#epidemia

Artykuł, względnie długi, ale bardzo ciekawy, warty przeczytania. Wciąga. Polecam!

Cytat:

Siedem ofiar śmiertelnych, 99 zarażonych, kilka tysięcy poddanych kwarantannie – to bilans epidemii czarnej ospy we Wrocławiu w 1963 roku. Przerażona była cała Polska. Wrocław stał się strefą zamkniętą. Bez świadectwa szczepień nikt nie mógł opuścić miasta.

Zabandażowane klamki w urzędach, miski z chloraminą do odkażania, kolejki do szczepień i tablice z napisami: „Witamy się bez podawania rąk” – tak wyglądał Wrocław latem 1963 roku, gdy agent służb specjalnych przywiózł ze sobą z misji do Indii czarną ospę. Zachorowało na nią prawie sto osób.

Czarna Pani albo po łacinie variola vera – czarna ospa zaczyna się niewinnie jak grypa. Objawy pojawiają się dopiero po dziesięciu dniach od zarażenia, do którego dochodzi drogą kropelkową, czyli bardzo łatwo. Zabija bardzo szybko. – Wiadomość o tym, że mamy w mieście ospę, była prawdziwym szokiem. Nie rozumieliśmy, skąd się wzięła w naszej szerokości geograficznej ta groźna choroba. A potem zaczęła się psychoza – opowiada „Newsweekowi” Michał Sobków, który latem 1963 roku pełnił dyżury lekarza inspekcyjnego wrocławskiego pogotowia ratunkowego.

Pierwsza umiera Lonia
Wszystko zaczęło się, gdy oficer MSW Bonifacy J. trafił do szpitala MSW we Wrocławiu po podróży do Azji (według ustaleń IPN oficer ten brał potem udział w akcji „Dunaj” podczas interwencji w Czechosłowacji). Słabo znający się na chorobach tropikalnych lekarze orzekli, że ma malarię. Aby się upewnić co do diagnozy, wysłali pacjenta karetką do Gdańska, do specjalistów z Centrum Badań Tropikalnych, i ci potwierdzili diagnozę.

J. chyba rzeczywiście miał malarię, ale poza nią ospę, której nikt nie rozpoznał. A ponieważ szybko doszedł do siebie, został wypisany do domu. Niedługo potem źle się poczuła salowa, która sprzątała izolatkę agenta. Od niej zaraziła się córka pielęgniarka i syn oraz lekarz, do którego zgłosiła się, gdy zachorowała.Salowa i jej syn trafili do szpitala zakaźnego. Córka Lonia – w bardzo poważnym stanie do szpitala przy ul. Rydygiera w centrum Wrocławia. Młodej kobiecie gw🤬towanie podnosi się poziom leukocytów we krwi. Umiera po kilku dniach, a lekarze za przyczynę śmierci uznają białaczkę krwotoczną o ostrym przebiegu.

Tymczasem w szpitalu zakaźnym kilka osób, w tym czteroletni chłopiec, choruje na niegroźną ospę wietrzną. Gdy choroba mija, po pewnym czasie dziecko ma znowu wysypkę. I wtedy lekarz stawia szokującą diagnozę: to nie ospa wietrzna, a czarna! Na wietrzną choruje się tylko raz.

Weselnicy w izolatorium
Lekarze powoli rozwiązują zagadkę, kto rozsiewa chorobę. Okazuje się, że zarazki ospy krążą po mieście już sześć tygodni, a chorzy na nią przebywali w trzech szpitalach. Decyzje są natychmiastowe: zamykane są trzy szpitale i szkoła pielęgniarska, do której chodziła Lonia. Pojawiają się plotki – pisze w książce „Variola vera” doktor medycyny Zbigniew Hora – że ciało pielęgniarki zostało ekshumowane i spalone, ale była to nieprawda. W prasie zaczynają się ukazywać pierwsze komunikaty o tym, że we Wrocławiu panuje czarna ospa. Mieszkańcy muszą się natychmiast zaszczepić. W przeciwnym razie grozi kara 4,5 tys. zł grzywny (czterokrotność przeciętnych miesięcznych zarobków) lub trzymiesięczny areszt.

– Nie trzeba było nikogo karać, każdy biegł się szczepić, bo wszyscy byli przerażeni – opowiada doktor Sobków. Ludzie godzinami stoją w kolejkach do szczepień i plotkują. Tymczasem sztab kryzysowy zastanawia się, jak zahamować epidemię. Staje się jasne, że trzeba odizolować tych, którzy zetknęli się z chorymi. Powstaje kilka miejsc – izolatoriów, gdzie bezpiecznie można ich zatrzymać na kwarantannę, a sanepid ustala listę potencjalnych zarażonych i zaczyna ich szukać po całym mieście.

Okazuje się, że Lonia – już zarażona – bawiła się na weselu kogoś z rodziny, czyli krąg kontaktów może być bardzo duży. Wśród nich była Elżbieta Krzemińska, bibliotekarka, szwagierka Loni. Kiedy kilka dni po ogłoszeniu epidemii wracała do domu z mężem po wieczorze spędzonym w operze, pod domem czekała już karetka, do której musieli natychmiast wsiąść razem ze swoimi dziećmi, obudzonymi przez lekarzy. Wszyscy byli od teraz kontaktami. Kilka tygodni spędzili w izolatorium na Praczach Odrzańskich, w budynku szkoły rolniczej. Spotkali tu pozostałych gości weselnych, a nawet samych nowożeńców. Karetki przywoziły codziennie dziesiątki kontaktów z całymi rodzinami. Był nawet pacjent z psem, bo nie miał z kim zostawić zwierzaka. Wieczorami internowani – jak mówili o sobie – zasiadali przed telewizorem, kobiety robiły na drutach, a mężczyźni grali w szachy lub warcaby.

Samobójcza misja
Po drugiej stronie Wrocławia, w Szczodrem, powstał szpital dla zarażonych ospą. Od razu przewieziono tam pięć osób. Liczba chorych rosła w zastraszającym tempie. Doktor Sobków wspomina, jaką traumę przeżywali ci, którzy wiedzieli, że są zagrożeni. W takiej sytuacji był cały personel zamkniętych szpitali, chorzy tam leczeni, a także ci, którzy trafili do izolatoriów. W każdej chwili mogło się okazać, że z kontaktu człowiek stał się chorym na ospę. A jeśli tak, to czy przeżyje?

– Lekarze, sanitariusze, kierowcy bali się wyjeżdżać do chorych i rozumiałem to. Pewnego dnia kierowca rozpłakał się i powiedział: „Panie doktorze, mam małe dzieci. Nie pojadę”. Teraz, gdy o tym myślę, to widzę, że narażanie się pracowników pogotowia na kontakt z chorymi był aktem samobójczym. Nie byliśmy w żaden sposób zabezpieczeni. Jedyne, co mogłem dać lekarzom, to maseczki i rękawice, a to była żadna ochrona.

Co innego sanepid – oni rzeczywiście byli całkiem zamaskowani, gdy szli do pacjenta z ospą. Nawet oczy mieli osłonięte, rozmawiali z pacjentem przez płachtę, która była częścią osłony twarzy. Niestety, z przykrością stwierdzam, że o nas nikt wtedy nie pomyślał – opowiada ówczesny lekarz inspekcyjny pogotowia. Musiała wystarczyć szczepionka, która znacznie osłabiała siłę choroby i dawała szansę na wyzdrowienie.

Bruderszaft z ospą
Ospa rozprzestrzenia się po kraju, chorzy są leczeni już w pięciu województwach. Żeby wjechać do Wrocławia, trzeba mieć ze sobą świadectwo szczepień. Podobnie, gdy chce się wyjechać z miasta – milicjanci na rogatkach zatrzymują samochody i autobusy, żądając dokumentów. Zaszczepić się można nie tylko w przychodniach, ale też na dworcu PKP. To jest potrzebne tym, którzy tego nie zrobili, a chcą kupić bilet kolejowy lub lotniczy – w okienku trzeba okazać zaświadczenie o szczepieniu.

Prasa informuje o zawieszeniu sprzedaży chleba w trybie samoobsługowym. „Słowo Polskie” z 3 sierpnia: „Przebieranie w koszach z bułkami przez niezdyscyplinowanych klientów może mieć w dalszej sytuacji szczególnie niebezpieczne następstwa”. Tymczasem liczba chorych rośnie. Dwa tygodnie po ogłoszeniu epidemii umiera czwarta ofiara – 12-letni chłopiec.

– Ludzie bali się siebie, omijali się na ulicach szerokim łukiem, bo nikt nie wiedział, kto koło niego przechodzi. A na pogotowie zgłaszali się z najmniejszą wysypką. Nie wiedzieliśmy, co z nimi robić, bo jeśli naprawdę ktoś jest chory, zarazi resztę. Wymyśliłem, żeby takich podejrzanych skupić w jednym miejscu – w garażu. No tak, pomysł był dobry, ale nie pomyślałem, żeby wstawić im ławkę, a na lekarza konsultanta z sanepidu musieli czekać kilka godzin. I co robić? Oczywiście nikt z pracowników nie chciał im zanieść ławki, bo wszyscy się bali wejść – opowiada „Newsweekowi” dr Sobków. Dodaje, że z czasem lęk malał, medycy zaczynali oswajać się z zagrożeniem. – Niektórzy mówili, że są już z ospą na ty, a niektórzy, że wypili z nią bruderszaft.

Wielu piło też bruderszaft w izolatoriach, radząc sobie w ten sposób z nudą i lękiem przed chorobą. Pijaństwo kwitło, aż w końcu władza powiedziała: dosyć! Zarządzono, że do izolatoriów można przynosić bliskim paczki, ale tylko otwarte, aby było wiadomo, co w nich jest. „Władze nie będą tolerowały warcholstwa w chwilach, które wymagają szczególnego zdyscyplinowania społecznego” – mówił lokalnej gazecie Bolesław Iwaszkiewicz, przewodniczący prezydium Rady Narodowej Wrocławia.

Wrocławianom dziękujemy
Ofiarą nie tyle epidemii, co gniewu władz padł jeden z lekarzy, który prosto z izolatorium pojechał na wczasy do Bułgarii. Na polecenie polskich władz został zatrzymany na bułgarskiej granicy i zmuszony do powrotu. Prasa rozpętała nagonkę, uznając, że ryzykował „rozwleczenie zarazy na całą Polskę i państwa zaprzyjaźnione”. – Zrobiono krzywdę człowiekowi, który podobno miał zgodę na ten wyjazd. Stał się kozłem ofiarnym i wyjechał potem z Wrocławia – mówi Sobków.

Stan nadzwyczajny trwał we Wrocławiu ponad dwa miesiące. Nieczynne były baseny, a nawet nie działała izba wytrzeźwień. Prasa apelowała, aby nie wyjeżdżać w miejsca, gdzie są skupiska ludzi, na wczasy, obozy, kolonie. Zresztą wielu musiało zrezygnować z wyjazdu, bo wrocławianie byli niemile widziani. Elżbieta Krzemińska w autobiograficznej książce „Ptaki bogami mądrości” wspomina, że wybierali się z rodziną w Bieszczady i mieli już zarezerwowane miejsca, ale dostali wiadomość z Leska: „Bardzo nam przykro, ale z uwagi na epidemię ospy nie przyjmujemy w tym roku turystów z Wrocławia”.

Bilans epidemii: zachorowało aż 99 osób, z czego siedem zmarło. Ostatnią ofiarą zarazy był lekarz Stefan Zawada, który leczył salową, matkę Loni. Zmarł w szpitalu ospowym, a przy jego łóżku czuwała żona, też chora na ospę. 19 września był dla wrocławian prawdziwym świętem – tego dnia ogłoszono, że Wrocław jest wolny od ospy. Od tamtej pory Czarna Pani już nigdy do Polski nie zawitała.



I jeszcze parę zdjęć:










źródło: Newsweek.pl

Czytałem o tym jakiś rok temu w wakacje, ale dopiero sobie przypomniałem o Czarnej Pani, gdyż z kumplem o dżumie rozmawialiśmy.

I jeszcze taki bonus, z yt:

Cytat:

Naczelna lekarz Ukrainy, Olha Bobylewa, powiedziała 21 listopada, że epidemia gruźlicy na Ukrainie trwa nieprzerwanie od 1995 roku i wciąż się nasila.
Podczas konferencji medycznej Bobylewa zwróciła uwagę, że mimo coraz większej liczby zachorowań, "zamykane są gruźlicze sanatoria, nowe metody diagnozowania i leczenia wprowadzane są nader opieszale, a stan techniczny i materialny większości placówek lecznictwa jest na niezadowalającym poziomie".

Według danych ukraińskiego Ministerstwa Zdrowia, w ciągu pierwszych 9 miesięcy tego roku zachorowalność na gruźlicę zwiększyła się do 48,6 na 100 tysięcy osób, podczas gdy w roku ubiegłym wskaźnik ten wynosił 38,9. W porównaniu z rokiem ubiegłym zwiększył się też wskaźnik zgonów z powodu gruźlicy z 14,6 do 16,5 na 100 tysięcy.







reszta zdjec w komentarzach

Jak zrobić szwaba w c🤬ja

BongMan2012-08-11, 18:06
Cytat:

W 1942 roku przed wioskami niedaleko Stalowej Woli ustawiona była niemiecka tablica „Uwaga! Tyfus plamisty”. Jak to się stało, że Niemcy dali się oszukać i uwierzyli w fałszywą epidemię?

Wszystko to za sprawą dwóch osób: Eugeniusza Łazowskiego oraz Stanisława Matulewicza. Ten drugi został w 1941 roku przydzielony do pracy w Zbydniowie, miejscowości położonej niedaleko Stalowej Woli. Matulewicz był bardzo zainteresowany przeprowadzaniem badań diagnostycznych. Jeszcze na studiach wielokrotnie wykonywał test Weila – Feliksa, który był standardową metodą wykrywania tyfusu. Polegał na mieszaniu próbki krwi pacjenta z zawiesiną bakterii Proteus OX-19. Gdy surowica zbijała się w grudki, wtedy było wiadomo, że pacjent jest zarażony.

Niemiecka armia bardzo obawiała się tyfusu plamistego. Przed wybuchem wojny praktycznie nie znali tej choroby, ale wojenne warunki, brud czy brak ogólnie pojętej higieny łatwo powodował zapadanie na tę chorobę. Było się czego obawiać, bo objawiał się gorączką, bólem głowy, wysypką na ciele. Chory w kilka dni chudł, majaczył by potem stracić przytomność. W najgorszym przypadku kończył się śmiercią. Tyfus, przenoszony przez wszy, to jedna z bardziej groźnych chorób zakaźnych. Gdy kogoś podejrzewano o chorobę to nie wpuszczano go do Rzeszy. Chorzy żołnierze byli poddawani natychmiastowej kwarantannie a ich ubrania były palone.

Pewnego razu Matulewicz spotkał się z Łazowskim i powiedział mu, przyszedł do niego mężczyzna, który przyjechał na krótki urlop z przymusowych robót. Prosił doktora o znalezienie sposobu by nie musiał już wracać do pracy. Okaleczenie mężczyzny oczywiście nie wchodziło w grę, więc Matulewicz zaproponował wstrzyknięcie bakterii Proteus. Okazało się, że po wstrzyknięciu zarazków takiej osobie wychodził pozytywny wynik w teście na tyfus plamisty, chociaż choroby tak naprawdę nie było. W ten sposób obydwaj lekarze zdecydowali, że wywołają sztuczną epidemię.

Na przełomie 1941 i 1942 roku obaj lekarze wywołali sztuczną epidemię. Niemcy dali się nabrać i poddali miejscowość kwarantannie. Matulewicz i Łazowski nie byli naiwni. Wiedzieli, że Niemcy będą w końcu coś podejrzewać. Kiedy „chorzy” zdrowieli dwaj lekarze mówili, że były to łagodne przypadki. Zdecydowano się także wstrzykiwać zarazki pacjentom umierającym na inne choroby wmawiając okupantowi, że przyczyną był tyfus plamisty. Zresztą laboratorium w Tarnobrzegu potwierdzało ich diagnozę wykonując test Weila – Feliksa.

W 1943 wokół Stalowej Woli pojawiły się tabliczki „Uwaga, tyfus plamisty”. W ten sposób zabroniono dostępu do dwunastu miejscowości, które zamieszkiwało 8 tys. Ludzi. Niemcy szerokim łukiem omijali „zarażony” teren. Dzięki temu mieszkańcy wsi byli bezpieczni – nie bali się już rewizji, łapanek i kontrybucji.

W 1944 roku Niemcy postanowili skontrolować pracę przy pomocy swoich lekarzy. Inspekcja miała mieć miejsce w Turbi. Łazowski wcześniej pojechał do tej miejscowości i wstrzyknął kilku osobom zarazki. Później poprosił niemieckich lekarzy by sami pobrali próbki. Jednak ci zbyt obawiali się zarażenia i bardzo szybko pobrali potrzebny materiał, by jak najszybciej opuścić teren rzekomej epidemii. Następnie wysłali próbki do laboratorium. Dały oczywiście pozytywny wynik. Polscy lekarze byli uratowani. Warto jeszcze wiedzieć jak potoczyły się losy Łazowskiego i Matulewicza po wojnie. Łazowski pracował w Instytucie Matki i Dziecka, a w 1958 wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Matulewicz natomiast wyjechał do Belgii, by następnie trafić do ówczesnego Zairu, gdzie był cenionym rentgenologiem.


nieznanahistoria.pl/jak-polacy-falszywa-epidemie-wywolali/

Czarna śmierć

Mikrofalówka2012-08-05, 9:10
Czarna śmierć to epidemia dżumy, która spustoszyła średniowieczną Europę w XIV wieku, zabijając, jak się ocenia, około 1/3 ludności tego kontynentu. Nazwa pochodzi od pojawiających się rozległych zmian martwiczo-zgorzelinowych w skórze, przyjmujących ciemną barwę. Pierwszy przypadek odnotowano w październiku 1347 roku w sycylijskim porcie Messyna. Ogniskiem zakażenia było kilkanaście okrętów z Morza Czarnego, które zawinęły wtedy do portu, byli to uciekinierzy z Kaffy na Krymie.Obecnie przypuszcza się, że ogniskiem choroby była Azja Środkowa, gdzie epidemia dżumy wybuchła mniej więcej 20 lat wcześniej. Wraz z wyprawami kupieckimi, a także z przemierzającymi świat armiami, choroba opanowała Azję Wschodnią i Południową. Następnie dotarła na Bliski Wschód i do Afryki Północnej. Do Europy zawędrowała na statkach genueńczyków uciekających z Kaffy na Półwyspie Krymskim (genueńskiej faktorii handlowej) przed Tatarami. W 1346 r. oblegający ten port Tatarzy za pomocą katapult wrzucali za mury miasta zwłoki zmarłych na tę chorobę (jest to jeden z pierwszych odnotowanych przypadków użycia broni biologicznej).
Figura świętego Rocha z 1751 r. – patrona chorych na dżumę (kościół Marii Panny Zwycięskiej w Pradze)

Ponieważ ówczesne miasta europejskie warunkami higienicznymi nie różniły się od współczesnych slumsów, choroba rozprzestrzeniała się szybko, tym bardziej że nie zawsze nadążano z chowaniem zmarłych. Zaraza nie wybierała, umierali biedni i bogaci, starzy i młodzi. Gdy zawodziły wymyślne leki, kierowano modły do Boga, zwłaszcza za wstawiennictwem św. Rocha, który jest patronem chroniącym przed tą chorobą. Gdy i to nie pomagało, bogaci uciekali w inne rejony, roznosząc chorobę po nowych miastach, a biedni popadali w prostrację. Nieumiejętność rozróżnienia między rodzajami dżumy sprawiała, że nie można było przewidzieć, kto przeżyje, a kto umrze. Dżuma dymienicza dawała szansę przeżycia, dżuma płucna i posocznicowa były jednoznaczne z wyrokiem śmierci. Nikt jednak nie znał przyczyny choroby i powszechnie uważano ją za karę boską. Pandemia czarnej śmierci do końca 1348 roku rozszerzyła się na Hiszpanię, Francję i Anglię, w następnych latach opanowała większość Europy i wygasła około 1352 roku.
Choroba spustoszyła dzisiejszą Europę zachodnią, a głównie miasta portowe. W ten sposób dotarła do Gdańska i na Pomorze. Stosunkowo mniejszy zasięg miała w Europie Środkowej, w tym także w Polsce.
W czasie czarnej śmierci zmarło wiele osobistości, m.in. ukochana Petrarki – Laura. Opisowi czarnej śmierci poświęcone są pierwsze strony sławnego Dekameronu Giovanniego Boccaccio, który był świadkiem tych wydarzeń. Równie interesujący opis zarazy, choć z innej już epoki, można znaleźć w Dżumie Alberta Camusa.
Olbrzymia liczba zmarłych spowodowała paraliż gospodarczy Europy (w niektórych jej rejonach zmarło nawet 80% populacji). W niektórych krajach nawet 1/3 ziemi leżała odłogiem. Niedobór rąk do pracy spowodował wzrost jej kosztów, zachwianie układów społecznych i przyspieszył koniec systemu feudalnego.
Epidemie dżumy pojawiały się już wcześniej w Europie (prawdopodobnie jednym z pierwszych jej opisów był podany przez Tukidydesa dotyczący tzw. "dżumy ateńskiej" w 430 r. p.n.e.), a także co pewien czas po zakończeniu epidemii z lat 1347-1352.
1382 – Anglia
początek XVII wieku (Gdańsk 18 tys. ofiar, a Londyn 35 tys.)
Symbolem epidemii dżumy był charakterystyczny ubiór lekarzy, którzy zakładali specjalną maskę w kształcie ptasiego dzioba, zawierającą olejki wonne chroniące przed fetorem rozkładających się zwłok.

Jak się nie podoba, to trudno.