spóźnili. Amerykańscy piloci mieli już wyrobione zdanie. Widziany z oddali, stojący na pasie samolot przywodził im na myśl kobrę. Ponieważ jednak nazwę tę zaklepał już sobie YF-17, do F-16 przylgnęła „Żmija”, Viper. I nie było siły, która mogłaby to zmienić. Tyle że generalicji nieszczególnie uśmiechało się nazywanie samolotu na cześć węża… Tak oto Viper został Fighting Falconem.

Wracając do Eagle’a.

Gdy widzi się ten samolot z bliska, pierwsze, co rzuca się w oczy, to jego rozmiar. W porównaniu z F-16 jest o ponad trzy metry szerszy, o prawie pięć metrów dłuższy, a na pusto – o dobre cztery i pół tony cięższy. Pod względem długości i masy bliżej mu do drugowojennego bombowca B-17 Flying Fortress. Nie może więc dziwić, że Eagle’a przezwano „Latającym Kortem Tenisowym” (Flying Tennis Court – faktycznie jego powierzchnia nośna była wystarczająca do tej roli) czy Ego Jetem.

Jak wiadomo, Eagle ma młodszego, większego brata, któremu na imię Strike Eagle, a więc trochę w guście Fighting Falcona. O dziwo, nie przypałętało się doń przezwisko w rodzaju „Latającego Boiska Futbolowego”.

Żyje sobie w Ameryce Północnej taki nieduży ptaszek, którego nazwa łacińska brzmi Fulica americana, polska zaś – łyska amerykańska. Wygląda, obrazowo mówiąc, jak kaczka z nadwagą i przykrótkimi skrzydłami. Powszechnie zwą łyskę w Ameryce mudhen (dosłownie tłumaczyłoby się to jako „kwoka błotna”) i tak właśnie – ze względu na jego pękatą sylwetkę – amerykańscy piloci nazywają Strike Eagle’a. Mniej powszechne, a chyba bardziej wdzięczne jest przezwisko nawiązujące do uroczej rasy psów. Beagle, jak łatwo zgadnąć, jest w tym wypadku złożeniem słów Bomb Eagle.

Czasami znaczenie ma rozmiar…

Skoro już o wielgachnych samolotach mowa, odpowiednią do swych rozmiarów liczbę ksywek mają niektóre transportowce. Taki choćby C-130 to na przykład Herk lub Herky (zdrobnienie od imienia Hercules) czy wręcz Herky Turkey (od herky-jerky, czyli „spazmatyczny”, „nieprzewidywalny”, natomiast turkey to „indyk”). Warto tu wyróżnić pomysłowy przydomek Bleed-Air Blimp. Blimp to po polsku „sterowiec”, bleed air natomiast – powietrze dodatkowe wprowadzane do silnika spalinowego specjalną dyszą. Pojawia się nadto Fat Albert („Gruby Albert”, postać z kreskówki „Fat Albert and the Cosby Kids”), co jednakże odnosić się powinno tylko do Herculesa będącego etatowym transportowcem zespołu akrobacyjnego Blue Angles.

Herculesowi nie ustępuje C-5 Galaxy. Przede wszystkim lotnicy nadali mu imię Fred. Nie na cześć Flintstone’a bynajmniej. Otóż według nich FRED to Fantastic Ridiculous Economic Disaster, „Fantastyczna, Niedorzeczna Katastrofa Ekonomiczna”. W pełni zrozumiałe w przypadku samolotu będącego owocem pierwszego w historii programu rozwojowego, który pochłonął więcej niż miliard dolarów. Ba, w 1970 roku szacowano jego łączny koszt na ponad pięć miliardów.

C-5, alias Cumulus Aluminus (to chyba jest jasne) i Aluminum Overcast („Aluminiowe Zachmurzenie”; nazywano tak również bombowiec Convair B-36), to także Big Mac. A ostatnie z kolekcji przezwisk C-5 jest swoistym komentarzem amerykańskich lotników do polityki tamtejszych sił zbrojnych wobec homoseksualistów. Otóż olbrzymi transportowiec zyskał sobie przydomek Queer (dosłownie „dziwaczny”, słowo to ma jednak także ogólne odniesienie do homoseksualistów), którego to przydomka geneza opiera się na bardzo pikantnej dwuznaczności. Co logiczne, C-5 ma potężne silniki, wytwarzające ogromny ciąg. Mawia się o Galaxy, że za każdym razem, gdy ląduje, coś [tymi silnikami] zdmuchnie. Pikantność leży zaś w tym, że dokładnie tymi samymi słowy (every time it kneels, it blows something) wyrazić można zdanie: „za każdym razem gdy klęka, robi loda”. Stąd Queer. Stąd też wywodzi się rzadko spotykany przydomek Linda Lovelace, od słynnej pornoaktorki. Co ciekawe, w US Navy Queerem nazywają EA-6B Prowler.

… a czasami ilość.



Swoistym rekordzistą jest chyba jednak F-117 Night Hawk (zdecydowanie tak, dwa osobne słowa). Black Jet, Wobblin’ Goblin, „Duch”, BatPlane, Cockroach, Roach, Skunkjet, Black Widow, Stinkbug, Goat Sucker… A to pewnie wcale nie wszystkie. Dlaczego Black Jet – wiadomo. Również „Czarna Wdowa” (Black Widow) odnosi się do koloru. Skunkjet nawiązuje do zakładów Lockheeda znanych pod nazwą Skunk Works, gdzie Kelly Johnson i inni wybitni inżynierowie opracowali właśnie F-117, a także kilka innych oryginalnych maszyn, choćby SR-71 czy U-2. Ten pierwszy powszechnie znany jest jako Blackbird („Kos”), chociaż – o czym mało kto wie – wcale nie była to jego oficjalna nazwa. A wśród załóg i tak zyskał sobie przydomek Habu, co jest japońską nazwą żmii z gatunku Trimeresurus flavoviridis, jakoby podobnej z wyglądu do SR-71. Co ciekawe, pomysłodawcami byli sami Japończycy mieszkający wokół okinawańskiej bazy Kadena. Amerykanom na tyle się to spodobało, że wynieśli Habu do godności oficjalnej naszywki, przyznawanej za udział w locie operacyjnym.

Co się zaś tyczy F-117, najwdzięczniejszym chyba z jego przydomków był BatPlane. Znany z zamiłowania do gadżetów Bruce Wayne alias Batman na pewno nie pogardziłby tak nieortodoksyjną maszyną, podobnie jak on rozmiłowaną w działaniach nocą. Właśnie dlatego Night Hawka przezwano „Karaluchem” (Cockroach, Roach) – podobnie jak one F-117 prowadzi nocny tryb życia i unika światła. Największą zagadką pozostaje Stinkbug. Kolokwialnie określa się tak w USA owady z rodziny tarczówkowatych. Cóż mogą mieć wspólnego z F-117? Spłaszczony, szeroki kształt? Albo może po prostu skojarzenie z karaluchem i rubaszny wydźwięk (dosłownie: „Śmierdzący Robak”)?

Szczególnie interesująca jest jednakże kwestia „Chybotliwego Goblina (jak tłumaczy się na polski Wobblin’ Goblin). Otóż naprawdę nie wiadomo, skąd taki przydomek mógł się wziąć, skoro F-117 prezentował dzięki komputerowemu wspomaganiu sterowania ponadprzeciętną stabilność. Prawdopodobnie była to jednorazowa, żartobliwa uwaga z czasów pierwszych prób w locie (wtedy faktycznie mogły jeszcze występować problemy ze stabilnością), która jakoś przedostała się do mediów, gdzie posłużyła jako jeden z argumentów przeciwko F-117. I tak – parafrazując ewangelistę – rozniosła się ta pogłoska i trwa aż do dnia dzisiejszego.

Podobnie jak SR-71, również F-117 przywiózł nowe imię z wojaży zagranicznych. Podczas pierwszej wojny w Zatoce Perskiej żołnierze z Arabii Saudyjskiej nazwali niezwykły nocny bombowiec słowem الشبح – czyta się to al-szaba i w języku arabskim znaczy „duch” czy też „zjawa”. Nader stosownie.

W odróżnieniu od Goat Sucker, co dosłownie można by przetłumaczyć jako „Wysysacz Kóz”. Historia tego przydomka jest dość pokręcona. Otóż w pierwszych latach istnienie F-117 było tajne przez poufne. Ani oznaczenie alfanumeryczne, ani nazwa, ani w ogóle nic, co mogłoby zdradzić istnienie nowego, trudno wykrywalnego przez radar samolotu nie miało prawa wydostać się poza ściśle określone grono ludzi zaangażowanych w program. Atmosfera tajności wokół samolotu będącego już tajemnicą poliszynela osiągnęła tak absurdalne rozmiary, że nawet personel USAF zaczął z niej otwarcie drwić. W 1988 roku na wystawie statycznej podczas pokazów w bazie Edwards ustawiono na stojance odgrodzone linami kliny blokujące koła i drabinkę, a całość podpisano „F-19” (niektórzy może kojarzą słynny plastikowy model hipotetycznego myśliwca F-19, powstałego właśnie na bazie doniesień i medialnych półprawd o F-117) – niby że wyprodukowano supernowoczesny, dosłownie niewidzialny samolot bojowy.

No dobrze, tylko wciąż nie wiadomo, skąd tu Goat Sucker.

Otóż z tej atmosfery tajności. Nie wchodziło w grę tworzenie jakichkolwiek naszywek z nazwą czy tym bardziej wizerunkiem F-117. Wszystkie naszywki powiązane z tym programem były enigmatyczne, przedstawiały skorpiony, smoki, w najlepszym razie zwyczajne, niewinne jastrzębie (hawk). Jedna z nich ukazywała kozę ściganą przez zielonego A-7 i podpisaną Goat Sucker. Nosili ją najprawdopodobniej piloci SLUF-ów atakujący Skunkjety podczas lotów ćwiczebnych. Goatsucker to slangowe określenie ptaków z gatunku Chordeiles minor i paru pokrewnych, co do których istniało kiedyś przekonanie, że ssą kozie mleko. Po polsku C. minor to lelczyk mały.

Ale co ma jakiś tam lelczyk do F-117? Niewiele. Tylko tyle, że jego anglojęzyczna nazwa brzmi nighthawk.

Wypada jednak uczciwie przyznać, że media nie zawsze działały na niekorzyść samolotów. F-117 miał pecha, to prawda, dobrał się doń jakiś nierzetelny dziennikarz. Ale historia amerykańskiego lotnictwa zna też zgoła odmienne przypadki. Samolot F-94C otrzymał nazwę Starfire właśnie dzięki prasie. Tamtejsi żurnaliści ochrzcili go zapewne pod wrażeniem widoku, jaki prezentował F-94, odpalając nocą serię rakiet; szefom Lockheeda przypadło to do gustu i oficjalnie nazwali tak swoje najmłodsze dziecko.

Recenzenci

Biada maszynom, których wady konstrukcyjne – niezależnie od ich natury i tego, czy dałoby się je wyeliminować – dadzą się we znaki lotnikom. Piloci US Air Force to plemię cierpliwe, ale każda cierpliwość ma granice.

Hałaśliwa nawet jak na odrzutowiec Cessna T-37 to przede wszystkim Tweety Bird, czyli słodziutki kanarek z kreskówek Warner Bros. W tym ironicznym przydomku należy upatrywać źródła oficjalnej nazwy T-37 – Tweet. Wkrótce pojawił się World's Largest Dog Whistle („Największy Na Świecie Gwizdek na Psa”), a w końcu genialny w swej prostocie Converter – gdyż zamienia paliwo na hałas.

Zawodny niczym alfa romeo – przynajmniej w początkowym okresie służby – Republic F-105 Thunderchief miał w naręczu przydomków między innymi Squash Bomber i Triple Threat. Ten drugi („Potrójne Zagrożenie”) odnosił się do trzech sposobów, na jakie mógł zniszczyć cel: ostrzelać, zbombardować lub… spaść na niego. W ostateczności więc, jeżeli wszystkie inne środki zawiodły, można było wyłączyć silniki i staranować, czy też zmiażdżyć (squash) cel. Z kolei w przypadku bombowca nurkującego Vindicator jego właściwości pilotażowe zyskały mu miano Wind Indicator („Wiatrowskaz”).

Barwnie i celnie skwitowano także prototypowy samolot myśliwski Curtiss-Wright XP-55 Ascender, tu jednak wada konstrukcyjna była natury raczej estetycznej. Otóż ze względu na zastosowanie śmigła pchającego nieszczęsny samolot zasłynął jako Ass-Ender (od ass, „dupa” i end, „koniec”).

Kronika kryminalna

Osobną historię stanowią maszyny z lat trzydziestych i czterdziestych. Zanim w 1962 roku wprowadzono ujednolicony United States Tri-Service aircraft designation system, powszechnie stosowano oznaczenia takie jak – dla myśliwców – F4F czy F4U (wbrew pozorom były to dwa różne samoloty dwóch różnych wytwórni: Wildcat i Corsair) w Marynarce Wojennej, a P-51 lub P-39 w Lotnictwie Armii, jakkolwiek je zwano w danym okresie. Oczywiście dotyczyło to nie tylko myśliwców, mieliśmy przecież legendarny bombowiec B-17, a na lotniskowcach bazował na przykład bombowiec nurkujący SBD Dauntless (w ogóle bez cyfry), znany w wojskach lądowych jako A-24. Bałagan? Pewnie, że tak. Trudno się wobec tego dziwić, że ponad dwie dekady po ataku na Pearl Harbor wreszcie zrobiono z tym wszystkim porządek. Co najwyżej dziwić się można, że tyle to trwało.

W okresie II wojny światowej i okolic szczególnie kąśliwie traktowany był Martin B-26 Marauder. Nikt wszakże nie powie, że dostało mu się za niewinność. Gdy trafił do prób w locie, był jeszcze niedopracowany. W wypadkach śmierć poniosło wielu lotników. Stąd też przezywano go Widowmaker (dosłownie: „Producent Wdów”) lub Martin Murderer („Morderca”). Do tego samego grona należy przezwisko Be-Dash-Crash („Be Kreska Kraksa”) czy Flying Coffin („Latająca Trumna”). Warto w tym miejscu dodać, że w przypadku sowieckiego myśliwca ŁaGG-3 nazwę producenta rozszyfrowano jako Łakirowannyj Garantirowannyj Grob. Chyba zrozumiałe, czyż nie?

Ale nawet tak dowcipny naród jak Rosjanie nie wpadłby chyba na dwie najpikantniejsze ksywki Maraudera. Otóż zwano go czasami The Flying Prostitute, czyli Latającą Prostytutką. Dlaczego? Ach, łatwiej to wytłumaczyć po angielsku: because it had no visible means of support, a więc „nie miał widocznych, jawnych środków utrzymania”, oczywiście w powietrzu – miał po prostu żałośnie małe skrzydła, stąd i powyższe, tak zakręcone w swej genezie przezwisko. Wariacją na ten temat było Baltimore Whore – Dz🤬ka z Baltimore. Jak łatwo zgadnąć, w Baltimore mieściła się siedziba producenta. A jeszcze tak pięknie się to rymuje.

Potomkiem „Mordercy” był najwyraźniej Curtiss Helldiver (vel A-25 Shrike w Siłach Powietrznych Armii). Ten nieprzyjazny wobec pilota – w odróżnieniu od Dauntlessa, którego zastąpił – bombowiec nurkujący nosił oznaczenie alfanumeryczne SB2C. Pomysłowi lotnicy Marynarki Wojennej – wzorując się na obowiązujących tam rangach w rodzaju Petty Officer Second Class (współcześnie byłby to odpowiednik naszego bosmana) – rozwinęli SB2C jako Son of a Bitch Second Class, „Sukinsyn Drugiej Klasy”. Doskonale uzupełniał się z nim Douglas A3D Skywarrior. Największą jego wadą było to, że trzyosobowa załoga nie miała w nim do dyspozycji foteli wyrzucanych. Czy można się więc dziwić, że jego oznaczenie rozwinięto do postaci All Three Dead („Wszyscy Trzej Nie Żyją”)? A co z Dauntlessem. Opinię lotników na jego temat świetnie charakteryzuje przydomek Slow but Deadly („Powolny, ale Śmiercionośny”).

Już wtedy zdarzały się też przydomki w rodzaju BONE (czyli, przypomnijmy, B-1 Lancer). Na przykład Douglas F4D Skyray był Fordem, a Grumman S2F Tracker to Stoof. Słowo to nie ma żadnego znaczenia, niemniej jednak przyjęło się na dłużej. Grumman E-1 Tracer – samolot wczesnego ostrzegania z charakterystyczną płaską anteną nad kadłubem – znany był jako Stoof with a Roof, „Stoof z Dachem”.

Wróćmy jeszcze na chwilę do Be-Dash-Crash. To jeden z najciekawszych i najprostszych sposobów na scharakteryzowanie danego samolotu, aż dziw, że tak rzadko stosowany. Consolidated C-109 to odmiana bombowca B-24 Liberator przeznaczona do przewożenia paliwa na wysunięte lotniska, skąd działały atakujące Japonię B-29. Problem polegał na tym, że obciążony takim ładunkiem (cięższym niż ładunek bomb) samolot miał problemy ze startowaniem i lądowaniem. Nim temu zaradzono, wiele maszyn rozbiło się, grzebiąc w szczątkach załogę. Nazywano je więc Cee-One-Oh-Boom, „Ce-Jeden-Zero-Bum”. Poczciwe Mustangi dla odmiany, w uznaniu wielkiej szybkości, przezwano Peter-Dash-Flash, „Peter-Kreska-Błysk”, nawiązując do komiksowej postaci superszybkiego superbohatera Flasha, w „cywilu” nazywającego się Jason Peter Garrick. Natomiast McDonnell F-101 Voodoo to One-Oh-Wonder, czyli „Jeden-Zero-Cud”.



Łatwo zauważyć, że szczególną kreatywnością wykazywali się lotnicy, gdy trzeba było wykazać swój wstręt wobec wad konstrukcyjnych, o czym piszemy wyżej, czy też wobec danej maszyny w ogóle. Szkolno-sportowy Ryan PT-22 stał się więc znany jako Maytag Messerschmitt („Messerschmitt [produkcji] Maytaga”, wytwórni pralek, które już wtedy uchodziły za nieszczególnie nowoczesne), Vought F7U Cutlass – jako Gutless Cutlass („Tchórzliwy Kordelas” lub też „Kordelas Bez Ikry/Jaj”), a North American AT-6 Texan – jako Awful Terrible Six, „Wstrętna, Straszliwa Szóstka”.

Wiatraki

Niech nikt sobie przypadkiem nie pomyśli, że śmigłowce cieszyły się jakimś immunitetem. O, co to, to nie.

Bodaj najwredniej potraktowano oblatany w 1947 roku uniwersalny śmigłowiec Kaman HH-43 Huskie. Ze względu na niezbyt atrakcyjny, pudełkowaty kształt kadłuba przezwano go – zupełnie bez szacunku dla bądź co bądź pioniera – Flying Shithouse. W języku polskim byłaby to (biorąc poprawkę na tak zwane różnice międzykulturowe) „Latająca sławojka”. Na marginesie warto dodać, że brytyjska łódź latająca Supermarine Stranraer również została sławojką, tyle że „Gwiżdżącą Sławojką”. Defekacyjne skojarzenia budził także CH-53E Super Stallion, który ze względu na częste przecieki w hydraulice stał się dla załóg „Latającym Klopem” (Flying Shitter).

Niewiele od Huskiego młodszy, zapomniany już dziś transportowy H-21 zyskał sobie miano „Latającego Banana”, za to pionier absolutny – pierwszy śmigłowiec produkowany seryjnie i pierwszy, który wszedł do czynnej służby w amerykańskich siłach zbrojnych – Sikorsky R-4 stał się… Sfrustrowaną Palmą (Frustrated Palm Tree)!

Zamiast podsumowania

Amerykańskie samoloty zyskiwały sobie barwne przezwiska także za granicą. Taki na przykład Brewster Buffalo w Finlandii, gdzie uczestniczył w wojnie zimowej, był zarówno „Perłą Północnego Nieba” (Pohojsten taivaiden helmi), jak i „Latającą Butelką Piwa” (Lent kaljapullo). Ale to już temat na zupełnie inną opowieść.

Bezwstydnie zajumane jak 3 Cytryny z radomskiego stołu: http://www.konflikty.pl/a,2926,Lotnictwo,zmije_Prostytutki_i_Slawojki_czyli_o_pomyslowosci_amerykanskich_lotnikow.html

Rozwój lotnictwa w czasie I Wojny Światowej

Konto usunięte • 2013-04-01, 9:35
Historia lotnictwa wojskowego.

Stanisław Skalski - Spętany Anioł

Konto usunięte • 2013-04-01, 8:09


Film poświęcony Stanisławowi Skalskiemu. Uczestnikowi bitwy obronnej 1939, bohaterowi bitwy o Anglię, dowódcy słynnego Polskiego Zespołu Myśliwskiego(cyrk Skalskiego). Skalski także był torturowany przez UB po powrocie do kraju. Otrzymał wyrok śmierci który został anulowany w 1956 roku.

Tutaj inny artykuł o Skalskim:
sadistic.pl/stanislaw-skalski-as-polskiego-lotnictwa-vt176159.htm

Czerwony Baron

Konto usunięte • 2013-02-15, 0:41
Szukałem po tagach, ale nie znalazłem ( nawet się trochę zdziwiłem bo w końcu o Czerwonym Baronie słyszał chyba każdy ).

Mam zamiar tutaj opisać dzieje Manfred von Richthofen znanego również jako Czerwony Baron. Skubany urodził się 2 maja 1892 w Borku, pani wikipedia mówi, że to na terenie dzisiejszego Wrocławia a zmarł, raczej został zamordowany 21 kwietnia 1918 na jakimś francuskim zadupiu o nazwie Morlancourt.


Urodził się w średniozamożnej rodzince arystokratycznej, i dzięki swojemu pochodzeniu, od urodzenia był Baronem ( fajnie nie ? ). Nie będę mówił kto go spłodził, bo kogo to w sumie obchodzi ? Na pewno nie mnie, mnie interesują jego osiągnięcia! Tak więc zacznijmy od tego jak zaczął swoją karierę w armii Rzeszy. Oglądając różne dokumenty zdziwił mnie fakt, że nasz Maniek zaczynał swoją karierę jako oficer kawalerii na froncie wschodnim ( wiecie, daleko od aliantów ). Później przeniósł się na zachód, dziwne, ale jako kawalerzysta nie miał wielu okazji do starć. Gdy wojna stała się bardziej pozycyjna znudzony Maniek postanowił, że poprosi o przeniesienie go do lotnictwa. 15 maja 1915 von Richthofen dołączył do lotnictwa. Na start nie dostał od razu świetnej fuchy, oddział rozpoznawczy.

Po okresie latania jako obserwator, von Richthofen, chcąc zostać pilotem myśliwskim, ukończył kurs pilotażu. 26 kwietnia 1916 zestrzelił pierwszy samolot jako pilot, z karabinu maszynowego zamontowanego samodzielnie przez siebie na skrzydle. Po przypadkowym spotkaniu z asem myśliwskim Oswaldem Boelcke, który kompletował pilotów do swojej nowo tworzonej elitarnej eskadry myśliwskiej Jagdstaffel 2, Boelcke zaproponował Manfredowi dołączenie do tej eskadry, widząc w nim ambitnego lotnika. Manfred von Richthofen skorzystał z oferty i 1 września 1916 dołączył do Jasta 2, stając się odtąd pilotem myśliwskim. ierwsze uznane zwycięstwo powietrzne odniósł nad Cambrai we Francji 17 września 1916, zestrzeliwując dwumiejscowy samolot F.E.2b. Już 10 października miał zestrzelonych 5 samolotów, co dawałoby mu aliancki tytuł „asa”. W tym czasie, 28 października śmierć w kolizji poniósł Boelcke, który był wzorem i mentorem Manfreda von Richthofena

macie tu tego F.E.2b

Pierwsze zwycięstwo w Jasta 11, a zarazem pierwsze zwycięstwo tej eskadry, von Richthofen odniósł 23 stycznia 1917. Pod nowym dowództwem, Jasta 11 zaczęła osiągać duże sukcesy, a ich szczyt stanowił nazwany tak przez Brytyjczyków, „krwawy kwiecień” 1917 roku. W samym tym miesiącu von Richthofen zestrzelił 20 samolotów Ententy, podnosząc swoje konto zwycięstw do 52. Eskadra ta z uwagi na jej wyczyny stała się znana jako „latający cyrk” lub „Cyrk Richthofena”.

21 kwietnia 1918 von Richthofen wystartował na swym trójpłatowcu Fokker Dr.I z dziewięcioma innymi pilotami z lotniska Cappy. Tego dnia grupa nawiązała nad przełęczą Morlancourt niedaleko Sommy walkę powietrzną z samolotami Sopwith Camel 209. dywizjonu RAF, dowodzonego przez Kanadyjczyka Arthura „Roya” Browna. Richthofen w czasie pościgu samolotu Sopwith Camel, pilotowanego przez niedoświadczonego Kanadyjczyka Wilfrida „Wopa” Maya, dostał się pod ostrzał lecącego mu na ratunek innego Camela, pilotowanego przez Arthura „Roya” Browna. Równocześnie wojska australijskie, zajmujące pozycje w tym rejonie, otworzyły do jego samolotu intensywny ostrzał z karabinów maszynowych. Von Richthofen skręcił samolot w kierunku prześladowcy i wówczas został trafiony jednym z pocisków wystrzelonych z tych karabinów, po czym jego samolot spadł na ziemię za liniami sprzymierzonych.
Sekcja zwłok ujawniła, że został trafiony w klatkę piersiową pociskiem nadlatującym z dołu, od tyłu. Kula przeszyła ciało od prawej strony uszkadzając wątrobę, płuca, serce i zatrzymała się w kurtce pilota. Obecnie uważa się, że najbardziej prawdopodobną przyczyną zestrzelenia Czerwonego Barona był ogień australijskich karabinów maszynowych z ziemi. Jako prawdopodobnego sprawcę zestrzelenia podaje się zwykle sierżanta Cedrica Popkina z 53 baterii artylerii polowej, istnieje jednak możliwość, że to inny żołnierz – sierżant Snowy Evans — zastrzelił Richthofena. Sam Popkin przyznał, że on nie mógł trafić Czerwonego Barona. Mimo to, brytyjskie siły powietrzne za zwycięzcę von Richthofena oficjalnie uznały Browna, która to wersja jest jeszcze niekiedy spotykana w publikacjach. Według śledztwa przeprowadzonego przez telewizję Discovery World najbardziej prawdopodobne jest, że Czerwony Baron został zestrzelony przez sierżanta Evansa z odległości ok. 750 metrów.

niespodzianka na pokazie

kamanes2012-11-15, 19:28
ciekawy efekt

Rycerz przestworzy

Cwieku2012-11-13, 9:08
Kolejna świetna historia Pana Biszopa klik

Niemcy, okolice Bremy, 20 grudnia 1943 roku.
Powiew zimnego powietrza i jego świst we wnętrzu postrzelanego bombowca sprawiły, że ranny pilot odzyskał przytomność. W samą porę – Latająca Forteca nieubłaganie traciła wysokość i właśnie znajdowała się na pułapie 300 metrów. Jeszcze minuta, a roztrzaskałaby się o ziemię.
Pilot sięgnął ku wolantowi, ale natychmiast syknął z bólu i opuścił ramię. Miał przestrzelony prawy bark. Chwycił więc wolant lewą ręką i przyciągnął do siebie. Maszyna wyrównała lot.
Podporucznik Charles Brown z trudem rozejrzał się, by ocenić sytuację. Oba silniki na lewym skrzydle przestały działać. Tablica instrumentów wyglądała, jakby ktoś potraktował ją młotem kowalskim i opryskana była krwią. Nie działał także kompas. Z tyłu bombowca dochodziły jęki rannych. Dziób maszyny był rozbity, a w kadłubie ziały ogromne dziury. Drugi pilot porucznik Luke Spencer siedział bezwładnie na fotelu z głową przechyloną na bok. Był nieprzytomny, ale raczej z powodu braku tlenu, niż ran.
Przez kabinę przeleciał złowrogi cień. Podporucznik Brown spojrzał w górę i znieruchomiał z przerażenia. Dostrzegł sylwetkę niemieckiego myśliwca.
Messerschmitt wykonał koło nad zmasakrowanym bombowcem i zrównał się z nim. Podporucznik Brown spojrzał ze zdziwieniem na jego pilota. Machał do niego ręką, jakby chciał mu coś przekazać.

Podczas I Wojny Światowej piloci wojskowi byli absolutną elitą sił zbrojnych każdego państwa. Tworzyli osobną kastę ludzi, którzy dokonali tego, o czym człowiek marzył od tysiącleci. Wznosili się ku niebiosom na swoich niezwykłych maszynach powodując niekłamaną zazdrość u żołnierzy z innych rodzajów broni.
Istniał wśród nich silny etos i etyka walki, którym większość z nich była wierna. Często zdarzało się, że po walce powietrznej zwycięzca lądował koło zestrzelonej maszyny przeciwnika, wyciągał go z wraku i wzywał pomoc. Atakowanie bezbronnego, czy strzelanie do ludności cywilnej było nie do pomyślenia.
Wystarczyło nieco ponad dwadzieścia lat, by ów etos trafił do lamusa. Podczas II Wojny Światowej lotnicy Luftwaffe masakrowali cywilów z karabinów maszynowych i strzelali do alianckich pilotów ratujących się na spadochronach.
Ci zresztą nie pozostawali im dłużni. Polscy i brytyjscy piloci zazwyczaj nie oszczędzali niemieckich lotników wyskakujących z płonących Dornierów, czy Heinkli.
Nie musieli nawet do nich strzelać. Wystarczyło trącić skrzydłem opadającego na spadochronie pilota, albo przelecieć koło niego na pełnym gazie. Podmuch powietrza plątał spadochron i nieszczęsny lotnik spadał na ziemię jak kamień.
Nieliczni piloci pozostali wierni staremu kodeksowi etycznemu. Jednym z nich był Oberleutnant Franz Stigler – myśliwski as Luftwaffe.
Rankiem 20 grudnia 1943 roku kilkadziesiąt bombowców B-17 „Latająca Forteca” 379 Grupy Bombowej US Army Air Force wystartowało z bazy lotniczej RAF Kimbolton w hrabstwie Cambridgeshire. Ich celem była Brema, a konkretnie – zakłady zbrojeniowe produkujące myśliwce FW-190. Misja była niezwykle trudna – zakłady w Bremie były częstym celem alianckich rajdów bombowych i wskutek tego Niemcy obstawili je gęsto stanowiskami artylerii przeciwlotniczej. W pobliżu stacjonowało także kilka dywizjonów myśliwskich.
Jeden z bombowców o nazwie „Ye Olde Pub” był pilotowany przez 21-letniego podporucznika Charlesa Browna. Był to jego debiut jako dowódcy Latającej Fortecy.
Powietrzna armada skierowała się na północny wschód i po kilku godzinach lotu nad Morzem Północnym skręciła na południe wlatując nad terytorium Niemiec. Bombowce wspięły się na wysokość 8 kilometrów i rozpoczęły zbliżanie do celu.
Niemieccy artylerzyści szybko dali o sobie znać. Obok Latających Fortec zaczęły wykwitać małe, brudne obłoczki pękających pocisków przeciwlotniczych. „Ye Olde Pub” porządnie oberwał w tym ostrzale. Jeden z silników na lewym skrzydle przestał działać, inny zaczął dymić, a pleksiglasowa osłona na dziobie samolotu była podziurawiona jak sito odłamkami pocisku. Mimo uszkodzeń samolot utrzymał się w formacji i razem z pozostałymi rozpoczął bombardowanie.
Kiedy bomby poszły w cel podporucznik Brown zorientował się, że zniszczenia dokonane przez artylerię przeciwlotniczą są większe, niż początkowo przypuszczał. Jeden silnik stracił bezpowrotnie, w innym musiał zmniejszyć ciąg do minimum, system elektryczny był uszkodzony, a instalacja tlenowa zaczynała szwankować. „Ye Olde Pub” musiał opuścić formację i na własną rękę wracać do Anglii.
Samotny bombowiec z dymiącymi silnikami został natychmiast spostrzeżony przez pilotów niemieckich myśliwców. Opadła go chmara kilkunastu Messerschmittów i Focke-Wulfów. Z jedenastu karabinów maszynowych Fortecy działały trzy – dwa w górnej wieżyczce oraz jeden z trzech umieszczonych w strzaskanym dziobie. Reszta po prostu zamarzła.
Na wysokości 8 kilometrów, na którą wspiął się bombowiec panowała temperatura minus 60 stopni Celsjusza.

Podporucznik USAAF Charles Brown


Mimo tego ledwo trzymający się w powietrzu bombowiec podjął walkę. Podporucznik Brown tak manewrował Fortecą, by rozbić szyk nieprzyjacielskich maszyn, a trzy karabiny maszynowe nieustannie pluły ogniem. Strzelcom pokładowym udało się zestrzelić dwie wrogie maszyny.
Atak trwał około 10 minut, a bombowiec odniósł podczas niego nowe rany. Obydwa silniki na lewym skrzydle przestały działać, a jeden z tych na prawym skrzydle dymił niemiłosiernie. Instalacja tlenowa była w strzępach, podobnie jak elektryczna. Tablica instrumentów była kompletnie strzaskana i zachlapana krwią – jeden z pocisków trafił podporucznika Browna w bark, przebił go i utkwił w niej. Tylny strzelec sierżant Hugh Eckenrode nie żył, a trzej inni członkowie załogi byli ciężko ranni. Właściwie – cała załoga odniosła rany, u trzech z nich były one jednak wyjątkowo ciężkie.
Pociski z Messerschmittów i Focke-Wulfów wyrwały potężne dziury w kadłubie i w bombowcu powstał ogromny, mroźny przeciąg.
Najgorsze skutki miało uszkodzenie instalacji tlenowej. Członkowie załogi zaczęli po kolei tracić przytomność. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętał Charles Brown był ostry przechył samolotu na prawe skrzydło. Potem zapanowała ciemność.
Odzyskał przytomność, kiedy bombowiec był na wysokości około 300 metrów. W ostatniej chwili zdrową ręką chwycił ster i wyrównał lot. Wobec zniszczenia instrumentów nawigacyjnych załoga Fortecy była jak zagubiony wędrowiec – nie mieli pojęcia, gdzie lecieli. Czy na północ, ku zbawczemu morzu, czy też wgłąb Niemiec.
Niestety – lecieli wgłąb Niemiec. Na domiar złego przelecieli nisko nad jednym z lotnisk wojskowych.
Porucznik Luftwaffe Franz Stigler z Jagdgeschwander 27 (27 Dywizjonu Myśliwskiego) uzupełniał właśnie paliwo w swoim Messerschmitcie Bf-109, kiedy zobaczył samotny bombowiec lecący na wysokości kilkuset metrów i wlokący za sobą warkocz dymu. Przerwał tankowanie, machnął ręką do kolegów biegnących w stronę swoich maszyn i krzyknął:
- Ja go wezmę!
Tamci przystanęli. Istotnie, na tak uszkodzony bombowiec w zupełności wystarczy jeden Messerschmitt.
Franz Stigler wspiął się do kabiny, zapuścił silnik i pokołował na początek pasa. Tego dnia uczestniczył już w walce – zestrzelił dwie Fortece z tej samej formacji, w której leciał „Ye Olde Pub”. Teraz wietrzył kolejne, trzecie zwycięstwo tego dnia, które oznaczało pewne odznaczenie Krzyżem Rycerskim.
Był asem Luftwaffe. Walczył wcześniej w północnej Afryce i miał na koncie 28 zestrzelonych maszyn.

Oberleutnant Luftwaffe Franz Stigler


Messerschmitt szybko nabrał wysokości i dogonił dymiącą Fortecę. Ustawił się za nią i położył palec na przycisku ur🤬amiającym karabiny maszynowe.
Nagle przed oczami stanęła mu postać jego dowódcy z Afryki. Ten weteran I Wojny Światowej zawsze powtarzał swoim pilotom „Pamiętajcie, że jesteście rycerzami przestworzy. Jeśli dowiem się, że któryś z was otworzył ogień do człowieka na spadochronie, wówczas osobiście go zastrzelę”.
Franz cofnął kciuk ze spustu. Ten postrzelany, bezbronny bombowiec był właśnie takim lotnikiem na spadochronie. Podleciał nieco bliżej. Przez dziury w kadłubie mógł zajrzeć do wnętrza maszyny. Zobaczył jak kilku rannych członków załogi opatruje trzech nieprzytomnych kolegów. Zbliżywszy się nieco bardziej zobaczył ochlapaną krwią kabinę pilota i Charlesa Browna walczącego z uszkodzonymi sterami. Przez ułamek sekundy patrzyli sobie w oczy.
Franz szybko domyślił się dlaczego bombowiec leci w złym kierunku. Zaczął machać do pilota, a kiedy zwrócił jego uwagę dał mu znak, by leciał za nim. Po czym wykonał skręt o 180 stopni, na północ.
Charles zrozumiał intencje niemieckiego pilota, chociaż nadal nie mógł uwierzyć własnym oczom…

Artystyczna wizja niezwykłego spotkania Latającej Fortecy Charlesa Browna z Messerschmittem Franza Stiglera gdzieś nad Niemcami. Autor Ernie Boyett.


Kiedy znaleźli się nad Morzem Północnym Franz jeszcze raz zbliżył się do kabiny Fortecy, zasalutował i wrócił do Niemiec. Lecący na jednym silniku bombowiec cudem osiągnął brzeg Wielkiej Brytanii i wylądował na lotnisku w Seething w hrabstwie Norfolk. Lotnisko było bazą 448 Grupy Bombowej i członkowie załogi „Ye Olde Pub” natychmiast złożyli wyczerpujące zeznania przed amerykańskimi dowódcami. Nie pominęli oczywiście niezwykłego spotkania z Messerschmittem, który zamiast ich zestrzelić wskazał im drogę do domu.
Ku ich zdziwieniu ten fragment zeznań został utajniony, a im zabroniono o tym mówić pod groźbą kar.
Widocznie amerykańskim dowódcom nie mieściło się w głowie, że za sterami niemieckiego myśliwca mógł siedzieć rycerz, a nie bandyta.
Franz Stigler po powrocie do bazy nie pisnął ani słowem o tym, co się wydarzyło. Zameldował swoim dowódcom, że zestrzelił Fortecę nad morzem, a oni nie zadawali żadnych pytań.
Gdyby im powiedział, co zrobił zapewne stanąłby przed sądem wojennym i otrzymał karę śmierci.
Po wojnie podporucznik Charles Brown pozostał w Siłach Powietrznych USA i powoli piął się po szczeblach kariery. Przeszedł na emeryturę w 1972 roku w stopniu podpułkownika, zamieszkał na Florydzie i objął kierownictwo firmy zajmującej się opracowywaniem nowych modeli silników.
Widok Messerschmitta lecącego tuż obok jego postrzelanej Fortecy i wskazującego drogę do domu nie dawał mu spokoju. Postanowił za wszelką cenę odnaleźć pilota, który siedział za jego sterami.
Rozpoczął poszukiwania w 1986 roku. Pisał listy do niemieckich ministerstw obrony (RFN i NRD) i kontaktował się ze stowarzyszeniami skupiającymi byłych pilotów Luftwaffe. W 1990 roku jedno z nich umieściło jego list w wydawanym przez siebie periodyku. Wkrótce w odpowiedzi nań przyszła wiadomość z Kanady.
Okazało się, że Franz Stigler krótko po wojnie wyemigrował do Vancouver. Charles Brown natychmiast do niego napisał. Franz odpisał zawierając w swoim liście tyle szczegółów, że wszelkie wątpliwości się rozwiały. To on był tym rycerskim pilotem Messerschmitta. Dwaj byli piloci nawiązali ze sobą stały kontakt i jak nietrudno się domyśleć – zostali serdecznymi przyjaciółmi.
Franz został zaproszony na coroczne spotkanie weteranów 379 Grupy Bombowej, gdzie spotkał pięciu żyjących członków załogi Fortecy – żyjących tylko dlatego, że 47 lat wcześniej cofnął kciuk z przycisku ur🤬amiającego karabiny maszynowe myśliwca.
Za swój czyn odebrał wiele nagród od amerykańskich stowarzyszeń weteranów.

Spotkanie po latach.


Co ciekawe – Charles Brown nie otrzymał za swój heroizm żadnego odznaczenia. Dowództwo 448 Grupy Bombowej, które zebrało zeznania załogi Fortecy utajniło je do tego stopnia, że nie powiadomiło nawet bezpośrednich dowódców Charlesa i jego kolegów.
Charles Brown i Franz Stigler do końca życia pozostali serdecznymi przyjaciółmi, często odwiedzając się nawzajem.
Franz Stigler zmarł 22 marca 2008 roku. Charles Brown odszedł osiem miesięcy później – 24 listopada tego samego roku.[/b]

Ciekawe samoloty

Konto usunięte • 2012-08-01, 22:52
Northrop YB-49 – amerykański doświadczalny bombowiec, a w wersji YRB-49A samolot rozpoznawczy, zaprojektowany przez Johna Northropa w układzie latającego skrzydła. Samolot był modyfikacją maszyny Northrop YB-35 - napęd silnikami tłokowymi zastąpiono napędem odrzutowym. Budowa samolotu nie wyszła poza stadium prototypu.
Wymiary:
-Rozpiętość: 52,4 m
-Długość: 16,2 m
-Wysokość : 6,2 m
-Powierzchnia nośna: 371,6 m²
Podstawowe dane techniczne:
-Napęd: 8 x Silnik turboodrzutowy Allison/General Electric J35-A-5
6 x Silnik turboodrzutowy Allison/General Electric J35-A-19/21 w wersji YRB-49A
-Ciąg: 8 x 17,8 kN
6 x 25 kN







[ Komentarz dodany przez: Nostrełe: 2012-08-02, 13:14 ]
ciąg dalszy poniżej

Katapultowanie z SB Lim 2

evilmatt2012-06-16, 23:40
Unikatowy film przedstawiający "strzelanie się" z pięknego samolotu SB Lim 2 (MiG 15), którego jeden z egzemplarzy dalej lata po naszym (i nie tylko) niebie odrestaurowany przez fundację Polskie Orły.